appendicitis




            "I walked the walls for you, babe
            A thousand miles for you
            I dried your tears of pain
            666 times for you
            I'd sell my soul for you, babe..."

Ville nagle urwał. Migé spojrzał na niego z niepokojem, ale nie przerwał grania. Żaden z chłopaków nie przerwał, a publiczność chyba niczego nie zauważyła.

- ... to have you here by me! - dokończył Ville z ledwo widocznym trudem.

Nawet w tym podłym, koncertowym oświetleniu Migé dostrzegł, że Ville wyraźnie pobladł, a jego uśmiech jest już tylko wymuszony. Jeszcze kilka minut...

Migé był dość poważnie zaniepokojony. Ville przyjechał do Belgii już chory, właściwie nie czuł się dobrze od koncertu w Słowenii, ale oświadczył wszystkim, że występów w Polsce ani w Belgii sobie nie podaruje. Ludzie za bardzo na niego liczyli, a on - wbrew pozorom - dbał o swoją publiczność. Poza tym nie ma się czym przejmować... Tak naprawdę wyłaziło z niego zmęczenie tą kilkumiesięczną trasą po całej Europie i Migé bał się, by nie wynikło z tego coś naprawdę poważnego. A przy takim trybie życia, jaki prowadzili, zwłaszcza o zdrowie Villego należało się obawiać.

- Thank you! - wykrzyknął Ville po raz ostatni do histeryzującego tłumu, uśmiechnął się i zszedł ze sceny.

Chłopaki grali dalej - trzeba było dociągnąć ten utwór do końca, choć Migé najchętniej już pobiegłby za Ville. Nareszcie on i Lily wyciągnęli wszystko, co się dało, ze swoich instrumentów, rozwalili gitarki o perkusję Gasa - z małym zresztą przekonaniem - i, nie zwracając uwagi na ryki publiczności, zeszli za kulisy.

Ville siedział w fotelu i palił papierosa. Widząc niepokój we wzroku Migé'a, wstał (ledwo dostrzegalnie zaciskając zęby - co również nie uszło uwadze basisty), lekko uśmiechnął się i powiedział:

- Naprawdę nic mi...

Po czym upadł bez przytomności na ziemię.



Migé, jak wielu normalnych ludzi, nie lubił szpitali, choć wiedział, że czasem się przydają. Jak w tej chwili.

Siedzieli z chłopakami na korytarzu, bo lekarz wyrzucił ich wszystkich z gabinetu, zostawiając tylko menedżera. Przechodzący obok nieliczni ludzie gapili się na nich podejrzanie. Pewnie wzięli ich za jakichś ćpunów. Kto by znał jakąś dziwną kapelę z Finlandii...?

Menedżer wyszedł, dziękując jeszcze lekarzowi, i zamknął za sobą drzwi. Chłopaki wstali.

- To nic poważnego. Zatrzymają go tutaj na kilka godzin na obserwację.

Stali dokoła niego, nie wiedząc, co powiedzieć.

- Ogłuchliście? Wynoście się stąd, jutro do was zadzwonię.

Menedżer miał w zespole duży posłuch, więc członkowie kapeli odwrócili się jak na rozkaz i markotnie ruszyli ku wyjściu.

- Migé...! - cicho zawołał menedżer.

Basista odwrócił się. Menedżer spuścił wzrok.

- Nic poważnego? - spytał z ironią Migé.

- Zależy, jak to traktować. Ville miał atak wyrostka robaczkowego.

Migé stał bez ruchu, jakby co najmniej usłyszał wyrok.

- C-co? - wyjąkał.

- Nie gap się tak na mnie. Lekarz powiedział, że teraz się już na to nie umiera, to niemal zabieg kosmetyczny. Raz, dwa i po wszystkim.

- Zabieg...?

Menedżer upewnił się, że reszta bandy już wyszła, po czym delikatnie acz stanowczo posadził Migé'a na ławce.

- W tej chwili pewnie już go kroją. Wierz mi, nie ma się czym przejmować. Choć lekarze dziwili się, że tak długo z tym wytrzymał.

- Nie znają go.

- Nazwali go pieprzonym, fińskim idiotą albo czymś podobnym. Nie rozumiem zbyt dobrze tego języka. W każdym razie od razu się nim zajęli. Moim zdaniem powinni się zająć wami wszystkimi. Zwłaszcza tobą, Migé. Przecież ty ledwo stoisz na nogach. To definitywnie był wasz ostatni koncert w tym roku. Czuj się jak na urlopie.

Migé prychnął.

- Ładny mi urlop.

- To była naprawdę długa trasa i odwaliliście kawał dobrej roboty. Należy się wam zasłużony odpoczynek - może nieco wcześniej, niż planowaliście, ale... Idź teraz się przespać, chłopcze. Ja tu zostanę i rano dam ci znać - poklepał go po ramieniu.

Migé wstał z ciężkim westchnieniem.

- Zostanę.

- Nie ma takiej potrzeby. Ville sobie teraz słodko śpi... pod narkozą. Wszystko będzie dobrze.

Migé spuścił głowę.

- Przyjdę rano - powiedział cicho. - Do jutra.

Menedżer pokiwał głową.



- Jeszcze raz to samo.

Barman bez słowa nalał kolejną whisky - jego wzrok nie wyrażał niczego poza chłodną obojętnością. Widać przywykł do tego typu klientów - nawet o trzeciej nad ranem.

