magia przesilenia
Od autorki: Także w tym roku nie mogło się obejść bez tekstu wiankowego - a że akurat czytałam DragonLance... ^^
Gdy wędruje się nocą samemu
Można spotkać podobnego sobie
I przez chwilę droga jest łatwa
Gdy idzie się we dwoje
- "Hetken tie on kevyt", Tehosekoitin
Gwiazdozbiory już się pojawiły na niebie, choć znikną z niego szybciej niż kiedykolwiek, gdyż trwała najkrótsza noc roku. Raistlin leżał w trawie i przyglądał się im w zadumie. Na zachodzie lśniła konstelacja Platynowego Smoka, zwanego również Walecznym Wojownikiem, w którym kiedyś ludzie upatrywali Paladine'a. Na wschodzie czaił się Pięciogłowy Smok, symbol Królowej Ciemności, Takhisis. Choć nie spuszczali z siebie wzroku, nigdy nie mogli zewrzeć się w walce, rozdzieleni przez Szale Równowagi Gileana, Boga Neutralności.
Raistlin wpatrywał się w konstelacje i zastanawiał nad przyrzeczeniem, które kiedyś - czy naprawdę? - złożył bogom magii: że przywróci wiarę w prawdziwych bogów Krynnu. Z poczuciem winy uświadamiał sobie, że nie posunął się ani trochę w tym zadaniu, gnębiony wątpliwościami - przede wszystkim w to, czy rzeczywiście spotkał starożytne bóstwa. Ile to razy był skłonny przyznać, że to tylko wyobraźnia... znużony umysł potrzebujący otuchy... wykreowały ich wizerunek? Nie byłoby niczym dziwnym, gdyby odziedziczył po matce zdolność widzenia, która doprowadziła ją do zguby...
Wzdrygnął się na samą myśl i znów skupił spojrzenie na gwiazdach. Jego wątpliwości były faktem i nie mógł się od nich odciąć - teraz jednak, leżąc pomiędzy paprociami i napełniając wzrok światłami rozciągniętymi na granatowym nieboskłonie, był w stanie uwierzyć, że ci bogowie istnieli naprawdę. Gdyby odwrócił głowę i popatrzył za siebie, ujrzałby dwa z trzech księżyców, których nazwy - imiona? - znał każdy człowiek pretendujący do miana maga. Solinari srebrzył się w pełni, zaś czerwony Lunitari w ostatniej kwadrze skrzył się niczym płomień świecy... Nuitari byli w stanie dostrzec tylko magowie Czarnych Szat, jednak Raistlin był pewien, niemal czuł, że wisi tam pośród swoich kuzynów.
Przypomniał sobie, co wiedział o starożytnych bogach, o których pamięć zniknęła z tego świata tak dawno temu. Trzy konstelacje to byli rodzice, trzy księżyce były dziećmi. Każdej nocy pojawiali się nad Krynnem, przypominając nieświadomym ludziom, że wbrew powszechnym opiniom nie odeszli - tylko czekają na znak. Ludzie jednak byli ślepi, nie podnosili wzroku znad ziemi i swoich codziennych potrzeb, choć wystarczyło unieść głowy i popatrzeć - tak jak Raistlin patrzył, patrzył i wciąż nie miał dość. W tej chwili nie istniało nic poza nimi...
Skrzywił się, gdy do jego uszu dobiegł kolejny wybuch śmiechu i zaintonowana przez jakiegoś podchmielonego wieśniaka śpiewka. W niebo wzbił się snop iskier, na moment przesłaniając gwiazdy.
Prawie nie istniało nic poza nimi, poprawił się w myślach. Noc sobótkowa nie była najlepszym czasem na obcowanie z bogami, uznał z wewnętrznym westchnieniem, a potem usiadł i odgarnął paprocie ze świadomością, że ignorowanie hałasu nic nie da. Jego skupienie zostało rozproszone. Chwila niemal magicznej koncentracji minęła.
Wielkie ognisko płonęło w odpowiednim oddaleniu od lasu, gromadząc młodzież Solace. Nie brakło muzykantów, którzy od czasu do czasu przygrywali do tańca. Piwo lało się strumieniami. Ziemia drżała od przytupów, kiedy grupa chłopców i dziewcząt dawała ujście radości i rzucała się w tan. Śpiew. Śmiech. Zapach ogniska i wieczornych kwiatów. W takie wieczory można było ulec złudzeniu, że na świecie nie ma żadnego zła. Panował przecież Wiek Pokoju... w którym ludzie zdawali sobie świetnie radzić bez bogów.
Raistlin zmrużył oczy, starając się wyłowić z tłumu znajome postacie. Obojętnym wzrokiem przejechał przez większość twarzy, odpychając od siebie myśl, że wszyscy najwyraźniej dobrze się bawili. Oczywiście, tym prostym ludziom niewiele potrzeba było do szczęścia - ognisko, śpiewki i piwo... i dziewczyna, do której można się przytulić. Raistlin nalał sobie elfiego wina, które popijał ostrożnie przez cały wieczór, a potem znów zastanowił się, po co tutaj w ogóle przyszedł - choć doskonale znał odpowiedź. Caramon tak długo go męczył, że Raistlin w końcu zgodził się dla świętego spokoju, choć mógłby ten wieczór wykorzystać znacznie bardziej produktywnie, na przykład segregując zioła albo czytając księgę magii. Zwłaszcza że kiedy już tu przyszedł, okazało się, że Caramon zupełnie nie zwraca na niego uwagi...
Jego oczy pochwyciły wielką sylwetkę bliźniaka, którego trudno było nie zauważyć, a jeszcze trudniej nie usłyszeć. Jego brat patrzył dzisiaj tylko na Bessę, córkę sołtysa. Szczodrze obdarzona przez naturę dziewczyna bezwstydnie flirtowała z każdym, kto się napatoczył. Caramonowi to najwyraźniej nie przeszkadzało - albo po prostu nie zdawał sobie z tego sprawy, co w jego przypadku było bardzo możliwe. Od dobrej chwili wywijał z nią tańce, a jego zdolności - nie do wiary - zdawały się wzrastać wprost proporcjonalnie do ilości alkoholu, jaką w siebie wlewał. Raistlin z mieszanką zdumienia i obrzydzenia przypatrywał się swojemu ogromnemu bratu, który na co dzień wykazywał się zgrabnością dębowego pnia, zaś teraz wywijał hołubce i dzikie obroty z Bessą w ramionach. Śmiał się przy tym jak skończony dureń - przynajmniej w tym wciąż był sobą. Ale Raistlin pomyślał, że w dniu, w którym Caramon przestanie się śmiać, nastąpi najpewniej koniec świata.
Prawdopodobnie tylko on widział tęskne spojrzenia, jakie jego bratu rzucała chuda Tika - Caramon jednak nigdy nie był szczególnie bystry, to Raistlin wiedział lepiej niż ktokolwiek inny. Po kilku nieśmiałych i nieskutecznych próbach zwrócenia na siebie jego uwagi, Tika usiadła z dala od ogniska, skąd mogła się przypatrywać Caramonowi w spokoju - choć Raistlin nie sądził, by była spokojna. W ogóle nie odrywała wzroku od jego bliźniaka i prawdopodobnie zupełnie bezwiednie uplotła kwietny wianek. Kiedy był gotowy, spojrzała na niego ze zdziwieniem, jakby zastanawiając się, skąd się wziął, a potem przez jej twarz przemknął wyraz goryczy. Wstała i zniknęła w mroku - Raistlin domyślał się, że poszła w stronę rzeki, by zgodnie z tradycją rzucić go do wody. Tyle że nie mogła mieć nawet nadziei, że Caramon go wyłowi, skoro był tak zajęty sołtysówną. Przez chwilę Raistlin czuł złość na swojego brata idiotę... a potem uznał, że nie ma się czym przejmować. Wypełniła go wręcz nieprzyjemna satysfakcja na myśl, że nie jest jedynym, który tego wieczoru czuje się opuszczony.
Kitiara, niepomna na kompana, z którym kilka dni temu przybyła do miasta, już jakiś czas temu zniknęła w towarzystwie innego mężczyzny, który wyglądał na najemnika i był w Solace przejazdem. Drapieżny błysk w jej oczach nie miał nic wspólnego z blaskiem ogniska. Raistlin powstrzymał skrzywienie. Nie zamierzał psuć sobie nastroju, już i tak dość kiepskiego, myślami o przyrodniej siostrze... I choć wcale nie pochwalał jej zachowania - koniec końców, kto by się cieszył z faktu, że ma dziwkę za siostrę? - to nie mógł odpędzić gorzkiej świadomości, że ona spędza ten wieczór w towarzystwie.
Choć było to tak uwłaczające, że prawie się do tego przed samym sobą nie przyznał, w tym momencie gotów był oddać całą swoją magię - a i jej nie było wiele - za kompana. Ta myśl była doprawdy szokująca... jednak Raistlin wiedział, że nie chodzi mu po prostu o kogoś. Przez cały wieczór - i całą wiosnę, która właśnie przechodziła w lato - patrzył na zakochaną młodzież Solace, która zdolna była do największych głupot w imię miłości. Raistlin ani nie był głupi, ani nie wierzył w zakochanie. Przeważnie patrzył na wyczyny swoich rówieśników z odrazą i przysięgał sobie, że nigdy, przenigdy nie doprowadzi do sytuacji, w której będzie się zachowywał jak te marcujące kocury, które czasem miały czelność prosić go, by wywróżył im szczęście - niczym jakiś jarmarczny magik! Jednak tego wieczoru... kiedy powietrze przepełnione było zapachem kwiatów i rozbrzmiewało echem śmiechu i radości, przedzierającym się przez szczelne osłony jego cynizmu i pogardy... tego wieczoru czuł tęsknotę, by mieć przy sobie kogoś, kto byłby tylko jego. Kto usiadłby koło niego, tutaj, na skraju lasu, i patrzył wraz z nim w gwiazdy i ogień... I nie musiał nic mówić.
Może powinien sam sobie powróżyć, pomyślał z irytacją. Wiedział jednak, że nie potrzeba mu wróżb, by znać prawdę. Dawno temu pozbył się złudzeń odnośnie siebie i swojej przyszłości. Jego jedyną namiętnością miała pozostać magia, a dla niej poświęci... wszystko.
Przeważnie świadomość tego poprawiała mu humor, jednak nie dzisiaj. Stłumił westchnienie rozdrażnienia i popatrzył w szklanicę. Płatek dzikiego bzu spłynął z pobliskiego drzewa i unosił się na tafli trunku. A potem wydało się Raistlinowi, że na powierzchni dostrzega twarz kobiety. Mrugnął - znów przekonany, że ma zwidy - ale wizerunek nie znikał, aż po chwili przykuł uwagę tak, że wszystko inne przestało istnieć. Twarz kobiety była piękna. Blada niczym marmur, w otoczeniu ciemnych włosów, tchnęła doskonałym spokojem, który nieodparcie przywodził na myśl łagodne i srebrzyste spojrzenie Solinari. Szare oczy patrzyły jednak gdzieś w dal, nie na niego, a
poprzez niego, jakby widziały światy zakryte przed jego wzrokiem. Choć w wizji nie było nic niepokojącego, Raistlin poczuł, jak jego serce nagle uderzyło szybciej, jakby ostrzegawczo. Przeszedł go dreszcz, którego przyczyn nie potrafił zrozumieć, i nagle miał wrażenie, że spada, spada coraz głębiej, pochwycony przez jakąś siłę, której nie znał... której nie rozumiał... która mogła go zupełnie pochłonąć... Zacisnął powieki.
- Raist, nie siedź tam sam! - rozległ się wesoły głos, który znał tak dobrze jak swój własny. - Chodź do nas!
Otworzył oczy i widzenie rozwiało się - pozostał tylko biały płatek bzu pływający w winie. Nie znikało jednak wrażenie chłodu... Może to ciągnęło od lasu... Caramon machał do niego, jego potężna sylwetka wydawała się czarna na tle jasnych płomieni, jednak głupawy uśmiech na jego twarzy... ten tak bardzo znany Raistlinowi uśmiech był doskonale widoczny.
Zdecydowanym ruchem Raistlin opróżnił szklanicę i przysunął się do ognia, z rozmysłem nie poświęcając ani jednego spojrzenia najjaśniejszemu z księżyców – wystarczy, że bardziej niż kiedykolwiek był świadom jego obecności na nocnym niebie. Jeśli w tę najbardziej magiczną noc roku magia mogła mu dać tylko odbicie na szkle... to równie dobrze mógł o niej zapomnieć – tylko na chwilę - i cieszyć się najbardziej rzeczywistym ciepłem. Póki jeszcze mógł.
Wiedział, że magia przypomni o sobie szybciej, niż się mógł tego spodziewać.
[23-24.06.2013]