78: Reprise
Od autorki: To nie jest tak, że popadłam nagle w nowy fandom, ale po obejrzeniu ostatniego epizodu Kyō Kara Maō!
nie mogłam się powstrzymać od napisania tego... Typowe dla mnie.
"Idź. Czekają tam na ciebie. Przecież nie chcesz sprawić im przykrości? Mój narzeczony nie mógłby postąpić bez serca. Idź już!"
Nie było dnia - godziny - by te słowa nie wracały, by go prześladować. Sprawiać, że za każdym razem przeklinał swoją dumę, która sprowadziła na niego klęskę.
Jakże był żałosny.
Yūri odszedł do swojego świata, a te kilka miesięcy, które spędził w Shin Makoku, wydawało się tylko snem. Rzeczywistość, w której Wolfram się przebudził, była okrutna. Była bezsensowna. Była bezbarwna.
Miał wrażenie, że już nigdy nie będzie w stanie się uśmiechnąć.
Duma, honor, zasady. Był hrabią von Bielefeld, zajmował na dworze niekwestionowaną pozycję i uważano go za jednego z najważniejszych ludzi w królestwie. Nie mógł zamknąć się w pokoju i już z niego nie wychodzić. Szlachectwo zobowiązywało.
Yūri odszedł, jakby tylko wpadł tu z wizytą. Albo nawet przez przypadek. Wiele rzeczy, które wydarzyły się za jego sprawą, wydawało się przypadkiem - nawet jeśli bardziej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, wszystko okazało się wyreżyserowanym przedstawieniem.
Nie zatrzymał się, nie odwrócił się, nic po sobie nie pokazał. Powiedział: "Do widzenia" - i odszedł, by nigdy nie wrócić. Jakby tylko tyle Shin Makoku dla niego znaczyło. Jakby tylko tyle Wolfram dla niego znaczył.
Ale nie potrafił robić mu wyrzutów. Nie miał dość sił. Czasem ciężko mu było nawet nabrać oddechu. Wydawało się, że nie wystarcza powietrza, a niebo spada coraz niżej. Blask słońca wyblakł, kwiaty zdawały się więdnąć, nawet dźwięki dochodziły jakby z oddali.
Kiedy wykonywał swoje obowiązki, nie mógł nie myśleć o tym, że nie ma króla, któremu mógłby służyć. Kiedy był z Gretą, nie mógł nie myśleć o Yūrim. Przecież Greta... Przecież Yūri... Wszelkie słowa wtedy zamierały, bo coś ściskało go w gardle i w piersi, i ból ten wcale nie mijał. I wychodził, bo nie chciał sprawiać jej przykrości. A może po prostu chciał uciec?
Ale to przecież nic a nic nie pomagało. I noce znów były samotne.
Był w stanie robić wyrzuty tylko sobie. Powinien był dawno temu zrozumieć, że tak naprawdę nigdy nie był dla Yūriego nikim szczególnym - i może głęboko w sobie wiedział to zawsze. Możliwe, że był tylko utrapieniem, tolerowanym z humorem. Gwendala Yūri szanował, a Konradowi ufał. Nie było w tym nic dziwnego - Gwendala sam Wolfram darzył szacunkiem, od którego większy był tylko ten, jaki żywił wobec matki; w ręce Konrada bez wahania sam złożyłby swój los. On sam nie miał Yūriemu nic do zaoferowania ani też niczym nie był w stanie przyciągnąć jego uwagę.
Kiedyś może z wrodzonym narcyzmem i humorem zapytałby siebie, dlaczego Yūri zostawił kogoś tak pięknego, inteligentnego i uzdolnionego? Teraz nawet nie potrafił się uśmiechnąć na tę myśl.
Owszem, Yūri uratował mu życie, ryzykując swoje - i ktoś mógłby uznać to za wystarczający dowód uczuć - ale tak naprawdę był to po prostu... Yūri. Zrobiłby to samo dla każdego, tego Wolfram był pewien. Zresztą, tak naprawdę nie czuł nawet, że na to zasłużył. Obrócił się przeciw niemu, sprowadził na niego krzywdę i zdradził go. Po tym wszystkim nie mógł mu spojrzeć w oczy. Nie miał żadnego prawa upominać się u niego o jakąkolwiek życzliwość.
Dlatego zawołał "Idź!".
Choć tak naprawdę niczego nie pragnął bardziej, jak objąć go, złapać i nie puścić, i nie pozwolić odejść. Nigdy.
Nie podjął nawet jednej próby przekonania go o swoich uczuciach. Może nawet nie wierzył w ich znaczenie - ale nie mógł pozbyć się natrętnej myśli, że może gdyby... może jednak... może wtedy Yūri...
Teraz było już na wszystko za późno.
* * *
A potem, jednego dnia, który nie różnił się niczym od poprzednich, świat nagle się zatrząsł.
Nie było to niczym dziwnym, skoro Yūri miał zwyczaj robić wokół siebie widowisko - Wolframa zdumiało raczej, że on sam był w stanie sklecić w myślach całe zdanie. Poza tym był zupełnie oszołomiony i mógł jedynie mrugać, usiłując upewnić się, że nie jest to jeden ze snów, które dręczyły go każdej nocy. Yūriego nie było - i nagle był. Zupełnie jakby nigdzie nie odszedł. Siedział w sadzawce, ociekał wodą i na twarzy miał wyraz zupełnej dezorientacji.
Nie, w żadnym z jego snów Yūri nie wyglądał tak idiotycznie, co ostatecznie upewniło go w poczuciu, że to się dzieje naprawdę.
Głosy wokół niego zaczęły nabierać życia, z każdą chwilą stając się bardziej wyraziste. Zaskoczenie, ulga, ekstaza. Słyszał nawet ptaki nad świątynią, wieszczące zły los. Choć Yūri przecież uosabiał cień, za jego sprawą wszystko nagle pojaśniało. Lazur nieba wydał się jakby głębszy, a światło słońca bardziej jaskrawe. Pewnie dlatego miał wrażenie, że nie jest w stanie dobrze widzieć.
Serce uderzało tak, jakby miało wyskoczyć z piersi. Przez chwilę nie mógł oddychać. Zakręciło mu się w głowie.
Potem nogi same go poprowadziły. Przed siebie, do sadzawki, w wodę. Nie mógł pojąć za sprawą jakiego cudu, ale dostał jeszcze jedną szansę. By nie pozwolić mu odejść. By okazać mu z całą siłą, że jest najważniejszy na świecie.
By przekonać go, że jego uczucia są prawdziwe.
Yūri tylko na niego patrzył. Spokojny jak zawsze, szczery jak zawsze, ufny jak zawsze. Beznadziejna oferma, którą Wolfram kochał tak mocno, że nawet nie spodziewał się, że potrafi.
Przyklęknął obok niego i drżącymi rękami objął jego twarz. Jego wargi drżały tylko odrobinę, kiedy pocałował swojego narzeczonego. Yūri nawet nie drgnął.
Wolfram położył głowę na jego ramieniu, nie będąc w stanie opanować szlochu. Nie przypominał sobie, kiedy był równie szczęśliwy. Objął Yūriego mocniej, rozkoszując się jego fizyczną i namacalną obecnością. Był tutaj. Naprawdę tu był.
Może na niego nie zasługiwał. Może niewiele dla niego znaczył.
Uśmiechnął się przez łzy, uświadamiając sobie, że rezygnacja nie leżała w jego naturze.
Zamierzał walczyć o swoją miłość.
Do skutku.
[27.5.-2.6.2011]