(out of the dark) Od autorki: Druga szansa. Z dedykacją dla Anneli, mojej psychoanalityk. Rany na ludzkim ciele krwawią i wyglądają na bolesne, jednak z czasem przestają boleć, tak chce natura. Można jej nawet pomóc lekarstwem. Gorzej jest z ranami duszy - je leczy się najtrudniej. Ranione ciało i raniona dusza trochę się od siebie różnią: w przeciwieństwie do rany cielesnej rana duszy nie zniknie bez odpowiedniej maści. Istnieje tylko jeden lek, który potrafi uśmierzyć ból zranionego serca, ale jest z nim pewien kłopot: musi on być zaaplikowany przez drugą osobę. To miłość. - Masashi Kishimoto, "NARUTO" # Nic nie widział. W otaczającej ciemności nie było żadnego światła. Powinno go to przerazić. Spośród wielu obaw, wypełniających go odkąd pamiętał, do tej jednej się przed samym sobą przyznawał: że straci światło w jedynym oku. Kiedy tylko pozwalał sobie ją odczuć, strach chwytał go za gardło, paraliżował, sprawiał, że gorączkowo starał się myśleć o czymś innym, powstrzymać krzyk - rozbrzmiewające w jego wnętrzu wycie - zachować zmysły... Teraz, kiedy miał przed oczami jedynie mrok, przyjmował to z zupełną obojętnością. W jego życiu nie było już nic, na co warto było patrzeć. Nawet światło go porzuciło i, po prawdzie, była to jakaś sprawiedliwość. Była jeszcze druga opcja, znacznie bardziej kusząca: znalazł się w nicości, poza którą nic więcej nie istniało. Oczywiście, to było piekło - nigdy nie wierzył, by mógł osiągnąć zbawienie. Umarł, nie żył, zginął na końcu świata, w kraju, który nigdy nie był jego krajem... W porządku, tak było dobrze. Poza tym... Żadne piekło nie mogło być gorsze od tego, czego doświadczył w życiu. Wybuchnął śmiechem. Pustka nagle ożyła, wypełniając się dźwiękiem. Szepty, okrzyki, odgłos gorączkowych ruchów. Mógł nawet... wyłowić słowa? Japoński. Język jego matki, tak dobrze mu znany jak język jego ojca. Wyglądało na to, że trafił do japońskiego piekła... Może powinien powstrzymać zapał? O ile pamiętał, japońskie piekło nie było przyjemnym miejscem. Nie przestawał się śmiać - ale tak naprawdę to nie był śmiech; słyszał, że z jego gardła wydobywa się tylko jakiś zgrzyt. Zakłuło go w piersi, a oddech przeszedł w rozpaczliwe rzężenie. - Co się tu dzieje? - Doktorze, ten gaijin odzyskał przytomność...! - Naprawdę?! Ktoś dotknął jego dłoni. - Słyszysz mnie? - usłyszał, tym razem po holendersku. - Uściśnij moją rękę albo kiwnij głową, jeśli mnie słyszysz. Niewykonalne. Prawie nie czuł swojego ciała i tym mniejszą miał nad nim władzę. Próbował coś powiedzieć, ale zamiast słów z jego ust wyszedł jęk. - Nie wygląda na przytomnego. Stracił dużo krwi. Może to delirium...? - Ale przed chwilą naprawdę... - Płuca i serce w porządku. Zawołajcie mnie, jeśli coś się będzie działo. I na wszelki wypadek miejcie bromek potasu pod ręką. Jeszcze trochę zostało, prawda? Właśnie, muszę dzisiaj przejrzeć zapasy. W sumie teraz mam chwilę, więc od razu... Dotyk na jego prawej dłoni zelżał. Zaraz znów zostanie sam, nie... Nie chce być sam. Pierwsza emocja, odkąd odzyskał świadomość. Nie chce być sam. Rusz się, ręko. Skupił całą wolę na tym jednym ruchu. Ciało mu przeszkadzało... ale czy to była jakaś nowość? Chyba udało mu się unieść ramię, trochę przesunąć, bo nagle jego bark przeszył ból tak silny, że wydawało mu się, że znów straci przytomność. Palce ledwo musnęły materiał. - Doktorze, on się poruszył! - Rzeczywiście. Hej, słyszysz mnie, prawda? Silna dłoń zamknęła się na jego własnej. Uspokoił się. - Wygląda na to, że nie jesteś w stanie mówić - głos zabrzmiał bliżej. - Spróbuj uścisnąć moje palce, już raz ci się udało. Spróbował. Przez chwilę miał wrażenie, że trzyma w dłoni cały świat. Wspaniałe uczucie. Znów miał ochotę się roześmiać, tym razem z ulgi. - Więc... to jednak... nie piekło? - wyszeptał, wkładając cały wysiłek w każde słowo. - Może cię to rozczaruje - padła odpowiedź po chwili milczenia - ale jesteśmy w Japonii. W Hakodate. Hakodate. Tam, gdzie umarł. Nie. - Choć podejrzewam, że to miejsce też może ci się wydać piekłem. Ale, ale, dość tej filozofii. W którym miejscu boli cię najbardziej? - padły