Migé czuł się wyjątkowo podle. Wrócił do hotelu, ale za nic nie mógł zasnąć. Wyszedł więc na miasto i wstąpił do jakiejś ponurej knajpy, w której był chyba jedynym gościem. Zastanawiał się, gdzie podziała się reszta chłopaków. Po ostatniej hospitalizacji Villego - po wyjątkowo gwałtownym ataku astmy - nikt nie mógł sobie znaleźć miejsca. Zoltan gdzieś się zaszył - był najmłodszy z nich wszystkich i najbardziej wszystko przeżywał. Licho wie, gdzie się w wówczas podziewał. Gas wyżywał się na perkusji, w czym dzielnie wtórował mu Lily, masakrując swoją gitarę. A on, Migé - tak jak teraz - siedział w knajpie i upijał się. Nie było to ani oryginalne, ani skuteczne, ale przynajmniej jakoś zapełniało czas. Wszystko przez tego cholernego idiotę... Choć właściwie nikt do niego pretensji nie miał - jako szanujący się artysta dawał z siebie wszystko, co zresztą sprawiało mu wielką przyjemność. Jutro będzie udawał, że nic się nie stało. Pieprzony świr.

Wstał od baru, rzucił kilka zielonych na kontuar i, nawet nie spojrzawszy na barmana, wyszedł z lokalu, lekko tylko się zataczając. Głowę miał zawsze mocną...

Było późno, choć nawet ciepło jak na listopad. Migé szlajał się po pustych ulicach - dzielnica, w której grali leżała dość daleko od centrum Antwerpii, więc nikogo nie spotkał. A nawet gdyby... Było mu już wszystko jedno. W końcu siadł na jakiejś ławeczce i nie zauważył nawet, kiedy zasnął...



Promienie słońca od dobrej chwili ogrzewały jego policzek, gdy zdecydował się podnieść powieki. Powoli uniósł się do pionu i spojrzał na zegarek. Ósma... Pora iść do szpitala. Wstał, rozprostowując zesztywniałe stawy, i, ledwo trzymając się na nogach, podążył w kierunku - jak mu się zdawało - właściwym.

"Głupi mają szczęście" pomyślał, gdy po kwadransie stał już przed budynkiem. Odbicie w oszklonych drzwiach dało mu odpowiedź na pytanie, dlaczego ludzie bardziej podejrzanie niż zazwyczaj się na niego gapili. "Pieprzyć to."

- Szukam pana Valo. Dziś w nocy był operowany na...

Urwał. Pielęgniarka popatrzyła na niego uprzejmie.

- Na co?

"Cholera. Nigdy nie uczyłem się słownictwa medycznego." Złapał się za prawy bok i błagalnie niemal spojrzał na kobietę. Uśmiechnęła się.

- Wyrostek. Jak nazwisko? A, już mam. Sala 13, pierwsze piętro.

- Dziękuję.

- Przepraszam...

- Tak?

- Panowie są z tego zespołu z Finlandii, prawda?

Migé skinął głową.

- Czy koncert się udał?

Ledwo dostrzegalnie uśmiechnął się.

- Jak zawsze...

Wdrapał się po schodach i poszukał wskazanej sali. Cicho otworzył drzwi i wszedł do środka. Tylko jedno, stojące przy oknie, łóżko było zajęte. Leżał na nim, cały w bieli, najbliższy mu człowiek. Ville Hermanni Valo. Prawdopodobnie spał. Migé przyjrzał się jego twarzy - tak dobrze znanej i tak bardzo kochanej. To była twarz anioła, który zstąpił z niebios (choćby sam pan Valo twierdził coś zupełnie przeciwnego), by odmienić jego życie. Życie całej ich czwórki. Dwie łzy spłynęły po jego policzkach i nawet się ich nie wstydził. Przecież kochał tego chłopaka jak brata, może nawet bardziej...

Ville otworzył oczy i zaraz zamknął, nie pozwalając promieniom słońca dostać się do środka. Powoli odwrócił głowę i spojrzał na przyjaciela. Lekki uśmiech rozświetlił jego bladą twarz i Migé miał wrażenie, jakby dla niego dopiero teraz wzeszło słońce. Patrzył na Villego z takich zachwytem, że ten aż zmarszczył brwi.

- Co jest? - zapytał cicho.

- Nic - odpowiedział Migé z takim uśmiechem, że Ville zaniepokoił się jeszcze bardziej.

- Masz minę, jakbyś właśnie układał jakiś pieprzony hymn.

Migé nic nie odpowiedział. Ville uśmiechnął się po raz kolejny i wyciągnął do niego rękę.

- Chodź tu.

Migé niepewnie ujął jego dłoń i przysiadł na łóżku. Siedzieli chwile w ciszy.

- Kiedy następny koncert?

- W przyszłym roku.

Ville pokręcił głową.

- 31 grudnia.

Migé uśmiechnął się.

- Tak. W Tavastii...

Ville wyjrzał przez okno.

- Masz papierosa?

- Chyba nie powinieneś...

- Pieprzyć to.

Po chwili obaj już oddawali się urokom palenia tytoniu - przy otwartym na oścież oknie. Pielęgniarka, wchodząc do sali, złapała się za głowę, ale nic nie powiedziała. Wszak mówili jej, że to jakieś dzikusy z Finlandii. Choć ten leżący na łóżku bynajmniej na dzikusa nie wyglądał...

Był nawet dość przystojny.




[17.12.2000]



back