gwiazdki
Od autorki: Z dedykacją dla Selyann, oddanej wielbicielki Shōyō-sensei ^^
Shōyō uwielbiał wszystkich swoich uczniów, jednak - choć nigdy by się do tego nie przyznał - ta szczególna trójka skradła jego serce. Starał się dzielić uwagę sprawiedliwie pomiędzy całą grupę i każdemu z chłopców poświęcał czas, ale jakimś cudem te trzy gwiazdki zawsze znalazły się najbliżej niego. I nie potrafił ich od siebie odepchnąć.
#
Kotarō był niewątpliwie gwiazdą, z czego zresztą doskonale zdawał sobie sprawę. Syn wysokiego rangą samuraja z rządzącego dworu Chōshū, książątko, słoneczko, przyszłość. Na początku kręcił nosem, kiedy wysłano go do wiejskiej szkoły na nauki - z pewnością nie wierzył, że może się tu nauczyć czegoś więcej niż od mistrzów w mieście. Nie przeszkadzało mu to zaraz na wstępie zostać prymusem klasy - tak w teorii, jak i praktyce. A może, patrząc przez pryzmat swojej pozycji, uważał to za oczywistość? I czuł się odpowiedzialny - za honor rodziny, za to, by nikogo nie zawieść, za to, by zawsze spełniać oczekiwania. Oczywistość, odpowiedzialność - Shōyō nie był w stanie powiedzieć, które z tych dwóch tutaj przeważało. Może żadne. Dla samuraja odpowiedzialność była oczywistością.
Na kolegów Kotarō patrzył z góry, uważał się za lepszego od innych, nawet jeśli dobre wychowanie nie pozwalało mu tego okazywać. Po prostu traktował ich z wyniosłą uprzejmością... i przykładał do nauki najmocniej ze wszystkich. Łaknął pochwały i... akceptacji - nawet jeśli zabrał się do tego w sposób zupełnie nieodpowiedni. Być może trzeba było być Yoshidą Shōyō, by pod tą książęcą zarozumiałością dostrzec niepokój, urazę, dumę, zawód... Mimo dorosłego i godnego zachowania był przecież dzieckiem, które odesłano z domu, od rodziny, gdzieś daleko. Możliwe, że czuł się porzucony. Możliwe, że nie rozumiał. Możliwe, że o coś się obwiniał i wciąż zadawał pytanie: dlaczego? Czy za pretekstem edukacji stały inne motywy? Czy coś w domu było nie tak? Czy nie powinien tam być? Czy już go tam nie chcieli?
Duma nie pozwalała mu pytać ani domagać się pocieszenia. Musiał wykonać zadanie i wypełnić powinność. Musiał szanować rodziców i ich decyzję. Zresztą - jakie "musiał"? Dla samuraja posłuszeństwo było prawem i przywilejem. Kotarō doskonale o tym wiedział. Nie było innej drogi. Mógł więc robić tylko to, do czego był przyzwyczajony: grać dalej rolę książątka, słoneczka, zawsze z głową wysoko, by nie zawieść tych, którzy stali niżej - nawet jeśli tak naprawdę chciałby czasem przytulić twarz do kolan i być po prostu dzieckiem.
Shōyō pozwalał mu być książątkiem, bo odebranie Kotarō tego ostatniego bastionu, za którym mógł się skryć, byłoby okrucieństwem. Wiedział, że chłopiec kiedyś nauczy się, że bastion daje obronę, ale także odgradza - i sam postanowi, kiedy można go bezpiecznie opuścić. Shōyō nie martwił się o Kotarō, który nauczył się uśmiechać szybciej, niż można go było o to podejrzewać. Był zaledwie dzieckiem, które dopiero miało dorosnąć i przekonać się, że życie nie jest dworską grą ideałów, że ludzie są ludźmi, nie świętymi, i że najważniejsze jest pozostać wiernym sobie i słuchać serca. Shōyō wierzył, że Kotarō kiedyś zrozumie, że może zaufać innym i nie musi wszystkiego brać na własne barki, bo ci, którzy są wpatrzeni w niego, z radością poniosą jego brzemię... A przy czymś takim wyjrzenie poza czubek własnego nosa i dostrzeżenie, że inni też mogą mieć rację, wydawało się zaledwie drobnostką, prawda?
##
Gintoki przeważnie spał. Znaleziony na polu bitwy rzekomy demon nie miał wielkich wymagań. Był gwiazdką, która dawała tyle samo światła co słoneczko-Kotarō i zupełnie nie miał o tym pojęcia. Pochrapując na tyłach klasy, budził irytację rzeczonego słoneczka... które mimo najlepszych wysiłków nie potrafiło go zignorować. Może dlatego, że Gintoki spuścił Kotarō łupnia zaraz przy pierwszym spotkaniu - a raczej byłby spuścił. Książątko uratowało tylko to, że Gintoki zgłodniał w czasie ich walki i nie był w stanie utrzymać w rękach miecza. Shōyō zasądził remis, co ocaliło godność Kotarō w oczach innych uczniów, ale on sam wiedział, że dni jego prymusowania dobiegają końca. Miał o tyle szczęścia, że Gintoki przybył do szkoły praktycznie niepiśmienny - nie potrafił nawet zapisać swojego nazwiska (które, Shōyō podejrzewał, sam sobie wymyślił) - i bardzo niezainteresowany nauką, więc przynajmniej w kwestiach teoretycznych Kotarō pozostał niekwestionowanym liderem. A może nawet cieszył się, że zyskał godnego rywala do sparringu? Mając za przeciwnika to dzikie dziecko, które szermierkę zdawało się mieć we krwi, Kotarō mógł jedynie doskonalić swój talent - bo bardzo szybko okazało się, że żaden inny uczeń nie jest w stanie mu dorównać.
Gintoki mógł wydawać się prostym chłopcem, któremu potrzeba jedynie snu i jedzenia, ale w rzeczywistości Shōyō znał go najmniej ze swoich podopiecznych i uważał za najbardziej niezwykłego. Gintoki mówił niewiele i nigdy o sobie. W miarę upływu czasu Shōyō zaczynał upewniać się w podejrzeniach, że chłopiec albo nie pamięta swojej przeszłości, albo robi wszystko, by o niej zapomnieć - o ile nie uwierzyć w to, że był prawdziwym demonem, który po prostu któregoś dnia zmaterializował się na równinach Chōshū. Shōyō mógł jedynie zapewnić mu dach nad głową, miskę ryżu dziennie oraz jakieś ramy dla jego geniuszu. Mógł tylko wskazać chłopcu cel i mieć nadzieję, że nada jego ostrzu jakiś sens - i nic więcej, tak dziwne to było dziecko. Wydawało się Shōyō, że Gintoki jest jak przelotny ptak, który zawsze znajdzie swoje miejsce, nie poświęcając mu wiele uwagi. Żył chwilą, zadowalał się tym, co miał, nigdy nie narzekał, nigdy nie pragnął więcej.
Było zdumiewające, że tym całkowitym brakiem zaangażowania potrafił przykuwać spojrzenia, wywoływać szepty i gromadzić wokół siebie ludzi. Może był to ten spokój, który komuś innemu mógł się wydawać apatią i inercją: dawał oparcie, poczucie, że coś trwa i nie zmienia się. Może był to ten opór, z jakim nie poddawał się otoczeniu, który ktoś nieżyczliwy mógłby uznać za krnąbrność, a który mógł też świadczyć o opanowaniu i niewrażliwości na warunki zewnętrzne.
Shōyō wiedział, że gdziekolwiek Gintoki się uda, będzie się tam czuł dobrze - bo zawsze będą przy nim inni, gotowi iść za nim i wspierać go, dając mu motywację, by robił to samo, nawet jeśli ciężko będzie to dostrzec. Kiedy siedział na tyłach klasy, pozornie oddając się drzemce - a inni uczniowie w tym samym czasie starali się wzbudzić jego zainteresowanie oraz uważali jego postawę za wstrętną - nikt nie widział, że chłopiec tak naprawdę czuwa i jego oczom pod opuszczonymi powiekami nie umknie ani jeden szczegół. Gdyby cokolwiek miało zagrozić tym, z którymi dzielił nocleg, posiłek i naukę, Gintoki pierwszy rzuciłby się na pomoc. On zmienił się najwcześniej i najszybciej - może wystarczył ten dach nad głową, miska ryżu i dobre słowo - i od tego czasu miał zmieniać innych.
###
Shinsuke przez pierwsze dwa tygodnie nie powiedział ani słowa. Później zrozumiał, że tak naprawdę nie musi mówić. Shōyō znalazł go, kiedy wracał z podróży do miasta - i było to właściwe określenie. Przeczucie kazało mu nadłożyć drogi i zajść do wioski za zachodnimi wzgórzami. Zastał puste domy i chłopca o równie pustym spojrzeniu. Nie zabrało dużo czasu pojęcie, co się stało - stada kruków wciąż żerowały na ciałach tych, którzy nie przeżyli zarazy. Pozostali musieli uciec, nie przejmując się chłopcem, który mógł jedynie pogrzebać rodziców i... czekać na śmierć? Prawdę powiedziawszy w jego oczach niewiele już było życia. Na wyciągniętą rękę Shōyō spojrzał z nieufnością i Shōyō wiedział, że do tego chłopca nie trafią żadne banalne gadki o ideałach czy drodze miecza. W zamian ugotował resztkę ryżu, którą znalazł w spiżarni, oraz zaparzył herbatę - a kiedy chłopiec, po dłuższej chwili wahania, zdecydował się przyjąć posiłek, wiedział, że wygrał tę bitwę. Obaj wygrali.
Przez całą drogę do domu nie wypuścił dłoni Shinsuke ze swojej.
Shinsuke nie był tak utalentowany jak Kotarō i Gintoki, jednak starał się ze wszystkich sił im dorównać - i pod względem ciężkiej pracy nikt nie mógł się z nim mierzyć. Nie mówił wiele, pozwalał mówić Kotarō za nich dwóch - czy nawet trzech, biorąc pod uwagę nibyśpiącego Gintokiego. Czasem tylko, nie mogąc wytrzymać zarozumialstwa książątka, rzucał komentarzem, który świadczył o jego nieprzeciętnej inteligencji i pozostawiał Kotarō z otwartymi ustami, a pozostałych uczniów chichoczących w rękawy. Przeważnie jednak Shinsuke milczał i Shōyō miał niejasne wrażenie, że chłopiec czuje się przytłoczony tymi dwiema, jakże wybujałymi, osobowościami - i swoim mistrzem także. Pocieszające było to, że pod jego nieobecność Shinsuke był całkiem wygadany (czasem nawet wdawał się w bójki z innymi chłopcami) - zawsze jednak jego elokwencja znikała, kiedykolwiek Shōyō tylko pojawiał się w jego pobliżu. Wówczas Shinsuke starał się zniknąć, przynajmniej na początku.
Shinsuke, syn - jak się Shōyō dowiedział przy kolejnej wizycie w mieście - średniego rangą samuraja, za jakieś przewinienie wypędzonego z dworu na prowincję, miał dumnie brzmiące nazwisko... jednak nawet ono zdawało się nie mieć dla niego żadnej wartości. Shōyō cieszył się, że dał chłopcu jakiś sens życia, jakąś motywację, ale nie potrafił być spokojny. Skupiał się na szczęśliwych obrazkach: Shinsuke wiecznie wpatrzony w niego na lekcjach, Shinsuke w milczeniu przy jego boku podczas spaceru, Shinsuke z zaciętą miną odbijający ciosy Kotarō i Gintokiego w czasie treningu, Shinsuke samodzielnie ćwiczący na tyłach szkoły. Mówił sobie, że tak jest dobrze - nawet jeśli w nocy Shinsuke wciąż dręczyły złe sny, z których budził się z płaczem, a jego spojrzenie wciąż przywodziło na myśl tamtą wymarłą wieś, z której był jedynym ocalonym. A kiedy Shinsuke przestał już płakać i tylko siadał nocami na ganku, wpatrując się w milczeniu w księżyc, Shōyō czasem bluźnierczo zastanawiał się, czy nie powinien był wtedy zostawić tego chłopca, zamiast próbować go ratować dla świata, który nie miał mu nic do zaoferowania.
Jedyne, co mógł zrobić, to nauczyć go pokochać ten świat na nowo. I może mu się udało, bo nawet Shinsuke nauczył się uśmiechać - takim bladym uśmiechem, który ledwo sięgał oczu. Nie trwał długo, zawsze szybko ukryty zmieszaniem i rumieńcem, ale był autentyczny. Przy oślepiającym blasku Kotarō i Gintokiego własne światło Shinsuke wydawało się zaledwie odbite - ale dla Shōyō było nieporównywalnie ważniejsze. Kiedy stoisz na otwartym słońcu, nie potrzebujesz żadnej otuchy, ale w ciemności nawet najdrobniejszy blask ma znaczenie, prawda?
Mimo to nie mógł pozbyć się niepokoju, którego przyczyny nie potrafił znaleźć. Wiedział tylko, że chciałby zostawić Shinsuke przy sobie na zawsze... inaczej nastąpi katastrofa. Ganił się za te myśli i wiedział najlepiej, że nie wyrządzi chłopcu żadnej przysługi, że nie może go od siebie uzależniać... ale chciałby móc z nim być jeszcze i jeszcze, a i tak wydawało się, że rozstanie zawsze będzie za wcześnie. Mógł jedynie ufać, że Shinsuke spotkaludzi, którzy będą dla niego ważni, do których będzie mógł się uśmiechać i dla których będzie chciał uczynić ten świat lepszym. Przecież i Shinsuke był dzieckiem, które kiedyś miało dorosnąć i znaleźć siły, by żyć.
####
Shōyō miał nadzieję, że ta straszna wojna wkrótce dobiegnie końca, przeczuwał jednak, że jego wychowankowie będą musieli zmierzyć się z jej okropnościami. Co było dziwne, nie obawiał się tego. Każdy spędzony z nimi dzień upewniał go w poczuciu, że jego trzy światła będą w stanie odmienić jej los. Kotarō będzie walczył, wierząc w ideały, Gintoki - by bronić swoich bliskich, a Shinsuke - by nigdy już nikogo nie stracić. Do tego czasu mógł szlifować ich umiejętności i, co było nieporównywalnie ważniejsze, ich serca. Nie potrzebował żadnej zapłaty za swój wysiłek - te trzy uśmiechy były wszystkim, o co mógł tak naprawdę prosić.
Pragnął się nimi cieszyć jak najdłużej.
[20.3.2013]