kolejne mądre słowa. Nie miał pojęcia. Ból w barku jakby przygasł, resztę ciała miał odrętwiałą. Spróbował poruszyć głową i już wiedział. Nie zdołał powstrzymać jęku, kiedy ból niemal rozłupał mu czaszkę na pół. Powitał go jednak jak starego znajomego. Jeśli cię boli, to znaczy, że żyjesz, prawda? Nie żeby to samo w sobie było czymś radosnym... - Nie będę cię teraz badał, nie ma takiej potrzeby. Najlepiej będzie, jeśli się teraz prześpisz. W pierwszej kolejności musisz dużo wypoczywać. Dostaniesz teraz kolejną dawkę morfiny, pomoże ci zasnąć. Nie daję ci dużo, po takim urazie głowy nie byłoby to właściwe, dlatego ból będzie ci od czasu do czasu dokuczał. - No problem - szepnął. Już dawno nauczył się z nim żyć. Poczuł lekkie ukłucie w ramieniu i świat począł odpływać. Chciał protestować, chciał zostać, a nie znów zniknąć w samotnej pustce... Zmęczenie i lek były jednak silniejsze. # Obudził się, czując ciepło na twarzy. Przez chwilę zastanawiał się, skąd zna to uczucie, aż w końcu przypomniał sobie o słońcu. Musiał leżeć w promieniach słońca - co wydawało się paradoksem, skoro otaczała go zupełna ciemność. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz widział słońce. Widział... Kiedy widział ostatni raz? Co widział? Co... Zacisnął pięści, mnąc szorstki materiał prześcieradła w palcach. Nagle poczuł, że wcale nie chce pamiętać. Nie musi. Wcale nie musi. Może później, nie teraz. Teraz... Teraz może skupić się na chwili. Spróbować na trochę wrócić do ciała, które wciąż wydawało się należeć do kogoś obcego - poza tymi momentami, w których odczuwał ból: wtedy był go świadomy aż za bardzo. Wczoraj - a przynajmniej wydawało mu się, że to było wczoraj - był tak zmęczony, że zasnął, zamieniwszy ledwo parę słów z... doktorem. Usiłował przywołać w myśli tamtą rozmowę. Niewiele się z niej dowiedział - poza tym, że był w Hakodate i że nie było z nim najlepiej, ale do tego akurat nie trzeba mu było lekarza, ha ha... No właśnie, miał w planach oswojenie się z ciałem i przypomnienie mu, że ma właściciela, bo wyglądało na to, że poważnie je zaniedbał. Głowę na razie najlepiej zostawić w spokoju - wciąż pamiętał rozłupujący czaszkę ból z wczoraj, a poza tym doktor wspominał coś o urazie. Najlepiej więc zacząć od... nóg. Chciał nimi poruszać, jednak po kilku nieudanych próbach uświadomił sobie, że nie ma żadnego punktu odniesienia. Był jak w próżni. W ten sposób daleko nie zajdzie - tylko jak obejść ten problem...? Słońce. Gdzieś tam było słońce. Oceniając po cieple na twarzy - po prawej stronie. Po prawej stronie musiało być okno, to już coś. Za sobą pewnie miał ścianę - łóżka szpitalne przeważnie tak stoją. A więc po prawej okno i słońce, a z tyłu ściana. Musi to zapamiętać. Co do reszty pomieszczenia nie był pewien - raczej nie położono go w osobnej sali, wczoraj był na to za duży harmider, kiedy się przebudził, więc podejrzewał, że leży w jakimś większym, zbiorowym pomieszczeniu. Dzisiaj jednak było prawie że cicho... Cóż, tej zagadki nie rozwiąże. Okno, ściana, łóżko. Leżał na łóżku, tego był pewien. Łóżko było niemalże kluczem. Nie unosił się w żadnej próżni, tylko leżał na łóżku. Pod sobą miał materac i prześcieradło. Nogi były na drugim końcu łóżka. Tylko pięć stóp i siedem cali dalej, mniej więcej. Dobrze, że nie był olbrzymem, inaczej by się nie zmieścił na japońskim łóżku i mieliby problem... A więc stopy i palce u stóp. Na pewno je miał. No, dalej, najpierw lewa. Kiedy w końcu mu się udało, wypełniło go poczucie zwycięstwa. I przy okazji poczuł, że ma łydkę - dodatkowa korzyść. Drętwienie nie było już tak dokuczliwe, jego skóra naprawdę czuła - uświadomił sobie, że duży palec jego lewej stopy ociera się o przykrycie. Teraz już będzie z górki, prawa stopa - też sprawna. Poruszał nimi obiema, na zmianę i jednocześnie. Jak na razie bez bólu, jedynie przyjemne napięcie idące w górę, do kolan. A więc ma i kolana. Oczywiście, czemu miałby ich nie mieć? Napiął mięśnie ud - działa. Chyba nie będzie przesadą, jeśli spróbuje podciągnąć kolana? Z nogami wszystko wydawało się w porządku: czuł je i był w