marzenie
Od autorki: Ciąg dalszy "Wizji".
I
Wracał na tę planetę tak często, jak było to możliwe. Posiadał wprawdzie urządzenie, które pozwalało mu widzieć wnętrze kapsuły bez przerwy, jednak patrzenie z drugiego końca galaktyki - choć utwierdzało go w fakcie, że jego wizja zostaje
urzeczywistniona - nie mogło się równać z byciem tutaj,
gdzie od jego marzenia oddzielała go jedynie warstwa szkła. Potrafił stać w tym miejscu całe godziny, nie odrywając wzroku od znajdującej się za taflą postaci. Z jego pola widzenia znikali wtedy pracownicy laboratorium w białych fartuchach, a o tych, którzy byli gdzieś indziej, w ogóle zapominał - jakby we wszechświecie nie było nikogo poza nimi dwoma. W jego wszechświecie istotnie tak było.
Czasem opierał dłoń o gładką powierzchnię, nie mogąc się doczekać, kiedy będzie mógł dotknąć tego, co istniało za nią. Wydawało mu się, że pod palcami czuje pulsowanie - bicie serca - i wyobrażał sobie, że wkrótce poczuje je naprawdę. Patrzył na jasne włosy, falujące łagodnie w wypełniającym zbiornik płynie, otaczające twarz, która dla niego była uosobieniem piękna - i myślał o pierwszym uśmiechu, jakim twarz ta rozjaśni się na jego widok. Ogarniało go wtedy takie uniesienie, że musiał przycisnąć ramiona do tułowia, by powstrzymać drżenie, które - zdawało mu się - mogło rozerwać go na kawałki.
Czas nie miał znaczenia, wydawał się płynąć niezwykle szybko. Postać we wnętrzu kapsuły zmieniała się takim tempie, że kiedy tu stawał i znów na nią patrzył, miał wrażenie, że od ostatniego razu minęły całe lata. Łagodziło to uczucie niecierpliwej tęsknoty, rekompensowane jednak samym widokiem. Ewolucja z jednej komórki... nie, z pojedynczej cząsteczki, do której dołączono drugą i trzecią, tworząc nici kodu genetycznego, a potem białka, komórki i organy... Zarodek, dziecko, nastolatek, dorosły... Patrzył na to jedynym okiem i miał wrażenie, jakby życie, które rozwijało się w tej szklanej tubie, było jego zasługą. W pewnym sensie było to prawdą.
"Jesteś mój", myślał i w tych słowach zawierał się cały sens.
*
W dowództwie Kiheitai panowała atmosfera miłego odprężenia, jednak Matako ciężko było się jej poddać. Z jednej strony lubiła ten salon - czy jak nazwać pomieszczenie, gdzie spędzali większość czasu, kiedy akurat nie mieli nic innego zajęcia. Jak na kwaterę organizacji terrorystycznej był całkiem przytulny, z tymi miękkimi kanapami i fotelami, jasnymi tapetami i barkiem. Służył im za bawialnię, czasem nawet jadalnię, oraz jako miejsce nieformalnych narad, jeśli przyszła im na to ochota. Kiedy podróżowali - a podróże kosmiczne bywały długie - mądrzej było przyjść tutaj, zamiast tkwić we własnej kabinie. Z drugiej jednak strony Matako była stworzona do działania i nie lubiła siedzenia na tyłku, szczególnie kiedy już zdarzyło im się zakotwiczyć.
Jak teraz. Przebywali na tej planecie już od kilku dni, ale nie otrzymali żadnych rozkazów - o wyjaśnieniach nie mówiąc - jedynie to, że mają zostać na miejscu. I taka zabawa. Nie mając nic do roboty, Matako przesiadywała w salonie, czyszcząc rewolwery, ale nie sprawiało jej to szczególnej przyjemności, skoro za towarzyszy miała dwóch podstarzałych gości, z którymi nie dało się prowadzić sensownej rozmowy... Zresztą Bansai też pod tę kategorię podpadał - nie był, co prawda, podstarzały, za to bystrzejszy niż tamta dwójka razem wzięta, ale rzadko kiedy udało się z niego wydusić więcej niż dwa słowa, więc na jedno wychodziło.
Nie, nie miała wielkiej ochoty z nimi gadać, ale cisza była jeszcze gorsza. Co innego, gdyby chodziło o Shinsuke; z nim mogłaby milczeć całe wieki... To jednak przywodziło na myśl główny problem, dla którego nie potrafiła się tak naprawdę rozluźnić.
- Strasznie często odwiedzamy tę planetę, prawda, Senpai? - rzuciła od niechcenia, nabijając broń. - I za każdym razem Shinsuke-sama gdzieś wychodzi na całe godziny, nic mi nie mówiąc...
- Dlaczego miałby gadać z bezmózgowcami? - odezwał się Nizō ze swojego fotela, sprawdzając kciukiem stan ostrza katany.
Matako wycelowała rewolwer w jego czoło.
- Zdaje się, że sam chcesz zostać bezmózgowcem - warknęła, odciągając kurek. - I to zaraz.
- Aż tak ci brakuje kogoś na swoim poziomie? Przykro mi, nie reflektuję - odparł lekceważąco, nie podnosząc głowy.
Teraz w jego stronę patrzyły już dwie lufy, choć oczywiście nie mógł tego widzieć.
- Któregoś dnia naprawdę rozwalę ci łeb. Nie rozumiem, czemu Shinsuke-sama zadaje się z takim prostakiem, skoro... - Urwała.
- Skoro ma ciebie? To chciałaś powiedzieć? - Nizō zaśmiał się z drwiną. - Pomyśl, jak to świadczy o twoim... ach,
wysublimowaniu, że czuje się zmuszony "zadawać się" z kimś takim jak ja. A tak na serio... Pewnie wydawało ci się, że akurat ty masz najwięcej klasy we wszechświecie...? Nie rozśmieszaj mnie.
Pocisk o milimetry minął jego skroń i utkwił w przeciwnej ścianie. Nizō nawet się nie skrzywił.
- Uspokójcie się - odrzekł Takechi, nie odrywając wzroku znad lokalnej gazety. - Shinsuke-dono prowadzi interesy na tej planecie. To oczywiste, że często wychodzi.
Matako spojrzała na niego, chowając broń i z powrotem siadając na kanapie.
- Jakie interesy? Coś w związku z Kiheitai?
- Czy Shinsuke-dono kiedykolwiek robi coś, co nie ma związku z Kiheitai? - odpowiedział pytaniem na pytanie Takechi.
- Cały czas - wyraził swoją opinię Nizō, uchylając się przed kolejnym pociskiem. - Nie zdziwię się, jeśli któregoś dnia wystawi nas do wiatru i po prostu z kimś zniknie. Nie, nie
z tobą, pustaku - dodał, odgadując, w jakim kierunku podążyły myśli Matako.
Poczerwieniała, ale tym razem nie poddała się prowokacji, a w zamian obrzuciła go pogardliwym spojrzeniem.
- Widzę, że wciąż cię boli to, że Shinsuke-sama ani myśli traktować cię jak towarzysza - odparła złośliwie, co Nizō skwitował mimowolnym burknięciem. - Nie wyobrażaj sobie, że masz dla niego szczególne znaczenie... że ceni cię bardziej ode mnie - dodała chłodno. - Ani przez chwilę nie myśl, że jesteś ode mnie lepszy. Jedziemy na tym samym wózku - powiedziała z goryczą, choć wcale nie zamierzała.
Doskonale zdawała sobie sprawę, że obchodzi dowódcę Kiheitai tyle co powietrze - nie ustawała jednak w staraniach, by zasłużyć na jego uwagę i kiedyś, być może, wzbudzić w nim jakieś cieplejsze uczucia...
Jasne, równie dobrze mogła sobie zażyczyć planety na własność albo talentu muzycznego. No dobrze, przynajmniej planeta na własność wydawała się bliższa spełnieniu niż głupie pragnienia jej serca. Potrząsnęła głową; udało jej się osiągnąć chociaż tyle, że Nizō w końcu się zamknął i ponownie zajął mieczem.
- Więc? Co z tymi interesami? - wróciła do tematu, ponownie patrząc na Takechiego. - To coś dużego? Rekrutacja nowych ludzi? Może jakaś broń? - zgadywała.
- Bardzo możliwe - padła zwięzła odpowiedź znad dziennika.
- Widzę, że bardzo interesują cię tutejsze wiadomości - powiedziała niewinnie, a potem szybkim ruchem wyrwała mu z rąk gazetę... pod którą, jak mogła się spodziewać, ukazała się prawdziwa lektura naczelnego stratega Kiheitai: kolorowy magazyn z dużą ilością mocno nieletnich dziewcząt.
- Zbok - rzuciła z odrazą - Pedofil.
Takechi w końcu uniósł na nią wzrok.
- Nie pedofil, tylko feminista - poprawił ją z godnością. - Co zaś do interesów Shinsuke-dono... Kilka lat temu przelał sporą sumę pieniędzy na konto jednej z tutejszych firm - wyjawił, po czym znów zamilkł.
Matako mrugnęła.
- I? - zapytała, nie doczekawszy niczego więcej. - Tylko tyle wiesz? Senpai, jesteś do niczego - stwierdziła z rozczarowaniem. - Co to za firma? Czym się zajmuje? Tyle chyba zdołałeś się dowiedzieć?
Takechi nie wyglądał na urażonego jej dezaprobatą.
- Takie informacje są zastrzeżone - wyjaśnił jej z cierpliwością, jakby mówił do dziecka. - Wiem tylko, że chodzi o lokalną korporację, numer konta o tym świadczy... A poza tym Shinsuke-dono powiedział, żeby się tym nie interesować - dorzucił po chwili.
Matako spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Otaczają mnie idioci - stwierdziła. - Gdzie jest Bansai-senpai? - zawołała, dodając w myślach: "kiedy go potrzebuję".
Takechi wzruszył ramionami.
- Przecież widziałaś, jak wychodzili razem.
- Nie podoba mi się na tej planecie - oświadczyła cicho, krzyżując ramiona. - Nie podoba mi się, że Shinsuke-sama wychodzi i nikt nie wie po co. Wolałabym, żeby mnie zabierał, mogłabym go chronić... - ściszyła głos, pogrążona w myślach.
- Shinsuke-dono doskonale potrafi się obronić sam - stwierdził Takechi oczywistość, co wcale nie poprawiło jej nastroju.
- Zarozumialec - rzucił Nizō.
- A ty znowu nie zaczynaj - warknęła na niego Matako, jednak tak naprawdę nie miała już ochoty na zabawę z nim.
- To urocze, że tak się o niego troszczysz - powiedział Takechi tonem, którym mógłby komentować pogodę, i zastanowiła się, czy słyszy w jego słowach drwinę. - Jeśli cię to uspokoi, jest z nim Bansai.
- Uważam, że jeden dobry rewolwer jest lepszy niż dziesięć katan - odparła buntowniczo, zakładając nogę na nogę.
Dwaj samuraje utkwili w niej surowe, wręcz ganiące, spojrzenia, ale tylko uniosła wyżej nos. Tak właśnie myślała... choć z pewnością nie ośmieliłaby się tego powiedzieć przy Shinsuke.
- Możesz mówić, co chcesz - odparł w końcu Takechi, przewracając stronę w magazynie - ale zawsze kiedy tu jesteśmy, Shinsuke-dono robi się... - Przerwał, jakby szukał odpowiedniego słowa. - Radośniejszy - powiedział w końcu, choć jego stwierdzenie zabrzmiało jakoś dziwnie.
- I jednocześnie zupełnie o nas zapomina - odrzekła Matako ponuro; nie żeby to było coś nowego.
- Może znalazł na tej planecie miłość swego życia? - rzucił Nizō.
Zignorowała go; takie teksty tylko pogarszały jej humor. Spojrzała za okno, jednak matowa powierzchnia nie pozwalała widzieć scenerii miasta, wobec czego postanowiła wyjść na pokład - tutaj miała wrażenie, że się dusi. No i lepiej było, choćby na chwilę, zostawić tych idiotów, by ich głupota nie przeniosła się na nią.
*
Na nowo odkrywał - przypominał sobie - to słodkie uczucie oczekiwania. Minęły całe lata... pół życia, a może nawet całe życie... odkąd doznawał go po raz ostatni. Spokój i jednocześnie podniecenie - brakowało mu jednego i drugiego, i jeszcze wielu innych emocji, bo wszystko wypełniała była martwa pustka. Teraz wydawało mu się, że jego istnienie zaczęło od początku - nowa era galaktyczna w jego własnym wszechświecie. Będzie liczona od tego dnia.
Szli przez korytarze znajomej placówki - Bansai zawsze pół kroku za nim - której tak naprawdę nie widział. Ktoś coś do niego mówił, ktoś udzielał wskazówek... jednak jego umysł ledwo to wszystko rejestrował. Jego serce biło mocno i znów czuł się jak mały chłopiec, którego wysłano do szkoły na nauki. Wciąż pamiętał dzień, kiedy szedł na spotkanie nauczyciela - i wydawało mu się, że czas się cofnął. Ale nie, czas poszedł do przodu, a jego uczucia zostały spotęgowane... Dawno przestał być chłopcem, który nigdy nie zdołał objąć tego, co było dla niego najdroższe.
Poproszono go do pomieszczenia. Kazał Bansaiowi zostać na zewnątrz. W środku nie było nikogo... poza nim.
Siedział na sofie, patrząc przed siebie. Drzwi zamknęły się z ledwo słyszalnym szelestem, ale dźwięk ten sprawił, że odwrócił głowę. A potem podniósł się i stanął przed nim. Wysoki, zawsze wyższy od niego. Jasne włosy opadające na białe ubranie. Świetliste spojrzenie.
- Shinsuke - powiedział i uśmiechnął się.
Pomyślał, że mógłby w tej chwili umrzeć od nadmiaru szczęścia. Jednak nie zamierzał umierać - przed nim było całe życie, które właśnie się zaczęło. Opanował zawrót głowy, przezwyciężył bolesny skurcz w piersi i zmusił głos, by brzmiał równo.
- Chodź - powiedział i wyciągnął rękę; prawie nie drżała.
Shōyō ujął ją i wszechświat ponownie stał się kompletny.
*
Drzwi otworzyły się nagle, nawet nie było słychać kroków w korytarzu. Matako uniosła głowę i rozjaśniła się.
- Shinsuke-sa... - zaczęła, zrywając się na nogi, jednak zamilkła w pół słowa, ujrzawszy, że dowódca Kiheitai nie jest sam.
Wszedł do środka, a za nim nieznajomy mężczyzna w jasnym kimonie. Za tą dwójką szedł Bansai, którego twarz jak zwykle nie wyrażała żadnych uczuć.
- Shinsuke-sama...? - powtórzyła Matako niepewnie, kiedy milczenie się przedłużało.
Spojrzał na nią i wydawał się jej nie widzieć. Nie dziwiło jej to szczególnie, gdyż zazwyczaj tak na nią patrzył - jednak dzisiaj w jego wzroku, zamiast czujnego skupienia, było jakieś rozkojarzenie, jakby myślami był zupełnie gdzie indziej... z kim innym. I jakby było mu z tym dobrze.
Jej oczy mimowolnie spoczęły na towarzyszącej mu osobie. Kto to mógł być? Nowy sojusznik? Partner w interesach? Widziała go pierwszy raz w życiu, tego była pewna. Wyglądał jak człowiek z Ziemi, z Japonii, bardzo jeszcze młody - i coś w jego postawie wskazywało, że jest samurajem, mimo że nie miał przy boku miecza. Stał wyprostowany, wysoki i dobrze zbudowany, ale odpowiednio szczupły. Gdyby nie miała oczu tylko dla jednego mężczyzny, uznałaby go za niezwykle przystojnego z tymi długimi, jasnymi włosami i pogodnym spojrzeniem. Z jego pięknej twarzy bił spokój, którego nie potrafiła zinterpretować i który uniemożliwiał dalszą analizę - może gdyby się odezwał, byłaby w stanie powiedzieć coś o jego charakterze...
Nieznajomy jednak milczał, nie racząc się nawet przedstawić - choć musiał sobie zdawać sprawę, że nagle znalazł się w centrum uwagi. W ogóle nic nie robił, tylko patrzył - podobnie zresztą jak cała reszta. Musieli wyglądać jak idioci: grupa ludzi w jednym pokoju i nikt nie uczynił nawet gestu. Czy tylko ona uważała tę scenę za groteskową? Chyba nie - cisza za jej plecami wskazywała, że Takechi-senpai i Nizō również nie mają pojęcia, co się dzieje. "Czy ktoś w końcu coś wyjaśni?" chciała zawołać, ale nie miała odwagi. Później doszła do wniosku, że to wszystko trwało jedynie chwilę, która jednak właśnie wtedy zdawała się rozciągnąć w nieskończoność, jakby chcąc podkreślić swoje znaczenie, choć jeszcze go sobie nie uświadamiali.
Wróciła spojrzeniem do Shinsuke i z jakiejś przyczyny uderzył ją kontrast, jaki dowódca Kiheitai tworzył z nieznajomym mężczyzną - niski, z ciemnymi włosami, ubrany w barwne kimono - a jednocześnie wydało się jej, że coś ich łączy. Zakręciło się jej w głowie od wszystkich niewiadomych. To, co nastąpiło później, tylko utwierdziło ją w niedorzeczności całej tej sytuacji.
- Ja... - zaczął Shinsuke, jakby chciał coś powiedzieć, jednak zaraz urwał.
Zerknął na nieznajomego i potrząsnął głową... a potem, bez jednego słowa, skierował się w stronę swoich kwater, zaś obcy podążył za nim.
Kiedy drzwi zamknęły się za nimi dwoma, w pomieszczeniu wciąż panowała głucha cisza - tak głęboka, że dało się słyszeć dźwięki dobiegające gdzieś z głębi statku. Przez chwilę nikt nie ruszał się z miejsca, zupełnie jakby wrośli w podłogę i na zawsze mieli pozostać martwą naturą. W końcu Bansai podszedł do barku i nalał sobie brandy, a po wypiciu trunku jednym haustem, usiadł na kanapie przy oknie i zaczął brzdąkać na shamisenie.
Matako zacisnęła pięści i odwróciła się do pozostałej dwójki. Gdyby nie ich zdezorientowane miny - sama pewnie wyglądała równie głupio - byłaby pewna, że śni jej się jakiś pokręcony sen. Ich reakcje potwierdziły, że zaszło coś przerastającego nie tylko jej zdolność pojmowania. Tylko dlaczego? zastanowiła się. Dowódca wrócił na statek i przyprowadził gościa - co w tym było dziwnego? Dlaczego to tak nią... i najwyraźniej całą resztą wstrząsnęło? Nie miała pojęcia - i złościło ją to, ale jeszcze bardziej zdumiewało.
- Kto to był...? - zapytała i była zaskoczona, słysząc, że jej głos brzmi ochryple; odchrząknęła.
Rzecz jasna, Takechi i Nizō nie mieli odpowiedzi na to pytanie, wobec czego znów popatrzyła na Bansaia, który tymczasem uderzał w struny, nie podnosząc wzroku znad instrumentu. Opadła na kanapę, wbijając w niego spojrzenie - bez wątpienia, był jedyną osobą, która mogła jej udzielić jakichś wyjaśnień. I zrobi to; do Bansaia po prostu trzeba było mieć cierpliwość. Nie była to, co prawda, jej mocna strona, ale wojownik zawsze powinien pracować nad swoimi słabościami. Czy jakoś tak.
- Bansai-senpai...? - rzuciła ostrożnie.
Lepiej było go nie spłoszyć, zwłaszcza kiedy dzisiaj - nagle to zrozumiała - był jakiś rozdrażniony. Jednak siedział tutaj, z nimi, nie zamknął się w swoich kwaterach, a to o czymś świadczyło.
- Yoshida Shōyō - odparł wreszcie z rezerwą w głosie.
Takechi wydał jakieś stłumione mruknięcie i nawet Nizō poruszył się niespokojnie, jednak jej samej imię nic nie mówiło. To był już jednak jakiś plus, że pozostali najwyraźniej wiedzieli, o kogo chodzi. Poczuła, że jej odrętwienie powoli mija; mogła się w końcu czymś zająć.
- Kto to taki? - zażądała wyjaśnień, odwracając się w stronę Takechiego.
- Jego nauczyciel - padła zwięzła odpowiedź. - Ale jak...
- Nauczyciel? - przerwała mu. - Przecież wygląda na młodszego.
- Nie w tym rzecz - mówił dalej Takechi, podchodząc do komputera i przebiegając palcami po klawiaturze. - Zresztą sama zobacz.
Matako wstała i podeszła do monitora. Ze zdjęcia patrzył na nią mężczyzna, którego właśnie widzieli.
- Rzeczywiście on - mruknęła. - Ale jak może być jego nauczycielem? Nie starzeje się czy jak? Pokaż, kiedy się urodził? - poleciła Takechiemu. - To niemożliwe, widzisz? Jest dziewięć lat starszy niż... - Urwała, kiedy jej oczy przeskoczyły do następnego rzędu danych.
- Yoshida Shōyō został zgładzony przez Bakufu jeszcze podczas wojny - powiedział Nizō, siadając z powrotem w fotelu.
"Zginął tak młodo", przebiegło jej przez głowę w pierwszym odruchu, zanim przypomniała sobie o ważniejszej kwestii.
- Skoro zginął, to co robi tutaj? - zapytała. - Nie. - Przyłożyła palce do czoła, usiłując się skupić. - Kim w takim razie jest ten człowiek? - Ponownie odwróciła się do Bansaia. - Dlaczego powiedziałeś, że to Yoshida Shōyō?
Jednak Bansai zupełnie ją ignorował, skupiony na grze. Opanowała nagły impuls, by nim potrząsnąć celem wydobycia prawdy. Wiedziała, że nie ma to sensu; Bansai mówił tylko wtedy, kiedy sam tego chciał.
- Cholera! - krzyknęła sfrustrowana, wyciągając rewolwery i mierząc w jego głowę, tylko dla rozładowania złości. Bansai nawet na nią nie spojrzał.
Stłumiła kolejne przekleństwo. Jej pokłady cierpliwości na dzień dzisiejszy chyba już się wyczerpały, nigdy ich nie było wiele... Problem polegał na tym, że nawet gdyby rozwaliła cały statek, raczej nie dałoby jej to żadnych odpowiedzi. Schowała broń i ponownie usiadła na kanapie. Ze skrzyżowanymi ramionami popatrzyła na drzwi, za którymi zniknęli Shinsuke i jego gość. Znów nikt nic nie mówił. Naprawdę otaczali ją idioci.
- Tak więc Shinsuke-sama znalazł, może nawet na tej planecie, człowieka, który wygląda jak jego dawny nauczyciel - rozumowała głośno, nie mogąc wytrzymać milczenia, które ponownie wypełniło pokój; shamisen Bansaia nic nie pomagał. - Ponoć każdy z nas ma swojego sobowtóra... I co dalej? Co zamierza z nim zrobić? - pytała, usiłując wymazać z pamięci fakt, że w towarzystwie "Yoshidy" Shinsuke wydawał się zbyt rozkojarzony jak na jej gust.
- Może zamierza go zrekrutować do Kiheitai...? - podsunął Nizō, a w jego głosie brzmiała jakaś drwina.
W porządku, było to lepsze niż ta dławiąca cisza. Drwiący Nizō świadczył, że ze światem jeszcze nie jest najgorzej.
- A może to jednak jest Yoshida? - podjęła na nowo. - Może udało mu się uciec i wcale nie został stracony? - spekulowała. - Wszechświat jest ogromny. Może udało mu się ukryć?
Takechi mruknął z dezaprobatą.
- Piszą, że został zdekapitowany i pochowany w zbiorowym grobie, zaś jego głowa została wystawiona na widok publiczny - powiedział.
- Dranie - wyrwało się Matako.
- Człowiek taki jak on nie uciekłby - wtrącił Nizō - tylko właśnie oddał wszystko za swoją sprawę.
- Sprawę? Więc był jednym z Jōi? - dopytywała się, przełykając dumę; zdobycie wiedzy miało w tym momencie większy priorytet niż ukrywanie własnej ignorancji.
- Właściwie nie - odparł Takechi. - Prowadził szkołę, w której uczył kenjutsu i bushidō. Wielu z jego uczniów wstąpiło później do Jōi.
- Shinsuke-sama nigdy o tym nie mówił...
- A czy kiedykolwiek nam o czymś mówi? - zauważył Nizō z szyderstwem, pod którym pobrzmiewała gorycz.
Nie miała na to odpowiedzi. To była prawda; Shinsuke nigdy nie dzielił się z nimi swoimi myślami, opiniami czy przeszłością. Jedynym, który zdawał się wiedzieć o nim coś więcej, był Bansai, który towarzyszył mu od początku odrodzonego Kiheitai, jeszcze zanim ich trójka zasiliła szeregi organizacji. Jednak wydobyć z Bansaia jakiekolwiek informacje, których on sam nie miał powodu zdradzić, było równie proste jak kazać Ziemi kręcić się w przeciwnym kierunku. Oczywiście nie zamierzała rezygnować, tak samo jak nie zamierzała poddawać się atmosferze przygnębienia wynikającego ze sposobu, w jaki Shinsuke ich traktował - przecież zawsze tak było, dlaczego więc teraz miałaby nagle zacząć tego żałować? Zastanawianie się nad tym było bezcelowe.
- Senpai...! - zawołała w stronę Bansaia. - Na pewno możesz nam powiedzieć coś więcej...? Widać jak na dłoni, że cię to gnębi, a przecież nie ma sensu, żebyś się tym gryzł w samotności - namawiała. - Ty jesteś taki mądry, a my tutaj siedzimy jak banda gamoni i nic nie rozumiemy - schlebiała mu. - O co w tym wszystkim chodzi?
Bansai przerwał grę i popatrzył na nią zza ciemnych szkieł. Jak zawsze na jego twarzy nie rysowały się żadne emocje, była jednak zdania, że dzisiaj jest wyjątkowo pochmurny.
- Dlaczego sama go nie zapytasz? - wycedził.
Zerwała się na równe nogi. Niedoczekanie!
- Jesteś cholernym pajacem, Senpai! - wrzasnęła, z miejsca zapominając o uprzejmościach. - Żebyś wiedział, że tak właśnie zrobię! - dodała, podchodząc do drzwi.
Bynajmniej nie zamierzała - ani jej było w głowie narażać się na gniew Shinsuke - jednak warto było spróbować małej prowokacji. Udało się jej, bo Bansai odłożył shamisen i skupił na niej spojrzenie.
- Nie powinnaś - powiedział i tym razem w jego głosie były jakieś uczucia.
- Nie mam innego wyjścia, skoro od ciebie niczego nie mogę się dowiedzieć, Senpai - odrzekła ze złością, która nie była do końca udawana, i położyła rękę na klamce.
W jednej chwili znalazł się obok niej i odciągnął od drzwi. Nawet się nie opierała, gratulując sobie sukcesu - co prawda niewielkiego, ale to był dobry początek.
*
Kiedy drzwi się zamknęły i na świecie znów nie było nikogo poza nimi dwoma, Shinsuke odwrócił się i popatrzył. Wydawało mu się, że nigdy nie będzie miał dość, a czasem jego serce przenikał ostry ból strachu, że to tylko sen, z którego zaraz się obudzi. Jednak sen nie znikał, a spełnienie jego marzeń stało przed nim i patrzyło łagodnym wzrokiem, który odpędzał wszystkie troski. Tak ciężko było skupić myśli pod tym spojrzeniem, tak ciężko było ogarnąć rzeczywistość... Ale może wcale tego nie potrzebował? Tak samo jak nie potrzebował opanowywać tego drżenia, które przepełniało każdą komórkę jego ciała. Przez chwilę nie wiedział, co powinien zrobić - a potem pomyślał, że wcale nie musi wiedzieć
i że niczego nie powinien.
Podszedł bliżej, prawie się potykając, aż stał tuż obok człowieka, w którego istnienie wciąż tak ciężko było uwierzyć. Podniósł głowę i popatrzył w świetliste oczy, a potem spuścił wzrok i oparł czoło o jego ramię.
- Nigdy więcej nie pozwolę ci odejść - wyszeptał przez zaciśnięte gardło. - Nigdy więcej... Sensei.
Shōyō objął jego barki i pogładził jego włosy w pieszczocie tak delikatnej, że wydawała się nie z tego świata.
- Shinsuke... - cichy głos wypowiedział jego imię i kolejna chwila stała się doskonała.
Z twarzą wciąż wciśniętą w jasny materiał haori, uniósł ramiona i przesunął je po plecach Shōyō, po raz pierwszy - na zawsze - zamykając w uścisku swoje pragnienia.
*
Matako usiadła na kanapie i wbiła wzrok w Bansaia, czekając na rewelacje, którymi zamierzał ją uraczyć - a może nie? Bansai bowiem, po chwili wahania, także usiadł na swoim miejscu... po czym ponownie chwycił za shamisen i podjął grę. Matako wymieniła spojrzenia z Takechim, a potem westchnęła.
- Bansai-senpai, zachowujesz się niedorzecznie - powiedziała, ale jej słowom zabrakło ostrza.
Teraz miała pewność, że Bansai jest w gruncie rzeczy znacznie bardziej przejęty, niż to okazuje, a to świadczyło, że sprawa musiała być naprawdę poważna. Przez jej głowę przeleciała myśl, że może lepiej byłoby jednak wcale nie wiedzieć, nie mieszać się... Splotła dłonie i zacisnęła palce. Czy do tej pory było jej źle? Jasne, Shinsuke ją przez większość czasu ignorował, ale przynajmniej czasami była mu przydatna. Nie chciała stracić pozycji, jaką miała w Kiheitai, a jeśli będzie drążyć kwestie, które rozstrajały nawet kogoś takiego jak Bansai, tym mogło się skończyć. Może lepiej być cicho...
"Co to za cykor, Kijima Matako?" zganiła się w myślach, podrywając głowę. "Shinsuke-sama nie potrzebuje tchórzy. Jesteś jego Szkarłatnym Pociskiem czy nie? Oczywiście, że chcesz się dowiedzieć. Chcesz się dowiedzieć wszystkiego, co go dotyczy. A już zwłaszcza tego, dlaczego w głowie zawrócił mu jakiś przybłęda."
Ponownie zerwała się z kanapy, ale tym razem podeszła do barku i nalała brandy do dwóch szklanek, z których jedną wcisnęła Bansaiowi w rękę. Popatrzył na nią z zaskoczeniem; utrzymywanie maski niewzruszoności wychodziło mu coraz słabiej. Przysunęła sobie krzesło i usiadła obok; wystarczyło trochę poczekać.
Pokój wypełnił się cichym stukotem klawiatury; to Takechi wrócił do przeglądania danych.
- Podejrzewam, że nasze częste odwiedziny na tej planecie miały związek właśnie z tym młodym mężczyzną, którego widzieliśmy w towarzystwie Shinsuke-dono - powiedział spokojnie. - Posunę się do stwierdzenia, że jego obecność ma dla Shinsuke-dono niebagatelne znaczenie.
- Pytanie brzmi, czy ma także znaczenie dla Kiheitai - wtrącił Nizō.
- Jak już masz coś do powiedzenia, to gadaj wprost, a nie ogródkami. - Matako popatrzyła na niego spod zmarszczonych brwi.
- Pamiętasz, co ci wcześniej mówiłem o znajdowaniu miłości swojego życia? - odparł z przekąsem. - Hej, sama chciałaś - dodał, kiedy bez namysłu cisnęła w jego stronę opróżnioną szklanką; uchylił się bez problemu.
- Miałeś gadać z sensem, a nie głupoty! - zawołała.
Bansai odstawił swoją szklankę na stolik odrobinę za głośno. Obrzuciła go przelotnym spojrzeniem, po czym ponownie wbiła rozgniewany wzrok w Nizō.
- Nie waż się mówić o Shinsuke-sama takich rzeczy - ostrzegła.
Nizō wzruszył ramionami; bynajmniej nie przejął się jej pogróżkami.
- Nic o nim nie wiemy - zauważył. - Jesteśmy z nim kilka lat i wciąż
nic o nim nie wiemy - powtórzył z jakąś złością. - Równie dobrze może praktykować shudō. Powinnaś się cieszyć - dodał cierpko. - To by wyjaśniało, dlaczego nigdy nie skusiły go twoje wdzięki. To chyba lepszy powód niż ten, że jesteś tak paskudna, że nie dotknąłby cię, nawet gdybyś była ostatnią kobietą we wszechświecie?
Zbyt była zaaferowana wysuwanymi przez niego przypuszczeniami, by zwrócić uwagę na chamstwo, do którego przecież dawno zdążyła się przyzwyczaić. Znów spojrzała na drzwi prowadzące do kwatery dowódcy. To było zupełnie niedorzeczne i na pewno nie mogło być prawdą... Ale... Jej wyobraźnia zawsze była zbyt podatna na bodźce. Zacisnęła palce na materiale ubrania. Czy on... czy oni... naprawdę robili to, co insynuował Nizō? Nawet nie potrafiła określić, czy ta myśl powoduje w niej odrazę czy wręcz przeciwnie, co samo w sobie było dość niepokojące. Miała jednak coraz większą chęć, by wstać i zajrzeć do kabiny Shinsuke.
Nie, to niemożliwe. Absolutnie niemożliwe. Musiało być jakieś inne wyjaśnienie.
- Takechi-senpai, co ty o tym myślisz? - zapytała.
- Nie moje gusta.
- Wszyscy znamy twoje gusta i bynajmniej nie chcemy o nich słyszeć - odpaliła. - Pytam o twoją opinię na temat tego, co tu się dzieje.
- Życie prywatne Shinsuke-dono zupełnie mnie nie interesuje - padła lakoniczna odpowiedź.
- Czy wy wszyscy potraficie myśleć tylko o jednym? - zawołała z irytacją. - Naprawdę nie ma innego wytłumaczenia? Po prostu sprowadził sobie faceta, żeby z nim... żeby z nim... - Urwała, czując, że się czerwieni.
Nie, Shinsuke-sama nie mógł... Nie on...! Jeśli to prawda, to co jej zostaje? Tylko kulka w łeb. Mogła oczywiście udawać i przekonywać wszystkich, że wystarczy jej sama jego obecność, że uwielbia go i pójdzie za nim wszędzie, bez względu na wszystko, i tak dalej - ale samej siebie przecież nie oszuka. To, na co miała ochotę w związku z Shinsuke, było o wiele bardziej konkretne niż jakieś wyświechtane ideały i górnolotne deklaracje. A tymczasem Shinsuke woli facetów???
Jakaś część jej umysłu przekonywała, że to jest jakiś postęp, gdyż do tej pory Shinsuke wydawał się zupełnie pozbawiony takich potrzeb, ale - bądźmy szczerzy - nie była to w jej przypadku
żadna pociecha.
Nie, nie, to wszystko jakaś bzdura. Uderzyła się w oba policzki. "Matako, uspokój się. To tylko twoja bujna wyobraźnia", powiedziała sobie. "Ten palant Nizō ma na ciebie za duży wpływ." Na samą myśl o tym poczuła odrazę i zastanowiła się, czy jednak nie zaryzykować gniewu Shinsuke, pozbawiając go jednego z wątpliwej przydatności podwładnych...
- To nie tak - odezwał się Bansai, o którym w międzyczasie zdążyła zupełnie zapomnieć.
Odwróciła się do niego i popatrzyła jak na wybawcę.
- Co nie tak? - zapytała drapieżnie.
Bansai zacisnął usta; był wyraźnie zły na siebie.
- Co nie tak, Bansai-senpai? - powtórzyła z naciskiem.
Jeśli nie tak, to może jednak miała jakieś szanse. Niechże już im to wyjaśni! Pomyślała przelotnie, że to Bansai powinien odpowiadać za przesłuchania więźniów; złamałby każdego jak nic...
- Od samego początku zastanawiało mnie, jaki interes może mieć Kiheitai na tej planecie - dobiegło od strony Takechiego, który wciąż wpatrywał się w monitor. - Przemysł wojenny tutaj nie istnieje. Podporą gospodarki są wielkie korporacje działające głównie w sektorze usług. Wiele szpitali i klinik chirurgii plastycznej... Sporo laboratoriów najróżniejszego rodzaju, głównie jednak oferujących rozwiązania kosmetologiczne... - wymieniał. - Myślałem, że może ma to związek z ułomnością Shinsuke-dono...
- Sam jesteś ułomny - odparowała Matako. - O czym ty mówisz?
- No przecież o jego lewym oku - odparł Takechi, patrząc na nią jak na półgłówka.
Ach, prawda. Matako nigdy nie zwracała uwagi na ten drobny niedostatek w urodzie Shinsuke. Nie, nigdy nawet nie uważała tego za niedostatek. Z okiem czy bez oka, Shinsuke był Shinsuke. Nawet bardziej bez, tak bardzo się do tego przyzwyczaiła.
- I co? Ten gość to niby jego okulista? - rzuciła z drwiną. - Senpai, bądź poważny. Już prędzej uwierzę w tę wersję z kochankiem - wypaliła, a potem zacisnęła zęby i doszła do wniosku, że zaraz zwariuje.
Otaczali ją idioci i nie miało to na nią dobrego wpływu.
- To
ma związek - mruknął Bansai.
Znów na niego popatrzyła.
- Co?
