marian
Od autorki: Mój pierwszy fic, który ośmielam się prezentować. Pisząc go, miałam 15 lat. Niby mało, niby dużo...
Marian jak zwykle siedziała przy oknie i spoglądała przed siebie. Patrzyła na horyzont i płynące na nim obłoki. Na dworze było ciepło i słonecznie, tu - we wieży - panował przeraźliwy chłód. Spuściła wzrok i spojrzała na dziedziniec. Znowu tam był. Gilbert, jej osobisty strażnik. Właściwie cały czas spacerował po placu. Ciągle jej pilnował.
Marian westchnęła. Nigdy nie zdoła stąd uciec. Nawet nie wiedziała, dlaczego tu jest. Pamiętała ten dzień, gdy zanadto oddaliła się od zamku. Napadło na nią kilku mężczyzn. Z początku myślała, że to zbójcy, ale później wyczuła na piersi jednego z nich żelazną kolczugę. To byli żołnierze. Tacy jak on. Nie miała wtedy szans. Ich było wielu, ona jedna - bezbronna dziewczyna. Potem straciła przytomność. Gdy się ocknęła, leżała na twardym, kamiennym łożu, a on stał obok i patrzył na nią. Gdy się poruszyła, odwrócił się i bez słowa odszedł. Rzuciła się za nim, ale drzwi już były zamknięte.
Nie wiedziała, jak długo tu jest; chyba ponad tydzień. Znów spojrzała na dół. Jakby wyczuł jej spojrzenie. Przystanął i obrócił się. Ich oczy na moment się spotkały. Odeszła w głąb celi. Przymrużył oczy. Wiatr rozwiewał jego kasztanowe włosy. Spuścił wzrok, aby nie dostrzegła, ile w nim bólu. Po chwili znów podniósł głowę. Kochał ją bardzo i wbrew swej woli musiał ją tu więzić. A przecież tak mu na niej zależało. Musiał być posłusznym woli innych. Stał tak jeszcze przez chwilę, po czym ruszył dalej. Starał się o niej nie myśleć.
Marian usiadła na łóżku. Musi stąd uciec. Musi! Słońce chyliło się już ku zachodowi. Ostatnie jego promienie wpadały do komnaty przez wysokie, ostrołukowe okno. Oparła plecy o twardą ścianę i rozejrzała się. Dużo sprzętów tu nie było: kamienne łoże, takiż stolik i ława. Przymknęła oczy. Nie wiedziała, kiedy zasnęła. Gdy się obudziła, było już późno. Leżała w niewygodnej pozycji. Wstała i podeszła do okna. Na dworze było ciepło. "No tak, przecież to lipcowa noc" pomyślała. Księżyc przedzierał się przez chmury. Na dziedzińcu było jasno jak w dzień i... pusto. Wymarzony moment na ucieczkę. Jeszcze raz się rozejrzała. Nikogo nie ma, cisza. Czuła się, jakby była sama na świecie.
Od jakiegoś czasu uważnie badała wieżę, w której była zamknięta. Była dość wysoka, ale gdzieniegdzie cegły powypadały, pozostawiając w murze szczerby. Marian wiele myślała, czy zdołałaby zejść na ziemię. Znów popatrzyła na dół. Nie, to niemożliwe, na co ona się waży?! Spadnie i zabije się. Nie! Musi spróbować. Czy ma zresztą coś do stracenia? I tak musiałaby zostać tu do końca życia. Spojrzała na rozgwieżdżone niebo. Musi to zrobić! Taka szansa już się nie powtórzy.
Oparła się o stół. Nagle, obok cynowej misy z owocami dostrzegła mały sztylet, do którego przywiązana była kartka. Marian podniosła ją i podeszła do okna, gdyż tam było jaśniej. Przeczytała pięknie wykaligrafowane słowo:
Powodzenia. Tylko tyle. Żadnego podpisu. Mimo to wiedziała, czyja pisała to ręka. Z wdzięcznością przycisnęła sztylet do serca. Świetnie, przyda jej się nie tylko do obrony. Długa suknia tylko przeszkadzałaby jej w schodzeniu. Marian złapała za skraj szaty. Już miała przeciąć, gdy przypomniała sobie twarz matki. Łzy napłynęły jej do oczu, a ręce opadły. To matka szyła tę suknię. Ojciec specjalnie sprowadził materiał z zagranicy, piękny, różowy atłas. Suknia właściwie nie była taka ładna - ot prosta, długa spódnica, a u góry wysoki kołnierzyk i krótkie rękawy - ale Marian kochała ja ponad inne ubrania właśnie dlatego, że szyła ja matka. Przypomniała sobie wszystkie nieprzespane noce, podczas których matka pracowała. I ona teraz musi ją zniszczyć... Ale tu chodzi o jej życie. Musi to zrobić. Otarła łzy zdecydowanym ruchem i znów chwyciła za suknię. Rozległ się trzask rozrywanego materiału. Fragment szaty opadł na kamienną posadzkę; jej suknia sięgała do kolan. Teraz jeszcze jedno. Włosy będą jej się plątały i utrudniały zejście. Złapała za nie i krótko obcięła. Złote loki opadły na ziemię. Marian nawet na nie nie spojrzała. Schowała sztylet za pasek i usiadła na parapecie. Rzuciła ostatnie spojrzenie na swoje więzienie. Już nigdy tu nie wróci!
Popatrzyła na dziedziniec - nikogo nie było. Rozpoczęła swoją ucieczkę. Z wielkim trudem odnajdywała wyrwy w murze; co chwilę zdawało jej się, że już dalej nie może iść; ciągle myślała, że spadnie, ale nie poddawała się. Już całą wieczność wisiała tak między niebem a ziemią. Gdy od powierzchni dzieliło ją tylko kilka metrów, spojrzała w dół. Aż się zachwiała. Stał tam. Z wrażenia i przestrachu odruchowo puściła krawędź. "Zabiję się!" pomyślała przerażona. Tak się nie stało. Złapał ją. Przez chwilę leżała w jego ramionach i próbowała uspokoić oddech. Gilbert powoli postawił ją na ziemi, ale cały czas trzymał jej ręce. Usiłowała je wyswobodzić, ale nie zważał na to. Osłupiały spoglądał na jej włosy.
- Co z nimi zrobiłaś? - spytał po chwili.
Spojrzała w jego wąskie oczy.
- Obcięłam - odpowiedziała cicho. - Puść mnie.
W ułamku sekundy jego twarz zmieniła wyraz.
- Nie - syknął i jeszcze mocniej chwycił jej nadgarstki.
Marian zebrała całą siłę i wyrwała się. Zaczęła uciekać w kierunku muru otaczającego zamek. Nie był wysoki. Już do niego dopadła, gdy poczuła uścisk na ramieniu. Nie namyślając się, wyszarpnęła zza paska sztylet i uderzyła. Usłyszała stłumiony okrzyk bólu. Wyrwała się i wspięła na mur. Nagle jakaś niezidentyfikowana siła kazała jej się obejrzeć. Gilbert stał pod murem z bladą twarzą i zaciśniętymi ustami. Lewą dłoń przyciskał do prawego ramienia. Między palcami sączyła się krew. Marian przeraziła się.
- Pomóc ci?
Otworzył oczy.
- Uciekaj - nakazał cicho.
Marian zawahała się.
- Ale...
- Rób, co ci mówię! - powiedział ostrzej.
Po chwili milczenia Marian spytała:
- Ale dlaczego...?
Gilbert spuścił wzrok.
- Idź już - powiedział.
Marian spojrzała na niego.
- Dziękuję i... przepraszam... Gilbercie.
Dotknęła nieśmiało jego dłoni.
- Żegnaj.
Zeskoczyła po drugiej stronie muru i pędem ruszyła do lasu. Gilbert stał jeszcze przez chwilę pod murem, po czym wrócił do zamku. Najpierw udał się do swej komnaty i opatrzył ranę. Nie była groźna. Po jakimś czasie poszedł do wieży. Otworzył ciężkie drzwi. Jego oczom ukazał się smutny widok: na kamiennej posadzce walały się puszyste, złote loki; światło księżyca przeczesywało je swymi srebrnymi palcami. Gilbert podszedł bliżej. Ukląkł. Chwycił pełną garść włosów i przycisnął do twarzy. Jego ciałem wstrząsały głuche łkania.
Marian biegła przez las, nie zważając na oślepiające łzy. Nie wiedziała, co się z nią dzieje. Była wolna, ale jednocześnie czuła się wciąż jak więzień. Zamiast oszałamiającej radości czuła w sobie jedynie bolesną pustkę. Dość już miała walki z myślami. Była zbyt zdenerwowana i zmęczona, aby biec dalej. Ułożyła się na miękkim mchu i przymknęła oczy. Sen był słodką ucieczką od rzeczywistości.
Na niebie mrugały gwiazdy.
[10.09.1994]