stanie nimi ruszać. To było jak zdobycie Fuji-san. Nie, może nie od razu Fuji-san... Zadowoli się Aso. Na Fuji jeszcze przyjdzie czas. Leżał przez chwilę z lekko ugiętymi kolanami, ciesząc się uczuciem prześcieradła pod stopami. Przesunął nimi kilka razy, upewniając się, że nogi ma zupełnie sprawne, a potem znów rozprostował. Zaczął zastanawiać się, jak zająć się brzuchem, kiedy brzuch sam o sobie przypomniał: był głodny. Możliwe, że nawet tak banalny wysiłek, jakim było ruszanie nogami, wywołał głód. To też świadczyło o życiu. Cóż, na pewno ktoś mu przyniesie coś do jedzenia. Na razie mógł równie dobrze kontynuować ćwiczenie - a nie wiedział, na ile mu wystarczy sił, więc tym bardziej powinien korzystać z okazji. Tułowiem nie ma się co zajmować - przecież nie da się nim poruszać, prawda? - tylko kilka razy napiął mięśnie brzucha. Wydawało się w porządku. No ale gdyby nabawił się rany brzucha, nie leżałby tutaj, tylko w kostnicy. I zamiast ciemności rzeczywiście oglądałby piekło. Ręka. Oczywiście lewa. Z prawą coś było nie tak, więc wolał ją zostawić na później. Po doświadczeniu z nogami poruszenie palcami było dziecinną igraszką. Ach, przecież już dzisiaj nimi ruszał. Przesunął ramię w bok, a potem poczuł chłód, kiedy ręka minęła skraj łóżka, wynurzyła się spod przykrycia i zawisła w powietrzu. Po raz pierwszy poczuł grawitację. Bardzo dobrze, spróbuje się jej przeciwstawić. Zaraz okazało się, że przesuwanie w poziomie albo z oparciem to nic - nie zamierzał się jednak poddawać i w końcu udało mu się unieść ramię. Przez chwilę trzymał je w górze, czując, jak drży, a potem pozwolił mu opaść na przykrycie. Oddychał ciężko, jak po wspinaczce. Krew huczała w głowie, wywołując ból, ale nie zwracał uwagi. Spowodowany wysiłkiem ból zwykle mija po jakimś czasie. Nie zamierzał jeszcze rezygnować z lewej ręki. Musiał się dowiedzieć... Poczekał, aż oddech się uspokoi, a w głowie przestanie dudnić, po czym znów uniósł rękę - ale już niedużo, tylko tyle, by sięgnąć do twarzy. Jego palce drżały, nie tylko z wysiłku, kiedy dotknął nosa. Przez chwilę się wahał, a potem, z poczuciem niejakiego tchórzostwa, przesunął je na prawo. Stara blizna przecinająca powieki, stara znajoma. Nigdy na nią nie patrzył - tak jak teraz - starał się o niej zapomnieć, ale zawsze był jej świadom. Może nawet wolał pamiętać o niej niż o tych wszystkich bliznach, których nie było widać? Jego dłoń zadrżała i zmusił się, by wrócić do rzeczywistości. Przesunął rękę na czoło, wyczuwając pod palcami bandaż oraz zaschniętą krew. Rana nie wydawała się głęboka, właściwie zadraśnięcie, nawet jej nie czuł. Mięśnie ramienia zakłuły ostrzegawczo, więc musiał się pospieszyć. Nie było sensu zwlekać. Był dużym chłopcem, zniósł w życiu niejedno, zniesie i to. Mimo wszystko wstrzymał oddech i nie mógł powstrzymać drżenia, przesuwając palce na lewe oko. Ulga była tak wielka, że miał ochotę krzyczeć. Dłoń opadła na jego pierś, unoszącą się w rytm głębokich oddechów. Z lewym okiem wszystko było w porządku. Żadnej rany, żadnej blizny. Teraz, kiedy jego obawy zniknęły, poczuł przypływ sił, by jeszcze raz je zbadać. Nic, żadnej opuchlizny, skóra zupełnie gładka. Nic, co by wskazywało, by w jakiś sposób zostało uszkodzone. Był nawet w stanie je otworzyć, tak, czuł pod palcami ruch rzęs. Wszystko było w porządku. Nie stracił go. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że skoro z okiem wszystko w porządku, a wciąż nie widzi, sprawa może być poważniejsza. Jaką abstrakcją to było samo w sobie: mieć zdrowe oko i nie widzieć. Co to oznaczało? Będzie musiał... zapytać doktora. Doktor na pewno będzie wiedział. Wydawał się... wydawał się znać na rzeczy. Na pewno będzie wiedział. Na pewno mu... pomoże. Odetchnął jeszcze kilka razy. Została prawa ręka. Jeszcze tylko prawa ręka i odpocznie. To ostatnie zadanie na ten dzień. Nie będzie musiał nic więcej robić. Kusił siebie, przekonywał, ale obawa była silniejsza. Nie zapomniał tego bólu, który wczoraj wywołał nawet drobny ruch. W sumie... nie musi dzisiaj. Może to zrobić jutro. Jutro na pewno będzie już