Bansai jednak wstał i, nie mówiąc nic więcej, nalał sobie kolejną szklankę brandy. Matako opanowała nagłą chęć, by go udusić. Próbowała prowadzić sensowną rozmowę... próbowała się czegoś dowiedzieć, jednak ten człowiek ciągle ją wyprowadzał z równowagi swoimi półsłówkami, sprawiając, że traciła wątek.
- To ciekawe - powiedział nagle Takechi. - To może być to - powtórzył w zamyśleniu, czytając dane.
- Co? Najlepszy we wszechświecie burdel? - odparła z irytacją. Nagle zerwała się na równe nogi i zaczęła chodzić po pokoju, krzyżując ręce na piersi. - Po co Shinsuke-sama jakiś facet, skoro ma mnie? - mruknęła pod nosem, wiedząc, że zachowuje się jak pięcioletnia smarkula.
Nizō parsknął śmiechem, ale nic nie powiedział. Usiadła z powrotem, naburmuszona.
- No? I co tam masz, Takechi-hentai? - zawołała.
- Nie hentai, tylko senpai. Znajduje się tutaj między innymi siedziba jednego z najbardziej dochodowych przedsiębiorstw w tym regionie galaktyki - powiedział, nie odrywając wzroku od ekranu, na którym migotały litery i obrazy. - Klinika reprodukcyjna.
- Reprodukcyjna? W jakim sensie? - Matako ściągnęła brwi, odpędzając natrętną myśl, że chętnie by się reprodukowała z Shinsuke, a tymczasem jej szanse spadły w okolice zera absolutnego.
- Rzekomo zajmują się tworzeniem kopii... - czytał Takechi. - Kopii ludzi - uściślił. - I innych ras humanoidalnych.
- Że niby jak? - Zmarszczyła czoło jeszcze bardziej. - Kopie? Hodują ludzi? Na życzenie? Można złożyć zamówienie czy coś? - myślała na głos.
Od strony Bansaia dobiegł jakiś pomruk, ale zignorowała go, zapatrzona w nagłą wizję. Skoro nie mogła mieć Shinsuke, może mogłaby zadowolić się jego kopią na własność? Ale skoro Shinsuke wolał chłopców, to jego kopia pewnie też... Niech to szlag!
- Jest nawet cennik... - powiedział Takechi, otwierając kolejny plik, po czym chrząknął. - Nie byłoby cię stać - dodał z rezerwą w głosie, która bardziej niż same słowa świadczyła o kosztach usługi.
- To już wiemy, na co idą nasze pieniądze - rzucił z niechęcią Nizō po chwili ciszy.
- Nawet jeśli masz rację, zaraz rozkwaszę ci gębę - powiedziała Matako, wracając myślami do głównego problemu. - Nie waż się w taki sposób wyrażać o Shinsuke-sama. Jest szefem Kiheitai i ma prawo wydawać pieniądze, na co chce - dodała, ale coś w jej głosie zgrzytnęło.
Nizō poderwał głowę i obrócił się w jej kierunku.
- Nie, naprawdę nie wydaje mi się, by Kiheitai zarabiało na chłopców do towarzystwa dla szefa.
- Przestań - powiedział Bansai, wstając i podchodząc do okna. - To nie tak - powtórzył.
- Więc powiedz nam w końcu jak! - zawołała Matako z irytacją. - A wcześniej się napij - zaproponowała. - Alkohol rozwiązuje języki.
- Nie u niego - wtrącił Nizō półgębkiem. - On po alkoholu w ogóle przestaje mówić.
- Nie jestem jeszcze na tyle pijany - odciął się Bansai z jakąś godnością.
Matako popatrzyła na niego z niedowierzaniem. Nikt się nie upija po trzech szklankach brandy, więc po co to gadanie?
- Bansai-senpai - zapytała wprost. - Czy to prawda? Czy Shinsuke-sama naprawdę kazał... - Znów zmarszczyła czoło, usiłując zebrać myśli i powiązać w całość wszystko, co wiedzieli; było tego żałośnie mało. - Kazał... zlecił... cokolwiek. Kazał stworzyć kopię... swojego dawnego mistrza? I zapłacił za to pieniędzmi Kiheitai? - Brzmiało to dziwnie nawet powiedziane na głos i była pewna, że usłyszy odpowiedź przeczącą, która być może pchnie tę konwersację w bardziej sensownym kierunku, jakikolwiek miał on być.
Bansai jednak nie odwracał się od okna, przez które i tak nic nie było widać, a potem wzruszył ramionami.
- Tak, i co z tego?
Zapadła cisza.
I co z tego? "Właśnie: co z tego?" zapytała samą siebie Matako, czując, jak ogarnia ją zniechęcenie. Co miała z tym zrobić? Co
mogła z tym zrobić? Odpowiedź nasuwała się automatycznie: nic. Nigdy nie miała żadnego wpływu na to, co robił Shinsuke. Przez większość czasu nie mogła się oprzeć wrażeniu, że nawet jej nie dostrzega. Nie żeby była w tym osamotniona - Shinsuke traktował ich wszystkich w ten sposób, może tylko Bansaia trochę faworyzował...
Och, nieważne. Jej wzrok znów pobiegł ku drzwiom, na które zerkała już wiele razy podczas tej rozmowy, ale tym razem uczyniła to z jakąś rozpaczą.
- Właściwie jest mi to obojętne - mówił dalej Bansai, odwracając się do nich - jednak nazywanie go "chłopcem do towarzystwa" jest obraźliwe. - Rzucił chłodne spojrzenie w kierunku Nizō. - Shinsuke zapłacił znacznie więcej. Właściwie, jeśli już musicie wiedzieć, poświęcił dla niego
oko. Pewnie myśleliście, że stracił je na wojnie...? - zapytał z jakimś triumfem; teraz było już jasne, że naprawdę upił się trzema szklankami brandy. - Nie, oddał je z własnej woli i zupełnie chętnie w zamian za urzeczywistnienie wizji, do której dążył. Ale skąd mogliście o tym wiedzieć, skoro stało się to dawno temu? Kiedy was tu w ogóle jeszcze
nie było - dodał z naciskiem, z którego być może nie zdawał sobie sprawy.
- Bansai-senpai, jesteś znacznie bardziej wrażliwy, niż starasz się to okazywać - powiedziała bez namysłu Matako, nagle uświadomiwszy sobie prawdę, na którą dotąd pozostawała ślepa. Ale dlaczego zwróciła na to uwagę? Dlaczego ją to w ogóle obchodziło? Może dlatego, że łatwiej było w tym momencie skupić się na Bansaiu niż tym, co mówił o Shinsuke, bo było zbyt przytłaczające. - Ty się o niego naprawdę troszczysz i naprawdę się nim przejmujesz - stwierdziła z jakimś zaskoczeniem, a potem pomyślała, że teraz o wiele lepiej rozumie jego zachowanie.
Bansai rzucił jej urażone, ale i dość zmieszane, spojrzenie i zacisnął usta. Wydawało się, że jego policzki okryły się lekkim rumieńcem. Matako przyłożyła dłoń do czoła, kiedy w pełni pojęła to, co im wyznał. Choćby starała się przed tym zamknąć, nie była w stanie; świeżo poznane fakty zalewały jej umysł i nie mogła im uciec. Poczuła się bardzo zmęczona - za dużo było tych niespodzianek na jeden dzień. Pojawienie się nieznajomego człowieka... Klona? Shinsuke, który wcale nie stracił oka w walce, jak zawsze myślała... I jeszcze przejmujący się Bansai... O wiele za dużo. Normalnie byłaby zła na samą siebie za takie myślenie, ale dzisiaj miała wrażenie, że jest jej wszystko jedno. Zupełnie jakby świat nagle stracił sens.
Nie chodziło o to, że Shinsuke wydał fundusze Kiheitai na spełnienie swojej zachcianki - a przynajmniej tak to wyglądało. Tak jak powiedziała wcześniej: miał do tych pieniędzy pełne prawo i nic im było do tego. Chodziło tutaj raczej... o jakieś podstawowe kwestie zaufania. Jasne, Shinsuke zawsze traktował ich jak narzędzia i nie przejmował się ich opiniami czy uczuciami. Była do tego przyzwyczajona - podobnie jak do swoistej rywalizacji o jego względy, jaka się między nimi nieustannie odbywała - ale w obecnej sytuacji ta równowaga została zachwiana, gdyż w grę wchodził ktoś obcy... ktoś z zewnątrz. Jak mogli się do tego odnieść? Jak mogli... odzyskać dawną stabilność, skoro wydawało się, że Shinsuke nagle oddalił się od nich o całe lata świetlne i znalazł coś - kogoś - co było dla niego znacznie bardziej warte? Bardziej warte niż oni i on sam... Jak mogli z tym walczyć? Pomyślała, że nie mają żadnych szans.
Zmusiła się, by przywołać słowa Bansaia. Co, może jakaś potrzeba samoudręczenia, kazało jej zapytać:
- Więc? Kim jest dla niego ten człowiek?
Wcale nie była pewna, czy chce znać odpowiedź. Mówili o kimś, dla kogo Shinsuke poświęcił tak wiele, że ciężko było to ogarnąć.
Bansai ponownie odwrócił się do okna, za którym powoli zapadał zmrok.
- Wszystkim - powiedział cicho, ale nie dość cicho, by nie można było dosłyszeć żalu w jego głosie.
Pomyślała, że nigdy wcześniej nie czuła z nim takiej wspólnoty. Nie poprawiało to jednak jej nastroju ani trochę, z każdą chwilą czuła się coraz gorzej. Gdzieś zniknęła energia, która ją zazwyczaj wypełniała - jej miejsce zajęła rezygnacja... beznadzieja... uczucie, że za chwilę albo za godzinę, albo jutro wcale nie będzie lepiej.
II
Miał wrażenie, że każda chwila absolutnego szczęścia po trochu zamyka ranę, która krwawiła w jego duszy przez całe lata. A każda chwila była
szczęściem, które wciąż i wciąż się pogłębiało. Dotyk, oddech, zapach. Głos. Unosił się w oszołomieniu, upojeniu, w rzeczywistości, która zawężała się do nich dwóch. Świat zniknął, równie dobrze mógł zniknąć na zawsze. Nie pamiętał, by kiedykolwiek wcześniej doznawał takiej rozkoszy, takiej ekstazy, takiego poczucia, że niczego więcej nie pragnie, bo wszystkie jego pragnienia zostały spełnione i znajdowały się właśnie tutaj. Nareszcie przepełniał go spokój, w którym nie istniały pośpiech, niecierpliwość, gorączkowe szukanie. Leżał z głową na kolanach Senseia, który delikatnie głaskał jego włosy i cicho do niego mówił, a każde słowo dźwięczało uśmiechem. Śnił najbardziej doskonały sen, z którego nie zamierzał się budzić.
*
Atmosfera w Kiheitai daleka była od radosnej. Matako siedziała osowiała, nie odzywając się do nikogo, i nie reagowała na zaczepki Nizō, który zresztą szybko dał sobie spokój i też zamknął się w sobie. Bansai nigdy wiele nie mówił, a po odosobnionym napadzie gadatliwości tamtego dnia, spowodowanym zresztą alkoholem, w ogóle zmienił się w milczka i konwersacje z resztą grupy ograniczył do niezbędnego minimum. Trwało to już kilka tygodni - dokładnie od czasu, kiedy Shinsuke wrócił na statek ze swoim towarzyszem, zamknął się z nim w kajucie i przestał się im pokazywać na oczy. Nie żeby to była jakaś nowość - przyzwyczajeni byli do tego, że rzadko widują dowódcę, jednak tym razem jego nieobecność miała powód, którego żadne nie chciało zaakceptować, nawet jeśli musieli. Zostali postawieni przed faktem dokonanym i nie mieli nic do powiedzenia. Jak zawsze - ale nigdy wcześniej równie mocno nie odczuwali tego, że dla dowódcy liczą się tyle co nic; że obchodzą go tak śmiesznie mało.
Organizacja musiała jednak jakoś działać, choćby lider był zajęty własnymi sprawami. Matako i Nizō mogli poddawać się przygnębieniu, ile tylko chcieli (choć Henpeita wątpił, by chcieli chociaż trochę) - byli odpowiedzialni bardziej za wykonywanie zadań niż ich planowanie, a teraz zadań nie było w ogóle - ale Bansai i on byli od myślenia i opracowania strategii. Oczywiste było, że Bansai, jako prawa ręka Shinsuke, nieformalnie przejął dowództwo nad organizacją - może zresztą został już wcześniej odnośnie tego poinstruowany. Odbili z tamtej planety zaraz na drugi dzień, zupełnie jakby nic się nie stało, i kontynuowali podróż ku następnemu celowi.
W miarę jednak jak upływały kolejne dni, Henpeita zastanawiał się, czy Shinsuke kiedykolwiek jeszcze wyjdzie ze swoich kwater, bo coraz bardziej wyglądało na to, że zupełnie o nich zapomniał, podobnie jak o organizacji i jej celach, i o całym wszechświecie. Henpeita wciąż uważał, że życie prywatne dowódcy jest jego własną sprawą - był wręcz zdania, że kiedy dowódca jest zadowolony, tym lepiej dla jego podwładnych - jeśli jednak miało ono tak całkowicie i bez reszty
zdominować działania Shinsuke, przyznawał, że nie czuje się z tym dobrze. Że młody lider Kiheitai nie uznaje półśrodków, było jasne od dawna, ale o ile dotąd można się było z tego cieszyć i wyciągać korzyści, o tyle teraz najwyraźniej padli tego ofiarą. Samuraj nie powinien ulegać namiętnościom, tak mówił kodeks. Henpeita wcześniej traktował to przykazanie z lekceważeniem, jednak - posmakowawszy na własnej skórze negatywnych skutków - zaczynał się zastanawiać, czy bushidō jednak nie miało trochę racji. Jak długo Kiheitai mogło ciągnąć przy zupełnym braku zainteresowania dowódcy... przy
nieobecności dowódcy, który może był tutaj ciałem - zaledwie kilka kroków stąd, zaraz za następną ścianą - ale duchem przebywał zupełnie gdzie indziej? Henpeita obawiał się, że organizacja nie przetrwa, jeśli stan ten z chwilowego przemieni się w permanentny.
Pozostawało wierzyć, że mają do czynienia z przejściowym etapem. Henpeita nie przyznawał się do tego, ale kiedy każdego poranka wchodził do salonu, gdzie ich grupa spędzała większość czasu, choćby nie odzywając się słowem do siebie, czynił to z nadzieją, że właśnie tego dnia Takasugi Shinsuke przejdzie przez drzwi, za którymi zniknął kilka tygodni wcześniej - i wszystko wróci do normy.
*
Wspaniale było budzić się i patrzeć w pogodną twarz obok. Mógł to robić bez końca. Wreszcie przestał odwlekać w nieskończoność zasypianie, bojąc się, że wizja zniknie - a dla tych chwil warto było nawet spać. Czasem, w chwili śmiałości, odgarniał jasne włosy z czoła, by nie zasłaniały mu widoku tych świetlistych oczu, w których spojrzeniu tonął. Czasem przesuwał palcem po prostym nosie i wygiętych w łagodnym uśmiechu wargach, by zejść na dół, aż na szyję. Może to jakaś obawa w nim kazała wciąż i wciąż upewniać się, że ma przed sobą żywe ciało. A kiedy się upewnił - do następnego razu - ogarniała go błogość absolutnego zjednoczenia. Niczego więcej nie potrzebował.
*
Wszystko go drażniło. Drażniła go Matako, która tylko siedziała cicho i nie odpowiadała na jego zaczepki. Drażnił go Takechi, który co rano wchodził tu i mówił "dzień dobry", jakby wszystko było w porządku, a potem siadał do komputera i spędzał przy nim większość czasu. Drażnił go Bansai, który przemykał przez pokój bezszelestnie i rzadko kiedy chwytał za shamisen. Drażniła go atmosfera przygnębienia i rezygnacji - i to, że sam się jej poddawał, choć wcale nie chciał.
Oczywiście najbardziej drażnił go Takasugi Shinsuke - i to na wszystkie możliwe sposoby. Blask, którym nigdy nie przestał promieniować - i który dotąd był dla Nizō światłem przewodnim - przybrał teraz na sile, osiągając moc supernowej. Nizō nie mógł mu się wymknąć, światłość prześladowała go wszędzie, nawet we śnie.
Dlaczego? Dlaczego emitował tak silne światło? Dlaczego sprawił to jakiś obcy, który pojawił się zupełnie znikąd? Dlaczego to nigdy nie mogli być oni? Dlaczego nie
on?
Kiedy przebywa się w ciemności, w której nikogo nie widać, człowiekowi wydaje się, że tak samo nie widać jego samego - paranoiczne złudzenie ślepców, przed którym nie mogą uciec, choćby nie wiadomo jak się starali. Nizō nie chciał zniknąć, nie chciał stać się niewidoczny dla innych - i nieustannie prowadził walkę z tym strachem, zjadającym go od wewnątrz od tak dawna. Ironią było to, że jedyna postać, którą mógł zobaczyć, bardziej niż ktokolwiek ignorowała jego obecność, zawsze bowiem miał poczucie, że Takasugi Shinsuke tak naprawdę nigdy go nie widzi. Teraz było to bardziej niż oczywiste: jak mógł widzieć cokolwiek, skoro emanował tak oślepiającym światłem?
Nizō obawiał się, że światło to pochłonie ich wszystkich. Wypali im dusze i spali ich serca, aż zostanie sam popiół unoszący się w pustce... w doskonałej ciemności, której już nigdy nie rozjaśni nawet jedna iskra. Mógł wstać i wyjść w każdej chwili, mógł uciec, zanim to się stanie, ratować się, zanim będzie za późno. Był jednak jak ćma, która wpadła w sidła swojej słabości: choćby światło miało ostatecznie przynieść zagładę, nie potrafił się od niego odwrócić. Od samego początku był gotów spłonąć wraz z tą gwiazdą.
Jednak czekanie na to drażniło go bardziej niż cokolwiek innego.
*
Opierał głowę o jego ramię. Chował twarz w zagłębieniu jego szyi. Przyciskał policzek do jego pleców i obejmował w pasie. Wkrótce własne dłonie wydawały mu się puste, kiedykolwiek brakowało im dotyku - więc nie dopuszczał do tego. Byli tam dwaj, ale coraz bardziej stawali się jednym. Gdyby chciał się zastanowić, doszedłby do wniosku, że tego brakowało mu przez wszystkie lata: dopełnienia. Dotąd był niekompletny, zawsze z poczuciem, że powinno być znacznie więcej - to jednak była przeszłość, w którą teraz ciężko w ogóle było uwierzyć, tym bardziej się nad nią zastanawiać. Podobnie jak nad przyszłością, która była po prostu przedłużeniem teraźniejszości, niekończącym się spełnieniem w tej więzi, w tym głębokim porozumieniu, w tej symbiozie. Nareszcie nie było bólu samotności, wstrząsu świadomości, że on sam gdzieś się kończy, a dalej jest pustka. Teraz wszędzie wokół, wszędzie obok niego trwało życie, istniała obecność, on sam przechodził w i stawał się drugą postacią. Płynnie, gładko, stabilnie. Jego dłonie wreszcie znalazły oparcie, już nie błądziły ślepo, nie mogąc niczego dotknąć. Jego skóra wreszcie nie drżała na zimnie powietrza, lecz rozluźniała się miękko w cieple towarzysza. Kiedy wołał, jego głos wreszcie nie odbijał się głuchym echem, ale mu odpowiadano. Wszystkie emocje, uczucia, które wysyłał w otaczającą ciemność, wreszcie zostały odebrane, przechwycone i wracały do niego, zamiast bezładnie rozprzestrzeniać się w chaosie. Doznawał poczucia najdoskonalszego bezpieczeństwa.
*
Nie mogła się niczym zająć. Nie, nie miała się czym zająć. Przesiadywała od rana do nocy w tym pokoju, zawsze w tym samym miejscu na kanapie, ze wzrokiem wpatrzonym w drzwi, które nigdy się nie otwierały. Ile razy chciała wstać, otworzyć je - albo chociaż zapukać, przerwać tę ciszę, która zalegała na statku i kładła się ciężarem na jej piersi...
Wydawało jej się, że nikt się nie przejmował. Nizō przez większość czasu polerował swoją katanę - aż dziwne, że jeszcze nie stała się cienka jak papier. Takechi-senpai nieustannie pracował na komputerze, sporadycznie do siebie pomrukując, i - na ile widziała ze swego miejsca - nawet nie przeglądał stron pornograficznych. Tylko Bansai-senpai zdawał się jeszcze bardziej zamknąć w sobie - do tego stopnia, że nie miała śmiałości odezwać się do niego choćby słowem. Doprawdy, w żałosnym była stanie, skoro odczuwała potrzebę porozmawiania z Bansaiem... Ucieszyłaby się nawet, gdyby chwycił za shamisen, choć wcześniej jego gra często działała jej na nerwy. Teraz jednak ledwo mogła znieść milczenie, przerywane jedynie mamrotaniem Takechiego, cichymi przekleństwami Nizō, kiedy zdarzyło mu się otrzeć naskórek o ostrze miecza, oraz szelestem skórzanego płaszcza Bansaia.
Shinsuke nie pojawiał się od tygodni. Dlaczego nikt nie sprawdził, czy w ogóle żyje? Jednak jedzenie dostarczane do jego pokoju znikało z tacy, a ubrania były wystawiane do prania i wymieniane na czyste. Prawdę powiedziawszy, służba codziennie bez przeszkód sprzątała jego kwatery - podczas gdy ona... oni nie mieli odwagi nawet zapukać do drzwi. Shinsuke nie życzył sobie ich obecności - to jedno było jasne jak słońce; życzył sobie jedynie obecności młodego mężczyzny, którego Bansai nazwał Yoshidą Shōyō, a który tak naprawdę był kopią nauczyciela Shinsuke, którą ów zamówił przed laty w klinice reprodukcyjnej na jednej z niezliczonych planet galaktyki. Świadomość tego tłukła się w jej umyśle nieustannie, aż ciężko było myśleć o czymkolwiek innym.
Przeszła chyba przez wszystkie etapy uczuć, jakie mogły się pojawić w takiej sytuacji. Paląca zazdrość, która namawiała ją, by weszła tam i wyciągnęła za włosy tego... przybłędę, a potem wpakowała cały magazynek w jego piękną główkę. Pustka osamotnienia i porzucenia, z której blisko było do kompletnej beznadziei - wobec sytuacji i wobec samej siebie. Gorycz zrozumienia, kiedy z jej oczu spadły łuski i była w stanie widzieć wyraźnie, że cokolwiek żywiła do Shinsuke, było to tak jednostronne, jak tylko mogło być. Wstręt do siebie samej za popadnięcie w tak upadlające przygnębienie, które wcale nie było w jej stylu, ale któremu nie miała siły się przeciwstawić.
Czy Shinsuke był szczęśliwy? Och, na pewno był, skoro siedział tam, w swoim... gniazdku miłości, i nie wychodził nawet na chwilę. Jeśli Yoshida Shōyō był dla niego wszystkim, to oczywiste, że nie potrzebował niczego innego, by być szczęśliwym. Jakaś jej część, z której dotąd nie zdawała sobie sprawy, czerpała z tej myśli dziwną otuchę - jedyne pozytywne wrażenie w całej tej pożałowania godnej sytuacji. Nigdy wcześniej, przez całe lata, Shinsuke nie był szczęśliwy. Bywał zadowolony, potrafił się uśmiechać, zdarzało mu się nawet śmiać - ale nie stały za tym, ani za żadnymi jego działaniami, uczucia. Nie potrafiła sobie wyobrazić takiego stanu; ją zawsze wypełniały uczucia - czasem tak wiele, że nie była w stanie ich ogarnąć, więc poddawała im się, choćby miało to dla otoczenia złe skutki, i często istotnie miało. Z Shinsuke było najwyraźniej inaczej.
Dotąd było inaczej. Jeśli więc Yoshida Shōyō był dla niego, wtedy i teraz, wszystkim - a na pewno był, biorąc pod uwagę cenę, jaką zapłacił, by go zdobyć - nietrudno było go zrozumieć. Nawet jeśli ta obsesja przekraczała wszelkie granice zdrowego rozsądku... jeśli bliższa była szaleństwu albo wręcz była szaleństwem - to można było
zrozumieć, dlaczego Shinsuke zanurzył się z nią i nie zamierzał wracać. Zanurzył się do tego stopnia, że było mu obojętne, że ma do czynienia jedynie z wizją. A wizja kiedyś musiała się skończyć.
Co się stanie, kiedy Shinsuke sobie to uświadomi? Kiedy o tym myślała, nie mogła oprzeć się pragnieniu, by wizja jednak trwała. Choć było to niekorzystne dla całej reszty, choć stawiało ją na przegranej pozycji - ale, tak naprawdę, czy kiedykolwiek miała jakieś szanse? - wolałaby, by Shinsuke pozostał w swojej szczęśliwości, ponieważ alternatywą było cierpienie, a tego prawdopodobnie zaznał w życiu aż za dużo. Nie chciała, by cierpiał.
Nigdy w życiu nie czuła się tak żałośnie.
*
Skóra pod jego palcami była gładka, gdziekolwiek nie dotknął. Miękkie włosy łaskotały go w czoło, a wargi pod jego wargami rozchylały się chętnie. Nie chciał stracić nawet jednego oddechu. Ciało przy jego ciele było i delikatne, i mocne. Chciałby mieć więcej rąk, by móc objąć je całe, przycisnąć do siebie w każdym miejscu i nie zostawiać ani skrawka wolnym - to było marnotrawstwo. Miał jednak tylko dwie dłonie, z których robił jak najlepszy użytek, a przyspieszone tętno, który wyczuwał pod opuszkami, i rwący się oddech, który muskał jego policzek, były największą nagrodą, nie ustawał więc w wysiłkach, lecz sięgał po więcej, kierując się jedynie instynktem. Odpowiedź otrzymywał ochoczo, wychodzono mu naprzeciw, poddawano się z radością. Czegokolwiek zapragnął, stawało się rzeczywistością w tej samej chwili. Nie było niczego, czego nie mógł mieć - tak jak teraz miał jego, w najprawdziwszym zespoleniu.
Później, kiedy jego oddech znów się wyrównał, a oszałamiające barwy przestały wirować pod powiekami, spojrzał na swoje dzieło.
- Shinsuke - powiedział Shōyō cicho i uśmiechnął się łagodnie.
*
Bansai zastanawiał się, czy jego nerwy już są w strzępach czy może jeszcze nie. Nie był przyzwyczajony do tego uczucia. Jego życie było zwykle równo poukładane, każdej sprawie przyznawano odpowiedni priorytet, a wszystkie razem tworzyły właściwą melodię. Teraz jednak miał wrażenie, że melodia stała się tak bezładną plątaniną dźwięków na pięciolinii, że zupełnie nie dało się jej słuchać. Niestety, nie dało się jej też niczym zagłuszyć - nawet gdyby przebił sobie oba bębenki, nie przestałby jej słyszeć.
Rzecz jasna, nie pokazywał tego po sobie. Zajmował się codziennymi sprawami Kiheitai oraz realizacją planów długofalowych organizacji. Ktoś musiał to robić i tym kimś naturalnie musiał być, jako zastępca szefa, właśnie on. Matako nie nadawała się do niczego, podobnie jak Nizō - ale oni i tak zwykle do akcji wkraczali w momencie, gdy należało kogoś pokroić albo podziurawić. Pewną pomoc miał ze strony Henpeity, który na czas tego kryzysu odłożył nawet nieprzyzwoite rozrywki i zagłębił w rozwiązywanie problemów z koordynacją pracy. Jak długo jednak mieli to robić? I po co?
Prawdę powiedziawszy był jeden sposób, by zamienić muzykę chaosu na coś przyjemniejszego dla ucha, jednak Bansai wolał już wsłuchiwać się we własne myśli, niż poddawać się iluzorycznej melodii raju. Shinsuke zniknął był w swoich kwaterach i nie pokazywał się od dawna, jednak muzyka, jaka stamtąd dobiegała, jasno wskazywała na jego dobrobyt. To była ta sama melodia, która kiedyś rozbrzmiewała tylko wtedy, kiedy spał - pełna światła, radości i szczęścia, słodka i kołysząca do snu. Teraz grzmiała natężeniem tysięcy orkiestr i zniewalała, czyniąc wszystkie wysiłki próżnymi. Bansai odciął się od niej, gdyż chciał zachować władzę nad samym sobą - a poza tym nie wierzył jej ani przez chwilę. Nie wierzył, by mogła trwać.
To właśnie napełniało go największym strachem. Burza zbliżała się nieustannie - może wciąż była daleko, ale nieustępliwie gnała ku nim, właśnie w to miejsce. W tej burzy przepadną i raj, i chaos - i co potem? Nie wiedział, czy ma dość odwagi, by wierzyć, że po burzy wyjdzie słońce, które przywróci nadzieję swoim zwyczajnym, ciepłym blaskiem.
Od samego początku był temu przeciwny, od momentu gdy Shinsuke zwrócił uwagę na tę przeklętą klinikę i jej ofertę. Przez wszystkie lata nie przestał sobie wyrzucać, że to właśnie on o niej napomknął w jednej z ich zwykłych rozmów. Mógł sobie tłumaczyć, że nie wiedział... że nie zdawał sobie sprawy... że nie przypuszczał, by obsesja Shinsuke mogła mieć
takie rozmiary. Nie docenił go. Nie miało to jednak znaczenia; liczyło się tylko to, że Shinsuke znów miał cierpieć, a myśl o tym sprawiała nieznośną przykrość i nic nie mogło jej odpędzić.
W takich chwilach z drwiną pytał sam siebie, czy nadaje się na terrorystę.
Był przy nim, kiedy Shinsuke rekrutował pozostałych do swojej grupy dowodzenia. Na wszystkich zrobił wrażenie i każde jedno go uwielbiało. Matako była z miejsca zauroczona, Henpeita docenił ambicje, zaś Nizō - kogoś, kto go dostrzegł i kogo on sam dostrzegł. Wszyscy widzieli w nim silnego człowieka, który dąży do celu, nie zważając na nic, i za którym warto iść. Jakże inaczej niż w jego przypadku... Choć nie zwykł myśleć o przeszłości, to ostatnio bardziej niż wcześniej nachodziło go wspomnienie ich pierwszego spotkania - i własnego
współczucia, które wypełniło go, kiedy ujrzał tego niewysokiego mężczyznę w rozchełstanym kimonie. Kiedy spojrzał w te oczy odbijające jedynie pustkę i kiedy słyszał jego melodię, w której nie było życia. Choć Shinsuke wydawał się silny, ambitny i pociągający, tak naprawdę był złamany i skrzywdzony bardziej niż ktokolwiek - to było dla niego jasne od samego początku, mimo że dopiero później dowiedział się przyczyn. Poszedł za nim powodowany wrażeniem, że ma do czynienia z dzieckiem, które bez niego przepadnie, i wrażenie to nigdy nie zniknęło - najwyraźniej z roli starszego brata się nie wyrastało. Oczywiście Shinsuke był znacznie silniejszy, niż się wydawał, skoro przeszedł przez piekło i wciąż trzymał się na nogach. Jednak czy wystarczająco silny, by wytrzymać także to?
Bansai mimowolnie zaciskał pięści na myśl, że lekarstwo, które pozornie mogło zaleczyć jego rany, było tak naprawdę trucizną, która miała je jeszcze bardziej rozjątrzyć. Narkotykiem, który przynosi błogość tylko na chwilę, a tak naprawdę pogrąża w coraz większym smutku. Iluzją, która miała zniknąć, pozostawiając poczucie jeszcze większej próżni.
Każdego ranka wchodził do tego pomieszczenia i zastanawiał się, czy to już dzisiaj. Każdej nocy, kiedy kładł się na spoczynek, odczuwał dziwną mieszankę ulgi i zawodu, że to się jeszcze nie stało.
Czy dzisiaj? Czy już?
Czy już?
Już.
Był do tego stopnia rozstrojony oczekiwaniem, że w pierwszej chwili wcale nie był pewny, czy krzyk nie jest wytworem jego wyobraźni. Spodziewał się tego od dawna, więc może to jego znękany umysł płatał figle?
Ale nie. W ciągu tych kilku sekund odrętwienia zanotował, że Matako poderwała głowę i zrobiła ruch, jakby chciała zerwać się na nogi, Henpeita zamarł, umilkł też stukot klawiatury pod jego palcami, zaś Nizō mruknął pod nosem coś niezrozumiałego, mocniej ściskając miecz, który trzymał. To go otrzeźwiło. Rzucił się do kabiny Shinsuke, popychany instynktem, rozumem i sercem. I stanął jak wryty w wejściu, kiedy tylko otworzył drzwi.
Od wielu tygodni wyobrażał sobie to pomieszczenie i jego zawartość ze wszystkimi szczegółami, które - jak się teraz okazało - pamiętał doskonale. Poza tym jednym, czego wcale nie chciał sobie wyobrażać, a co usilnie wracało na jego myśl. Był więc, mniej lub bardziej, przygotowany na to, co zobaczy - jednak nie czyniło to widoku ani trochę mniej wstrząsającym.
Zwykła kabina, jakich na tym statku było wiele, może trochę większa od pozostałych. Jasne tapety, matowe okno, stolik. Trochę książek, trochę papierów, shamisen w kącie. Jedno szerokie posłanie, które jeszcze chwilę temu mieściło cały świat. Shinsuke stojący pośród tego wszystkiego, w byle jak narzuconym kimonie, obnażona katana w jego ręce, a u jego stóp... sen, który zmienił się w koszmar.
Shinsuke wypuścił miecz, który z głuchym brzęknięciem upadł na podłogę obok ciała. Jego palce zaczęły drżeć, potem ramiona i cała reszta. Choć stał tyłem, Bansai wyobrażał sobie, że drżą także jego wargi, a jedyne oko jest szeroko rozwarte i chłonie ten obraz zniszczenia, którego nic nie może przesłonić. Zakłuło go w piersi. Zrobił dwa kroki w stronę niewysokiej sylwetki, która teraz zdawała się jeszcze mniejsza niż zwykle, i bez namysłu odwrócił w swoją stronę, a potem przycisnął twarz Shinsuke do swojego barku. Patrzenie nie było dobre.
"Później możesz mnie zabić", pomyślał - teraz Shinsuke wydawał się w ogóle nie rejestrować otoczenia. Jego ciało wciąż się trzęsło i to był jedyny przejaw życia, które się w nim tliło - jak zawsze, mimo wszystkiego, z jakąś niepojętą uporczywością - poza tym był niemal bezwładny w jego ramionach. Dlatego Bansai zdziwił się, słysząc ciche słowa, przytłumione przez materiał jego ubrania, ale wystarczająco wyraźne, by je zrozumieć.
- Był jak...
on - powiedział Shinsuke ochrypłym głosem, który chwilami nie był więcej niż szeptem. - Był jak on. Mówił jak on. To wszystko, co mówił... było tak prawdziwe. Jakby tak właśnie uważał, jakby...
pamiętał. Mówił do mnie, jakby pamiętał. Mówił to... co chciałem usłyszeć. Reagował tak... jak chciałem. Robił wszystko, jak chciałem. Uśmiechał się... właśnie w ten sposób. Zrobiłby wszystko... Pozwoliłby mi zrobić ze sobą wszystko... Więc zrobiłem... Zbrukałem, zbezcześciłem... A on nie przestał się uśmiechać. Nie mogłem... Nie mogłem tego znieść. Był przy mnie, wszędzie... Zawsze by był, bez względu na wszystko. Nie potrzebowałbym nic innego... Myślałem, że chcę tylko jego obecności... Ale to nie był
on - szepnął i zadrżał jeszcze mocniej.
Bansai nie wypuszczał go z objęć. Nie czuł żadnego triumfu, żadnego zadowolenia - może tylko ulgę, ledwie uchwytną, że już się wydarzyło, że zostało powiedziane, że stało się rzeczywistością. Było po wszystkim. Nawet najpiękniejsza symfonia - iluzja, wizja, urojenie - choćby trwała nie wiedzieć jak długo, musi dobiec końca, a koniec ten zawsze jest krótki i bolesny. W tym końcu nie ma wielu słów, nie ma rozwlekania, nie ma powtórek. Jest ostatni akord - i nic więcej. Przedłużanie byłoby okrucieństwem.
- To był tylko sen, Shinsuke - powiedział cicho, wpatrując się w ciało, leżące na podłodze niczym porzucona lalka. Białe kimono w nieładzie, plamy ciemniejącej krwi już zastygały... Jasne włosy zmierzwione, otaczające piękną twarz. Prawie jak człowiek. - To był tylko sen - powtórzył, a potem nagle pomyślał, że nigdy wcześniej nie czuł się tak bezsilny.
Objął Shinsuke drugim ramieniem i przycisnął policzek do jego włosów, mając poczucie, że trzyma małe dziecko, które nagle straciło bezpiecznego opiekuna i zostało wystawione na nieprzyjazny świat. Nie mógł mu zaoferować nic poza swoją obecnością - choć była zupełnie pozbawiona znaczenia, prawda? - i świadomość tego napełniała go wstydem. I żalem. I uczuciem bezradności.
To był tylko sen, ale rzeczywistość wcale nie była lepsza.
[24.5.-1.6.2014]