demerite
Od autorki: Inspiracją do tego opowiadanka była piosenka zespołu Dune pt. "Million Miles Away From Home", a jeszcze bardziej - teledysk.
Demerite podniosła się powoli ze skłonu i złapała za kręgosłup, czując gwałtowny ból w okolicach krzyża. Miała dopiero 26 lat, a czuła się już jak zmęczona życiem staruszka. Zresztą pewnie i tak nie dożyje tego wieku. Średnia długość życia wynosiła na Pelian 35 lat. Planeta była mała, bardzo mała, a terenów pod uprawę jeszcze mniej. Żyli tu już od wielu lat, a wciąż z trudem udawało im się wydrzeć glebie jej cenne owoce.
Oderwała wzrok od ziemi i spojrzała ponad horyzont. Ostatnio często tak robiła i weszło jej już to w nawyk. Wiedziała, czego wypatrywać, choć starała się to ukryć nawet przed samą sobą. Wypatrywała pomocy. Zwykle potem opuszczała głowę i wracała do pracy; dziś pozwoliła sobie na ten luksus i zapatrzyła się na jasne niebo ponad widnokręgiem. Zamyśliła się.
Tkwili na tej planecie od pokoleń. Ona była stosunkowo nowym nabytkiem. Jej rodzice przylecieli tu w nadziei na lepsze życie. Demerite zacisnęła zęby na wspomnienie o rodzicach. Wcale się nie kochali, a ją już najmniej. Zresztą zawarli związek tylko przez nią. Pewnie nigdy jej tego nie wybaczyli. Międzygalaktyczne prawo nakazywało małżeństwo, jeśli w grę wchodziło dziecko. Bezsensowny przepis. W każdym razie Zarząd przyznał im mieszkanie na tej właśnie maleńkiej, niedawno skolonizowanej planecie. Przybyli tu więc z nią, małym dzieciakiem, którego winą było to wszystko. Planowali jakoś ułożyć sobie życie, ale rzekoma idylla przekształciła się w koszmar. Matka wkrótce umarła; klimat tego miejsca był dla niej za ostry. "Słaba, rozpieszczona panienka!" pomyślała Demerite ze złością. Ona na szczęście taka nie była. Miała dość sił, by walczyć, choćby nawet ta walka była bezcelowa.
Ojciec wyszedł któregoś dnia z domu i już nie wrócił. Wkrótce znaleziono jego zwłoki niedaleko na pustyni. Głupiec! Zawsze w okresie
Pertos słońca świeciły najmocniej, a życie na powierzchni stawało się nie do zniesienia. Chowali się wtedy na kilka dni do schronów, z zapasami jedzenia i picia. A on wyszedł akurat w tym czasie! Prawdopodobnie sam pragnął śmierci. Tchórz! Nie miał dość siły, by przeciwstawić się planecie. Tak jak matka. Koniec końców Demerite wychowała się bez rodziców, pod opieką to jednej, to drugiej rodziny. Szybko jednak odizolowała się od nich, stwierdziwszy, że nie chcą jej zaakceptować. Uważali, że jest inna, bali się jej. Demerite uśmiechnęła się krzywo. Bać się? Jej? Też była słaba, choć miała silny charakter. Żyła na tej planecie już od 25 lat i zdążyła ją wystarczająco poznać. I wystarczająco znienawidzić. Pelian krążyła wokół dwu bliźniaczych słońc. To chyba jedyny taki przypadek we Wszechświecie. Selianth i Selgrith zgodnie ze sobą współpracowały. Jednak podczas
Pertos ich promienie paliły powierzchnię Pelian bez ustanku. Pola trzeba było nawadniać wodą wydobywaną gdzieś z głębin. Woda szybko parowała, ale wystarczało na marne zbiory.
Owszem, Pelian miała połączenie z innymi planetami, ale ostatni statek zawitał tu chyba 10 lat temu i odleciał, zabierając co mądrzejszych z tego piekła. Reszta została tu uwięziona nie wiadomo na jak długo. Ludzie nie byli gotowi na ucieczkę, potem już nie było okazji. Powoli zaczynali tracić nadzieję. Przeżycie stawało się coraz trudniejsze; rodziło się coraz więcej dzieci, ale starsi umierali. Demerite napatrzyła się w swym krótkim życiu na wiele śmierci. Gdy odchodził ktoś, kogo znała, zawsze spoglądała w niebo, gdzie dwa słońca toczyły swą wędrówkę, i wygrażała pięścią. Była pewna, że słońca świecą coraz silniej i są coraz bardziej niebezpieczne.