lepiej. Jutro... - Aaaaa!!! - krzyk wyrwał się z jego gardła zupełnie bez udziału woli. - Co się dzieje?! - zaniepokojony głos kobiecy wdarł się w jego, zdawało się, zamroczoną świadomość. - Zawołam doktora. Ból był przeraźliwy. Rozlewał się w całej klatce piersiowej, sięgał szyi i brzucha, i niepokojąco blisko serca, ale jego centrum było dobrze określone, zaraz pod obojczykiem. To był ból, jakby ktoś przebił go mieczem. Ktoś przebił go mieczem. Jeszcze jeden okrzyk, tym razem znacznie cichszy, wyrwał się z jego ust. Zaskoczenie. Wspomnienie. Obraz, który sprawiał, że ból nie mijał. Samuraj z twarzą bez wyrazu. Akizuki Yōjirō. Chłopak jeszcze młodszy od niego i niższy o głowę. Przebija go swoim mieczem. Kule nie robią mu żadnej krzywdy, nigdy nie robiły. Kolejny krzyk uwiązł w gardle, przeradzając się w ochrypły jęk frustracji. - Proszę mi przygotować morfinę - silny głos nadaje ciemnemu światu ramy. Ach. Okno, ściana, łóżko. Słońce. Są tam przecież. A on razem z nimi. Tutaj. Ciepła dłoń dotknęła jego czoła. - Już, spokojnie. Ból zaraz minie. Na pewno jeszcze trochę będziesz musiał się z nim pomęczyć. Jest morfina? Dziękuję. - Nie... chcę... Nie chcę - zaprotestował. - Jest... dobrze. - Oddychał szybko. Kiedy się nie ruszał, ból nie był tak dokuczliwy. Prawie w ogóle go nie czuł. - Nie chcę spać - wyszeptał. - Już jest dobrze. Dam radę. - Musiał go przekonać. Nie chciał znów spać. Chciał... - Jeść. Nastąpiła cisza, a potem coś, co przypominało stłumiony chichot. - W porządku. Jeśli chcesz jeść, to znaczy, że nie jest tak źle - w głosie lekarza wciąż słychać śmiech. - Siostro, proszę w takim razie przynieść owsiankę. Ból był już tylko wspomnieniem, serce i oddech uspokajały się. Potrafił nad sobą zapanować, miał wszystko pod kontrolą - w każdym razie to, co mógł mieć. Po prostu będzie wiedział, żeby prawą rękę na razie zostawić w spokoju. Dobrze, że spróbował. - Pewnie poruszyłeś ręką we śnie? - domysł w głosie lekarza zlał się w jedno z szurnięciem. Najwyraźniej doktor przysunął sobie krzesło. - Nie chciałem jej unieruchamiać, ale może powinienem... - Nie - szepnął i oblizał wargi. - Sprawdzałem, w jakim jest stanie. - Poczekaj, napij się wody. Powoli, nie zakrztuś się. Poczuł na wargach chłodne szkło, a potem cudowny smak wody. Dziwne, nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo był spragniony. Najchętniej wypiłby całą butelkę... Lekarz mu na to pozwolił, aż w naczyniu nie zostało ani kropli. - Dziękuję - szepnął. - Powiesz mi, co sprawdzałeś? - Na ile mogę się ruszać. - Taki szybki jesteś? Cóż, kiedy cię przynieśli, wyglądałeś jak trzy ćwierci do śmierci, a teraz chcesz się już ruszać? - mężczyzna znów się uśmiechał. - Nie powiem, że mnie to nie cieszy. Naprawdę obawialiśmy się o twoje życie, ale najwyraźniej jesteś silniejszy, niż na to wyglądasz. Ale, ale, wybacz - dodał, jakby coś sobie przypomniał. - Jestem Takamatsu Ryōun, kieruję tym szpitalem. Pamiętasz, że jesteśmy w Hakodate? - Tak. - Pamiętasz, jak się tutaj znalazłeś? Zawahał się. Pamiętał... coś. Miał jednak niejasne wrażenie, że większości rzeczy wolałby nie pamiętać. Jego serce znów zaczęło uderzać jak szalone. - Ja... - zaczął, urwał i przełknął ślinę. - Och, nie, nie będziemy teraz do tego wracać - uspokoił go lekarz. - Jest owsianka. Siostro, proszę. Nie będziemy cię ruszać, więc musisz zjeść na leżąco, pielęgniarka ci pomoże. Uważaj, bo może być gorące. Ja tymczasem zajrzę na salę obok i zaraz wrócę. Łyżka ze znajomo pachnącym posiłkiem dotknęła jego warg, więc ostrożnie je rozchylił, przyjmując pokarm. Nigdy nie był amatorem owsianki, ale teraz wydawała mu się najwspanialszą rzeczą pod słońcem. Przełykał łapczywie, nie zważając na temperaturę. Co najwyżej poparzy sobie język, a czym to było w porównaniu z resztą jego obrażeń? Właśnie, miał zapytać doktora... Zaniepokoił się. Czy rzeczywiście zaraz wróci? Na pewno ma wielu pacjentów... Kiedy jednak skończył posiłek i podziękował pielęgniarce, znajomy głos ponownie rozległ się w pomieszczeniu: - Apetyt ci dopisuje, to dobrze. - Lekarz ponownie zajął krzesło przy jego łóżku. - Gdybyś jeszcze kilka dni był nieprzytomny, mielibyśmy kłopot. Podejrzewam, że kiedyś będziemy potrafili odżywiać także nieprzytomnych ludzi, ale do tego medycynie jeszcze trochę brakuje... - Jak długo... tu jestem? - Dzisiaj jest trzeci dzień. Przynieśli cię nazajutrz po tym, jak upadł Goryōkaku. Podejrzewam, że to wtedy zostałeś zraniony...? - lekarz zawiesił głos, spodziewając się odpowiedzi. Milczał. Nie miał pojęcia, co się z nim działo. I co się działo w ogóle. Goryōkaku upadł? Czyli Enomoto został pokonany? Poczuł, że kręci mu się w głowie. - Kto teraz rządzi? - zapytał, zanim się zastanowił. Lekarz roześmiał się krótko. - To jest najistotniejsze, prawda? Cesarz Mutsuhito. Republika Ezo zakończyła swój krótki żywot... Jako poplecznika Bakufu nie stawia mnie to w korzystnym świetle, jednak mam nadzieję na przebaczenie - oceniając z tonu jego głosu, nie wydawał się zbytnio przejmować swoim losem. - Mam ważniejsze sprawy na głowie - wyjaśnił. - Ta wojna nareszcie się skończyła, ale jej żniwo będziemy jeszcze przez jakiś czas zbierać. Podejrzewam, że wielu jej uczestników nie opuści tego szpitala na własnych nogach... - Zamyślił się. - To jednak nie dotyczy ciebie - jego głos znów się ożywił. - Myślisz, że możesz mi już o sobie opowiedzieć? - zaproponował z otwartością. - Nazywam się Kanna Sakyōnosuke. Jestem... Byłem... Służyłem konsulowi Parkesowi. - Jesteś Brytyjczykiem? - w głosie lekarza zabrzmiało autentyczne zdziwienie. Odpowiedział dopiero po chwili: - Mój ojciec jest Brytyjczykiem. Moja matka pochodzi z Japonii. - Czyli jesteś Brytyjczykiem i Japończykiem! - doktor skomentował gładko, choć wydawało się, że nie umknęło mu jego wahanie. - Fantastycznie! Kanna-san, tak? A ja wziąłem cię za Holendra, pewnie zmyliły mnie twoje włosy. Poza tym... co Imperium Brytyjskie robi w Ezo? - zapytał z pozorną swobodą. - O ile się orientuję, pozostali neutralni wobec tego konfliktu. Nawet jeśli oficjalnie uznali Republikę, nie zrobili nic, by ją wspomóc... Milczał. Sam sobie mógł zadać to pytanie. Tak naprawdę Imperium nigdy nie było neutralne, a zawsze szukało okazji do poszerzenia wpływów. Oficjalnie Imperium uznało Republikę, ale nieoficjalnie Parkes popierał nowy rząd Japonii - do tego stopnia, że zlecił mu tajną misję zabicia Enomoto. Misja się nie powiodła, nie powiodła się ani trochę, ale świadomość tego była mu dziwnie obojętna. Z Enomoto coś było nie tak... Bardzo nie tak... ale nie chciał teraz o tym myśleć. - W porządku, nie musisz nic mówić - głos lekarza przerwał jego rozmyślania i tym razem pobrzmiewał w nim lekki zawód. - Ubolewam nad tym, ale żyjemy w epoce, w której ludzie nie mogą sobie ufać. Chociaż... Mam nadzieję, że chociaż w tym miejscu się to uda. - Doktorze, co mi jest? - zadał pytanie, którego nie mógł dłużej odwlekać. Na odpowiedź czekał dobrą chwilę. - Zostałeś zraniony w prawy bark. Jedno cięcie, prawdopodobnie kataną, na wylot. To cud, że się nie wykrwawiłeś. Lekki krwiak opłucnej udało się nam ewakuować. Na szczęście ostrze ominęło wszystkie ważne narządy. Rana goi się dobrze, ale nie możesz ruszać prawym ramieniem. Jesteś prawo- czy leworęczny? - Oburęczny. - No, to nie ma problemu. A skoro o tym mowa... - Krzesło zaskrzypiało, lekarz najwyraźniej wstał. - Mogę cię teraz zbadać. - Mogę ruszać nogami i rękami - uprzedził. Ręka na jego przykryciu znieruchomiała. - Tak? A gdybyś tak miał uraz kręgosłupa, to co wtedy? - Wtedy bym nie ruszał. Lekarz wybuchnął śmiechem. Kanna, wbrew sobie, poczuł, że drgnęły jego kąciki ust. - Prawda, mówiłeś coś o sprawdzaniu - głos lekarza był serdeczny. - Nie próżnujesz. Z twardej gliny cię ulepili. Czyli pewnie wyobrażasz sobie, że za kilka dni wstaniesz i pójdziesz do domu? Na pewno nie miał na myśli nic złego, ale słowo "dom" zabolało. Przełknął. Może i wstanie i pójdzie, ale... Dokąd. - Niezupełnie - odparł cicho, nagle czując zmęczenie. - Nie widzę. - Tak mi się wydawało - lekarz nie wydawał się zaskoczony. - Z moim lewym okiem wszystko jest w porządku, prawda? Dlaczego nic nie widzę? Prawe straciłem w dzieciństwie, to był wypadek, jedna chwila i było po nim, ale lewemu nic nie jest, prawda? Więc czemu... - Urwał. Przed momentem był spokojny, a teraz czuł, że zaraz wpadnie w histerię, co przecież niczego nie polepszy. Nie mógł jednak zapanować nad strachem. Wczoraj, kiedy się przebudził, było mu wszystko jedno, ale teraz... Kiedy na nowo posmakował życia, nie chciał spędzić jego reszty w ciemności...! - Masz rację - powiedział mężczyzna po chwili. - Z okiem wszystko jest w porządku, reaguje na światło i w ogóle. Oznacza to, że problem leży w głowie - dodał i z jakiejś przyczyny zabrzmiało to jakoś filozoficznie. - W głowie? Że niby zwariowałem i dlatego nie widzę? - to było pierwsze, co mu przyszło na myśl. - Och, na Boga, nie! - Lekarz znów wybuchnął śmiechem. - Tego nawet psychiatrzy jeszcze nie wymyślili. Słyszałeś może, że urazy tyłu głowy mogą wywołać problemy z widzeniem, w najgorszym razie ślepotę? Przełknął. Tak, słyszał o tym. Czy to znaczyło...? W najgorszym razie...? - Tak - szepnął. - Nie wiem, jak to się stało, ale musiałeś mocno się uderzyć w potylicę. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy doszło do złamania kości, bo masz tam jednego wielkiego krwiaka. Wygląda, jakby rzucono tobą o ścianę. Możliwe, że to był wybuch, bo tych mieliśmy tutaj całkiem sporo i nie bardzo wiadomo z jakiego powodu... Nie słuchał. Życie było naprawdę niesprawiedliwe. Czyli widzenie zagrożone było i z przodu, i z tyłu? Zawsze starał się chronić jedyne oko, a teraz okazało się, że na próżno. Że kiedy patrzył wprzód, wróg podkradł się od tyłu, wyrządzając mu największą szkodę... Był co prawda nieprzytomny, nie mógł nic poradzić, powinien cieszyć się, że żyje... Ale poczucie porażki było zbyt silne. Nie był w stanie ochronić nawet samego siebie. - ...aż krwiak zniknie, nie ma innej rady. Istnieje szansa, że to stan chwilowy, związany z obrzękiem mózgu. Możliwe, że kiedy ustąpi, będziesz znów widział. Jak sam powiedziałeś, z okiem jest wszystko w porządku. Mrugnął. - Co pan powiedział, doktorze? - wyszeptał. - Że wszystko może być jeszcze dobrze, nie będziemy tracić nadziei. Poza tym wracasz do zdrowia tak szybko, że napełnia to optymizmem. Jeszcze dwa dni temu zastanawialiśmy się, kogo powiadomić, żeby po ciebie przyjechał, gdyby stało się najgorsze, a dzisiaj, proszę: ruszasz się i rozmawiasz ze mną. Kanna-san, czy ty na pewno jesteś człowiekiem? - zapytał lekarz z niejakim szacunkiem, którego wcześniej w jego głosie nie było. - Ja... Nie jestem nikim szczególnym - odparł szeptem. - Ośmielę się nie zgodzić. Jestem pewien, że masz wiele ciekawych rzeczy do opowiedzenia. Ale, muszę już iść. Zajrzę do ciebie pod wieczór, Kanna-san. Cieszę się, że czujesz się lepiej, ale najważniejsze to wypoczynek. Staraj się spać jak najwięcej, a wówczas szybko wrócisz do zdrowia. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, zawołaj. Pielęgniarki mają dyżurkę zaraz obok, zawsze któraś tam jest, chociaż wszyscy są cały czas zajęci. - Doktorze, ja... Dziękuję. - Ależ...! Podziękujesz mi, kiedy naprawdę będziesz już mógł iść do domu. Ach, właśnie. Kogo możemy zawiadomić, że tu jesteś? Przełknął. - Nikogo - szepnął tak cicho, że prawie nie było go słychać. Poczuł lekki uścisk na prawej dłoni, a potem rozległy się kroki i został sam. # Było wspaniałą nowiną, że istniała nadzieja na odzyskanie wzroku - w co pragnął wierzyć z całych sił - ale nie potrafił się tym cieszyć. Słowa lekarza o domu zmąciły cały jego spokój, cały ten... bitewny nastrój, który towarzyszył mu, odkąd wrócił do świadomości. Wyzdrowieje, może znów będzie widział - i co wtedy? Dokąd pójdzie? Nie miał domu, do którego mógł wrócić. Nie miał do kogo wrócić. Od jak dawna tak było? Od zawsze? Doktor mógł mówić, że jest obywatelem dwóch krajów - i był de facto pierwszą osobą, która wyrażała z tego powodu uznanie - ale tak naprawdę w obu czuł się jak obcy. W Japonii, gdzie dorastał, zawsze dawano mu do zrozumienia, że nie należy do tego miejsca, zaś Anglia uznawała go tylko wtedy, kiedy to jej odpowiadało. Kiedy nie mógł się jej przydać, równie dobrze mogło go nie być. Jak teraz. Oczywiście, czego innego mógł oczekiwać? Takie były reguły świata i, po prawdzie, według nich żył. Skoro zawiódł Jej Wysokość Królową, jakie miał prawo szukać jej uznania? Żadne, doskonale to wiedział. Tyle że teraz nie czuł nawet, że ma siły, by na nowo o nie walczyć. Zawsze starał się zasłużyć na czyjeś uznanie... Nie, na czyjeś spojrzenie... i nigdy nie potrafił go zdobyć. Choćby nie wiem jak dobrze się sprawował, jak dobrze wykonywał zadania, choćby był najlepszy... zawsze rozczarowywał. Teraz, kiedy poległ na całej linii - i kogo obchodziło to, że Enomoto nie był normalnym człowiekiem, którego można było zabić? - nie znajdował dla siebie żadnych słów pociechy. Jej Wysokość nie patrzy na nieudaczników. Nie powinna. Nie może. Jest królową i zawsze dąży ku niebu. Jeśli chce się jej służyć, trzeba się doskonalić - a nie staczać w dół. A on był zbyt zmęczony, by piąć się w górę. Zmęczony... # Obudził się ponownie w cieple słońca, co oznaczało, że przespał całą dobę. Nie miało to znaczenia - poza faktem, że był okropnie głodny, a pęcherz domagał się opróżnienia. Znów dostał owsiankę, napojono go także herbatą oraz pozwolono na załatwienie potrzeby fizjologicznej, z zachowaniem takiej dyskrecji, jak to możliwe - choć, prawdę powiedziawszy, ponieważ nic nie widział, zupełnie się tym nie przejmował. Poza tym... Może mu się zdawało, ale czuł się lepiej. W głowie już tak nie huczało, a ciało wydawało się lżejsze. Chociaż nie, to nie tak: nie "lżejsze" jak w "nie czuć", tylko łatwiej mu było poruszać kończynami. Dzisiaj znacznie bardziej niż wczoraj sprawiało wrażenie, że jest jego własne - a nie jakieś inne, w które wtłoczono jego umysł. Pogimnastykował się trochę - poruszał nogami i lewym ramieniem - i nie było to tak trudne jak wczoraj. Plecy zaczynały go boleć od ciągłego leżenia - jeśli dobrze pamiętał, to już czwarty dzień spędzał w tej samej pozycji - jednak nie ważył się dokonywać drastycznych zmian w swoim położeniu bez konsultacji z lekarzem. Ledwo o tym pomyślał, w sali rozległ się wesoły głos: - Good morning! What language do we speak today, Mr. Kanna? - Japoński - odpowiedział. - When in Rome, do as the Romans do. - Na prowincji rób jak reszta. Racja - zgodził się lekarz, siadając obok. - Ale, Kanna-san, naprawdę świetnie mówisz po japońsku. Prawdę powiedziawszy, mówisz jak rodowity Japończyk, choć wyglądasz jak stuprocentowy Europejczyk... - Spędziłem tutaj pierwsze lata życia - wyznał niechętnie. - Japoński był moim pierwszym językiem... - Kto by pomyślał? Skąd zatem pochodzisz? Jeśli oczywiście chcesz o tym opowiedzieć... Zawahał się. Chciał i nie chciał. Ktoś go pytał, ktoś był zainteresowany, ktoś okazywał mu podziw, którego sam właściwie nie rozumiał, ale cieszył się nim.... A z drugiej strony... To nie były miłe wspomnienia i nigdy do nich nie wracał. - Moja matka... była kurtyzaną w Yoshiwarze - powiedział cicho i był wdzięczny, kiedy nie doczekał żadnej reakcji, której się podświadomie spodziewał. - Mój ojciec jest wiceadmirałem w brytyjskiej marynarce - kontynuował. - Moi... rodzice... nie byli małżeństwem. Matka nigdy nie powiedziała mi, jak się poznali, ale nie tak trudno się tego domyślić - powiedział z goryczą. - Podobnie jak całej reszty. - Wybacz, że ci przerwę, ale na cud zakrawa, że w ogóle jesteś na świecie - zauważył lekarz. - O ile się orientuję, kurtyzany rzadko kiedy mają możliwość urodzić dziecko, nie mówiąc o jego wychowaniu. Masz prawdziwe szczęście. - Szczęście? - powtórzył z niedowierzaniem. Nigdy nie uważał, że ma szczęście. Przeciwnie, przez większość dzieciństwa wierzył, że lepiej by było, gdyby się nigdy nie urodził. Wystarczająco często przypominano mu, że był dzieckiem prostytutki. - Żyjesz - odparł lekarz tonem, jakby to wyjaśniało wszystko. - Ale, wybacz, nie zamierzałem wydawać opinii. Nie znam twojej historii... - Ojciec miał tyle przyzwoitości, by przysłać nam trochę pieniędzy na życie - powiedział wyzywająco. Doktor chciał posłuchać jego historii? Proszę bardzo. A kiedy zaczął, już nie mógł skończyć. - Matka jednak wróciła do Yoshiwary. Wychowałem się na obrzeżach Edo, u jej dalekich krewnych - "którzy traktowali mnie jak piąte koło u wozu". - Prawie jej nie widywałem. Któregoś razu wpadła w oko jakiemuś brytyjskiemu potentatowi, kiedy odwiedził Japonię w interesach. Wykupił ją z burdelu i zabrał do Londynu, choć nie był szczęśliwy, kiedy zażądała, by zabrał także mnie. To było dziesięć lat temu. Nigdy więcej jej już nie widziałem... - Co się stało? - Zniknęła. Zabrał ją dokądś. Nigdy nie wróciła. Pewnie nigdy... nie chciała wrócić - zakończył szeptem. Zostawiła go. Zawsze go zostawiała. - Nieludzkie - powiedział lekarz cicho. - Wybacz, mówię bez zastanowienia. I zostałeś w Londynie? Sam? - Ten człowiek zapewnił mi miejsce w szkole z internatem, więc miałem dach nad głową - odparł bez emocji. - Tam spędziłem kilka lat. Potem zostałem przyjęty przez Parkesa, który szukał na potrzeby swojej misji ludzi znających Japonię. - Ile masz lat, Kanna-san? - Osiemnaście. Zapadła cisza. - Musiało ci być ciężko - usłyszał po chwili. Miał ochotę odpowiedzieć wzruszeniem ramion. Jego życie zawsze tak wyglądało i, po prawdzie, dawno zdążył się do tego przyzwyczaić. Narzekanie i użalanie się nad sobą niczego nie zmieniało. Musiał być twardy, inaczej nie miał szans. I musiał robić wszystko, by udowodnić innym, że nie mogą go spisywać na straty. Musiał iść naprzód i patrzeć w przyszłość, bo gdyby się zatrzymał i popatrzył za siebie, przeszłość by go zmiażdżyła. Choćby nie wiem jak było ciężko. Lekarz nie powiedział więc nic nowego, a jednak... coś w jego głosie sprawiło, że się zawahał, zanim skwitował ten komentarz prychnięciem czy równie lekceważąco. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że te słowa... nie wyrażały litości, a współczucie. Był zdumiony. Po raz pierwszy w życiu zrozumiał różnicę między tymi dwoma pojęciami... i poczuł, że zupełnie nie wie, jak zareagować. Swoje własne odczucia zawsze spychał na bok jako nieważne - bo przecież były nieważne, nie liczyły się dla nikogo... Teraz jednak, kiedy ktoś stojący z boku był w stanie popatrzeć na jego życie i okazać mu współczucie... To było jakby on sam spojrzał na siebie innymi oczami. Jakby zobaczył tego małego chłopca, którego zawsze zostawiano. To nie było nieistotne. Nie było nieznaczące. Nie wiedział jednak, jak powinien się do tego ustosunkować, więc milczał. - Może dzisiaj w końcu cię zbadam? - głos lekarza ponownie wdarł się w jego świadomość. - Podejrzewam, że masz serdecznie dość leżenia. Naszym głównym celem jest zmobilizowanie cię, więc dobrze by było, gdybyś w najbliższych dniach wyobrażał sobie ten dzień, w którym wstaniesz z łóżka. Ku temu dążymy, dobrze? Zaczniemy od uniesienia ci głowy. Przy okazji zmienimy bandaże. Siostro, proszę tu przysłać Daigorō, a potem przyjść z nowym opatrunkiem. Poczuł, że kręci mu się w głowie - zarówno od nagłej zmiany tematu, jak i sytuacji. Słowa lekarza przerwały jego rozmyślania, teraz musiał skupić się na chwili obecnej. - Daigorō pomaga przy pacjentach - wyjaśnił lekarz. - Większość z nich to żołnierze, pielęgniarki szybko by opadły z sił, gdyby musiały wszystkimi się zajmować. Daigorō, pomożesz mi unieść pana Kannę. - Ta - padła zwięzła odpowiedź. Daigorō nie wydawał się zbyt rozmowny, ale najwyraźniej nie od tego tutaj był. - Kanna-san, jesteś gotowy? Nie wiedział, czy był - ale to nie miało znaczenia. Jedyna droga naprawdę prowadziła naprzód. - Tak - powiedział cicho. - W takim razie działamy. Najpierw unosimy barki, Daigorō, to twoje zadanie, a ja będę w tym czasie trzymał głowę. Siostro, siostra wsunie większą poduszkę. Tak, właśnie tę. Kanna-san, ty nie musisz nic robić. Na trzy. Raz, dwa, trzy. Był tak zaaferowany, że nawet nie zdążył zauważyć, że coś się zmieniło. Pierwsze zaprotestowały plecy i szyja - przez te cztery dni zdążyły się przyzwyczaić do pozycji poziomej i teraz jakiekolwiek od niej odstępstwo przyjęły z niezadowoleniem. W głowie zaczęło dzwonić zaraz potem, ból nie był jednak tak obezwładniający, jakim go pamiętał. - W porządku? - głos lekarza przebił się ponad dudnieniem. - Tak - szepnął, mając nadzieję, że niewidoczny świat przestanie wirować. - