ima made arigatō






Takeshi rzadko kiedy przeklinał swój wzrost jak w tej właśnie chwili. Jak dało się wypatrzeć… kogokolwiek w tym tłumie? Niby wszyscy wiedzieli, że na lotniskach zwykle jest tłum, on również, ale jakoś nigdy wcześniej nie zwrócił na to uwagi… bo zwykle nie potrzebował nikogo wypatrywać. Kilka razy zdarzyło mu się odprowadzać znajomych na samolot… ale właśnie: odprowadzać, czyli być w towarzystwie. Teraz szukał na ślepo, rozglądając się gorączkowo z poczuciem, że wszystkie twarze zlewają się w jedno.

Jeśli go nie znajdzie… będzie mógł mieć pretensje tylko do siebie. Nigdy bardziej niż teraz nie żałował swojej głupoty, która kazała mu do ostatniej chwili zwlekać z decyzją. Zresztą może to nie była głupota – bardziej strach: że zrobi z siebie durnia; że nie będzie w stanie zachować spokoju; że nie zachowa się naturalnie; że powie coś, czego absolutnie nie powinien mówić. Bardzo dobrze potrafił sobie wyobrazić każdą z tych możliwości – jego umysł zajmował się nimi przez kilka ostatnich dni. Tak, to był strach, głupota, jakaś duma i sam nie wiedział co jeszcze. Dopiero dzisiaj, przed godziną, dwiema, dotarło do niego, że to wszystko nie ma znaczenia. Żadnego. Znaczenie miało, że ukochany człowiek wyjeżdżał i Takeshi nie miał pojęcia, kiedy znów będzie go mógł zobaczyć. I jeśli nie uda mu się z nim wcześniej spotkać, wtedy nie wybaczy sobie do końca życia.

Biegł na pociąg szybciej niż w jakimkolwiek meczu, a potem miał wrażenie, że ekspres na lotnisko wlecze się niemiłosiernie. W podróży, zamiast się uspokoić, doprowadził się niemal do stanu histerii, kiedy w głowie tłukła mu się tylko jedna myśl: "Nie zdążę, nie zdążę, nie zdążę", a każde uderzenie serca sprawiało ból… Zdawał sobie sprawę, że takie zachowanie było do niego niepodobne, ale nie mógł nad nim zapanować, nieważne jak wielką odrazę w nim powodowało. Za sukces poczytywał sobie, że nie zatrzymał pociągu i nie wysiadł, żeby pobiec na własnych nogach, ha ha…

Przeraziły go masy ludzkie, które ujrzał po wejściu do terminalu – i niemal pozbawiły nadziei. W pierwszej chwili wpadł w panikę i zupełnie nie wiedział, co robić. Potem zmusił się do myślenia i popatrzył na tablicę odlotów. Musiał przeczytać ją jakieś trzy razy, z góry na dół i z powrotem, zanim jego oczy znalazły lot do Rzymu. Pierwsze delikatne uczucie ulgi – jeszcze miał czas. Jeszcze nie wszystko było stracone. Pobiegł w stronę bramki, starając się na nikogo nie wpaść, co okazało się karkołomnym zadaniem. Cóż, jakoś przeżyje to, że kilkoro ludzi uznało go za niewychowanego; dziś był ostatni dzień, w którym mógłby sobie czymś takim zawracać głowę.

Serce uderzało mu mocno i wiedział, że to wcale nie z powodu wysiłku fizycznego. Zdał sobie sprawę, że wciąż walczyły w nim sprzeczne emocje. Mimo że porzucił rozsądek i przybiegł tutaj – albo właśnie odwrotnie: zrobił najsensowniejszą rzecz pod słońcem – jednocześnie walczył z pragnieniem ucieczki. Umysł nieustannie podsuwał mu wizje tego, co mogło pójść źle. Przypomniał sobie jednak, że na pewno będzie żałował, jeśli teraz zrezygnuje, odwróci się i pójdzie do domu. Do diabła, czy było coś nienormalnego w tym, że chciał pożegnać człowieka, któremu zawdzięczał tak wiele? Nie było, absolutnie nie było. Można wręcz powiedzieć, że bardziej dziwna byłaby jego nieobecność tutaj…

Pożegnać… Zatrzymał się w pół kroku, kiedy okropne, lodowate zimno wypełniło jego pierś, sprawiając, że przez chwilę nie mógł oddychać, a cała odwaga go opuściła. Nie, nie da rady. Jak nic rozpłacze się, a tyle szacunku jeszcze wobec siebie zachował, że nie mógł do tego dopuścić. I po co w ogóle tu przyszedł? Żeby bolało jeszcze bardziej? Żeby na własne oczy zobaczyć, jak on odjeżdża? Tak mógłby się przynajmniej łudzić, że to nie miało miejsca. Że wciąż tutaj jest… w tym samym kraju, a nie gdzieś na drugim końcu świata.

I w ogóle był beznadziejny. Nie potrafił się cieszyć tym, że jego dawny kapitan – jego idol i najważniejszy człowiek na ziemi – został doceniony i zaproszony do najlepszej ligi świata, do jednego z najsłynniejszych klubów piłkarskich. Nie, zamiast tego Takeshi skupiał się na własnym nieszczęściu, a przecież nie było tak, że już nigdy się nie zobaczą. Przecież obaj należeli do reprezentacji narodowej, okazji będzie wiele… Naprawdę nie było powodu dramatyzować.

Jednak nieważne jak próbował sobie tłumaczyć, to dławiące uczucie pustki nie znikało. Miał wrażenie, że już zawsze będzie mu zimno. Nie chciał tak czuć. Było to niemal… uwłaczające. Jednocześnie miał świadomość, że to nic nowego. Przez ostatnie… ile to już lat? Pięć. Przez ostatnie pięć lat aż za bardzo miał czas przyzwyczaić się do tego typu stanów. Właśnie: przyzwyczaić. Musiał się opanować. Nie zamierzał przecież robić z siebie widowiska, wybuchając płaczem na środku terminalu lotniczego… I to jeszcze zanim nawet spotkał osobę odpowiedzialną za doprowadzenie go do takiego stanu, pomyślał wisielczo.

"Sawada Takeshi, weź się w garść" – powiedział sobie… i rychło w czas, bo właśnie w tym momencie usłyszał głos, który zawsze przyprawiał go o drżenie.

- Takeshi?

Podniósł wzrok. Hyūga Kojirō, dawny kapitan tych wszystkich drużyn, w których kiedyś razem grali, stał przed nim z rękami w kieszeniach i okularach przeciwsłonecznych i wcale nie sprawiał wrażenia, jakby właśnie miał lecieć w nieznane… No ale to był Hyūga Kojirō, który nigdy nie bał się zmian, a wzrok miał zawsze skierowany ku przyszłości, ku swoim kolejnym celom.

Uczucie wezbrało w Takeshim z taką mocą, że nagle nie był w stanie wykrztusić słowa. Dziwił się, że w ogóle jest w stanie oddychać z tak zaciśniętym gardłem. Stał więc tylko ze świadomością, że jeszcze nie zaczął mówić, a już robi z siebie idiotę… "Człowieku, ogarnij się. Nie jesteś już w gimnazjum, żeby na widok swojej miłości tracić mowę." Cóż, skoro właśnie tak było? I on coś mówił o szacunku dla samego siebie?

- Też dokądś lecisz? – zapytał tymczasem Hyūga, przesuwając okulary na włosy, a nic w jego tonie nie wskazywało, by uważał zachowanie Takeshiego za dziwne. W każdym razie nie bardziej niż zazwyczaj, ha ha…

Dość niespodziewanie Takeshi poczuł, że się rozluźnia. Niezależnie od swoich uczuć, które z upływem czasu stawały się coraz gwałtowniejsze, jakimś dziwnym trafem przy Hyūdze czuł się pewniej. Spokojniej. Hyūga-san, choć twardy i wymagający, potrafił okazywać wsparcie i życzliwość tym, na którym mu zależało. Takeshi wiedział to na własnym przykładzie.

- Nie. Przyszedłem cię odprowadzić – odparł i zdumiał się, że był w stanie tak gładko wymówić całe zdanie.

Coś mignęło w oczach Hyūgi.

- Dzięki – powiedział cicho.

W pierwszym momencie Takeshi, niemal odruchowo, zdziwił się tym tonem – a potem przypomniał sobie, że Hyūga przecież nie był już tamtym buntowniczym chłopakiem, który wszystko chciał zdobyć w pojedynkę. Gra w piłkę – walka wraz z drużyną i przeciw rywalom – nauczyła go dostrzegać otaczających ludzi w innych kategoriach niż tylko narzędzia do osiągania celu. I jednocześnie nauczyła go pokory, widać to było w jego spojrzeniu. Dorósł. Dojrzał. Można by powiedzieć, że złagodniał – ale dla Takeshiego brzmiało to dziwnie. Nie dało się przecież oswoić dzikiego tygrysa. Zresztą na boisku wciąż był zaciętym wojownikiem, który nie odpuszczał ani towarzyszom, ani przeciwnikom… No i ta zmiana akurat dla Takeshiego nie miała żadnego znaczenia, bo jego Hyūga-san zawsze traktował wyjątkowo. Może to było powodem, dla którego Takeshi…

Jego serce znów uderzyło mocniej, więc zakazał sobie podążania za tą myślą, a wrócił do wcześniejszej. Więc Hyūga-san zmienił się... A kiedy to sobie przypomniał, zrozumiał także – dzięki temu jednemu słowu, którego się nie spodziewał – że jego dawny kapitan, mimo pozornego rozluźnienia, bynajmniej nie wyjeżdża do Europy bez żadnych trosk czy niepokoju. Okres całkowitej i pozbawionej wątpliwości wiary – wręcz zadufania – we własne zdolności miał za sobą. Obecny pewnie był pod tym względem mniej przyjemny… ale tylko w ten sposób mógł się dalej rozwijać jako piłkarz.

Świadomość nieubłaganego rozstania ponownie zakłuła. Takeshi spuścił głowę, jednocześnie gorączkowo zastanawiając się, co powinien powiedzieć. Nie mógł stać jak kołek, jak kompletny dureń. Przecież przyszedł tutaj w konkretnym celu…

- Hyūga-san, powodzenia w Europie – wymamrotał, usiłując ponownie spojrzeć mu w oczy, ale okazało się to niewykonalne, więc znów wbił wzrok we własne buty. – Pokaż tym Włochom, że… że nie mogą brać japońskiej piłki nożnej za… za nic – wyjąkał, mając poczucie, że pogrąża się ostatecznie.

Jak ciężko było mówić coś takiego, takie banały, kiedy w rzeczywistości chciał powiedzieć zupełnie inne rzeczy. Znów ścisnęło go w gardle i przez moment przełykał ślinę, by jakoś odzyskać panowanie nad sobą, ale wydawało się to nierealne. Jednak naprawdę nie powinien był tutaj przychodzić, to było za trudne dla niego… No i Hyūga-san na pewno nie chciał go widzieć w takim stanie.

- Przepraszam – wydusił.

- Takeshi…

- I nawet nie mam dla ciebie żadnego prezentu – wyrzucił, nagle zdając sobie z tego sprawę.

Jego wargi rozciągnęły się w ironicznym grymasie, jakby chciał obrócić to w żart, ale tak naprawdę był bliski płaczu. Zmusił się, by pozostać na miejscu, choć wszystko w nim rwało się do ucieczki. Zacisnął pięści, wciąż wpatrzony w posadzkę, której tak naprawdę nie widział, podobnie jak ludzi, którzy ich mijali, w pośpiechu lub powoli, wypełniając terminal swoistym zgiełkiem. Pomyślał, że chciałby wsiąść w jakiś samolot i odlecieć, daleko stąd – albo w ogóle zniknąć na zawsze. Z zewnątrz dobiegł dźwięk startującej maszyny… a może to był jakiś szum w jego głowie? Miał wrażenie, że jego umysł wypełnia jakaś mgła, która uniemożliwiała myślenie. Ale czy taki stan nie był lepszy?

- Takeshi, spójrz na mnie – powiedział jego dawny kapitan, jego głęboki głos przebił się ponad hałasem. Takeshi pomyślał, że prosi o niemożliwe. – Takeshi, przecież… Przecież otrzymałem od ciebie bardzo dużo. Przez te wszystkie lata… - Hyūga urwał, jakby się namyślając, jakby mówienie także jemu nie przychodziło bez trudu. – Takeshi, bez ciebie nie zaszedłbym tak daleko, naprawdę – podjął na nowo, najwyraźniej zdecydowany powiedzieć to, co miał na myśli, a w miarę jak mówił, było mu łatwiej, zaś słowa płynęły bardziej wartko. – Dziękuję… dziękuję za wszystko. Za to, że grałeś ze mną w Meiwa FC i w Tōhō. Za te wszystkie zwycięstwa, które odnieśliśmy. Wiesz, że nie udałoby się to bez ciebie. Wiesz to, prawda? I nie mówię tylko o twojej grze. Nikt inny nie potrafił mnie tak… ustawić do pionu, kiedy było to potrzebne – teraz w słowach Hyūgi brzmiało rozbawienie, ale zaraz jego głos spoważniał. – Dziękuję ci, Takeshi, że wytrzymałeś ze mną tak długo – powiedział ciszej i teraz Takeshi uniósł na niego wzrok, zaskoczony.

Nie spodziewał się usłyszeć czegoś takiego. Wytrzymał z nim…? Nigdy nawet nie pomyślał, by nie chcieć być przy nim. Hyūga Kojirō został jego idolem zaraz przy pierwszym spotkaniu i od tamtej pory Takeshi cieszył się każdym dniem, każdym treningiem, każdym meczem we dwóch.

- O czym ty… - zaczął i urwał, kiedy zrozumiał, że Hyūga-san nawiązywał do swojego trudnego charakteru.

Patrzył na niego bez słowa, przepełniony jedynie nieograniczoną czułością. Patrzył w opaloną twarz w otoczeniu niesfornych włosów, które aż prosiły się, by je przygładzić. Patrzył w te ciemne oczy, które jakby chciały uciec spojrzeniem, i zaciśnięte w zdecydowaniu usta. Pomyślał sobie, że nigdy nie kochał go bardziej niż w tej chwili. I nigdy wcześniej nie pragnął tak mocno objąć go, powiedzieć, że to nieprawda, że Hyūga-san był wspaniałym człowiekiem i że on…

Ale to nie była manga dla dziewczyn, tylko twarda rzeczywistość, w której takie rzeczy nie mogły mieć miejsca – nawet jeśli był to moment rozstania, po którym nie wiadomo kiedy znów się spotkają. Coś w nim drgnęło. Może jednak powinien się odważyć, może powinien zaryzykować i…

Niespodziewane uderzenie w plecy sprawiło, że niemal się przewrócił. Ktoś pchnął go od tyłu… jakiś spieszący się podróżny trącił go walizką i w następnej chwili Takeshi uświadomił sobie, że twarz ma przyciśniętą do piersi Hyūgi, podobnie jak ręce, które odruchowo wyciągnął, by zapobiec upadkowi. Histerycznie pomyślał, że sytuacje z mangi dla dziewczyn jednak zdarzały się w realnym świecie.

Odetchnął głęboko, usiłując powstrzymać płacz. To było za wiele… Powinien odsunąć się, pożegnać się i odejść… ale nie był w stanie. Zacisnął mocno powieki, a jego palce mimowolnie złapały za materiał koszulki Hyūgi.

- Czy naprawdę musisz jechać…? – wyszeptał i nigdy wcześniej nie wstydził się tak jak w tej chwili.

Dwie dłonie dotknęły jego barków. Pomyślał, że teraz zostanie odepchnięty, ale nawet to nie wystarczyło, by z własnej woli przerwał ten moment. Najwyraźniej szacunek do samego siebie nie był najważniejszy; potrafił go poświęcić dla tej słodkiej – i jakże gorzkiej – chwili... dla tego wspomnienia, które mu pozostanie, nawet jeśli Hyūga-san miał go uderzyć.

Jednak żadne uderzenie nie nastąpiło. Hyūga pozwolił mu na tę słabość, więc stali tak, bez słowa, bez ruchu. Takeshi czuł, jak mocno uderza jego serce – i jednocześnie mógłby przysiąc, że słyszy bicie drugiego, tak blisko.

- Takeshi, poradzisz sobie beze mnie – Hyūga szepnął wreszcie. – I ja… - Odetchnął głęboko. – I ja poradzę sobie bez ciebie – powiedział, jakby podął jakąś decyzję.

Takeshi cofnął się o krok i popatrzył na niego, nie przejmując się tym, że ma w oczach łzy. Dotyk dłoni na ramionach sprawiał, że poza nimi dwoma nie było tutaj nikogo. To był jakiś inny świat, należący tylko do nich. Bezpieczny świat. Zrozumiał, że nie będzie innych okazji.

- Hyūga-san, ja…

- Samolot Japońskich Linii Lotniczych w rejsie 4527 do Rzymu jest gotowy do przyjęcia państwa na pokład…

Hyūga opuścił ręce i obejrzał się za siebie.

- Muszę iść – powiedział, wracając do niego wzrokiem. – Matsumoto-san na mnie czeka.

Takeshi kiwnął głową, choć musiał włożyć w ten drobny gest całą siłę. Uświadomił sobie, że ledwo jest w stanie utrzymać się na nogach. Wszystko się wypaliło, czuł tylko pustkę. Musiał… musiał znaleźć jakiś sens… jakiś cel w życiu, coś, co go podtrzyma i pomoże iść naprzód… choć w tej chwili wydawało się to absolutnie poza jego możliwościami.

- Dziękuję, że przyszedłeś, Takeshi. – Hyūga popatrzył na niego ciepło. – Dziękuję za wszystko – powtórzył.

- Szczęśliwej podróży – odparł Takeshi z uczuciem, jakby ktoś inny przemawiał jego ustami. Słowa smakowały popiołem, były martwe. Jednak… Spojrzenie tych ciemnych oczu, takie otwarte, takie szczere, rozpaliło iskierkę, która ogrzała jego wnętrze i odpędziła lodowatą ciemność. Wciąż żył. Wciąż czuł. Nie mógł pożegnać się w taki sposób. Nie Hyūgę. Skupił spojrzenie na człowieku, za którego byłby w stanie oddać życie, gdyby było trzeba. – Ja też… dziękuję za wszystko, Hyūga-san – powiedział poważnie, wkładając całe serce w każde słowo.

Nieśmiały uśmiech rozciągnął wargi jego dawnego kapitana, który zrobił krok w tył i uniósł rękę.

- Do zobaczenia, Takeshi.

- Do zobaczenia, Hyūga-san.

Hyūga kiwnął głową, odwrócił się i poszedł w stronę Matsumoto-san, która stała w kolejce do bramki. Po chwili ich sylwetki przesłonili inni pasażerowie.

Takeshi zacisnął dłonie w pięści, a potem je rozluźnił. Zamknął oczy i odetchnął głęboko, a potem uniósł głowę i odszedł w kierunku wyjścia oraz nowego życia. Bez Hyūgi Kojirō wydawało się pozbawione sensu, ale…

Poradzisz sobie beze mnie.

Mógł... Mógł przynajmniej spróbować



[10-12.12.2015]



back