Kilka lat temu w tajemnicy przed wszystkimi wysłała sygnał ratunkowy poza planetę. Właściwie nawet nie wiedziała, co wysyła. Znalazła któregoś dnia w szopie dziwne urządzenie: uchwyt z półobręczą i unoszącą się wewnątrz niej kulą. Nie było w tym nic specjalnego, ludzie już dawno znaleźli sposób na pokonanie siły grawitacji i zastosowanie odrębnego pola magnetycznego w życiu codziennym. Dziwne było natomiast to, że - ni z tego, ni z owego - kula wyrwała się z obręczy i uleciała w niebo, aby po chwili zniknąć jej z oczu. Początkowo potraktowała to jako jeszcze jeden zapomniany i bezużyteczny wynalazek, i wkrótce zapomniała o tym wydarzeniu.
Ale potem zaczęły się sny.
Z początku były bardzo niewyraźne, fragmentaryczne, później coraz bardziej sensowne. Śniła, że unosi się w przestrzeni kosmicznej, a przed nią wiruje kula, uparcie dążąc do jakiegoś celu. Oczywiście sen nie powtarzał się każdej nocy. Czasem mijały miesiące, zanim znów ją nawiedził. Doszło do tego, że podczas takich przedłużających się przerw ze zniecierpliwieniem oczekiwała kolejnego snu. Przemierzała kolejne galaktyki i coraz mocniej odczuwała, że jest już blisko celu.
Znów leciała przed siebie, mijając gwiazdy i planety. Czerń kosmicznej otchłani nie robiła na niej żadnego wrażenia, wręcz przeciwnie, czuła się jak otulona ciepłym i miękkim kocem. Nie czuła zimna ani pragnienia. Czuła tylko, że już wkrótce dotrze do celu, że wkrótce wszystko się wyjaśni.
Gwiazdy migotały. Wszystkie wyglądały tak samo, ale wiedziała, że każda z nich jest inna i ma swoją własną osobowość. "Może ja też jestem gwiazdą?" zastanawiała się. To by było całkiem możliwe. "Tylko czy gwiazdy mogą myśleć?" Jej wędrówka trwałą już bardzo długo, ale cel był bliski; wyczuwała to każdą cząsteczką swojego ciała - ciała, które bardziej przypominało mgłę niż jakąkolwiek materialną substancję. Nie przejmowała się tym. Leciała w przestrzeni przyciągana przez jakąś obcą siłę. Ale czy ta siła była naprawdę obca? Miała w sobie coś znajomego, coś, czego się nie bała, a wręcz przeciwnie, czekała na to coś z niecierpliwością. Często nie myślała o niczym, była tylko jedną małą cząstką w ogromie Kosmosu, cząstką rzuconą z jednego jego końca na drugi. I było jej z tym dobrze. Nie potrzebowała ani snu, ani pożywienia; nie czuła się też samotna. To dziwne. Tak daleko od domu? Powoli jednak doszła do wniosku, że już niczemu nie należy się dziwić. Wszystko było możliwe, wszystko mogło się zdarzyć. A to, na co ona czekała, było wyjątkowo miłe i przyjemne. Czegóż więc miała się obawiać? Gnała przez ciemność z prędkością myśli. I tylko czasem się nad tym zastanawiała. Wiedziała, że wkrótce będzie miała pewność.
Nagle z ciemności zaczął wyłaniać się kształt. Rozpoznała go. To był statek kosmiczny. Mijała wiele takich po drodze. Był mały, ale prawdopodobnie bardzo szybki. Zbliżała się do niego, uświadamiając sobie, że zwalnia. I wtedy zobaczyła coś innego. Na stopniach statku stał człowiek; mężczyzna. Nieważne było, jak wyglądał; był pierwszą ludzką istotą, jaką spotkała podczas swej wędrówki. Nie obchodziło jej, jakim sposobem udawało mu się przebywać w przestrzeni kosmicznej. Zauważył ją i uniósł dłoń. W pierwszej chwili myślała, że chce ją pozdrowić: jeszcze jeden zbłąkany podróżny w ogromie Wszechświata. Dopiero potem ujrzała w jego ręce przedmiot.
Kula wpadła pomiędzy dwa bieguny półobręczy i znieruchomiała. Podróż była skończona, a jej misja wykonana. Kula odnalazła swój cel w otchłani Kosmosu, miliony mil z dala od domu. Mężczyzna popatrzył na trzymane w ręce urządzenie, a potem podniósł wzrok i spojrzał w niezgłębioną dal Kosmosu. Na jego ustach zagościł uśmiech.
Demerite zerwała się z posłania, oddychając głośno. Przez chwilę siedziała nieruchomo, uspokajając oddech. Później odważyła się pomyśleć. Wstała i podeszła do okna. Na dworze była ciemna noc, nieczęsto spotykana na Pelian. W oddali migotały gwiazdy. Demerite zapatrzyła się w nie i uśmiechnęła.
Pomoc była już w drodze.
[22.10.1996]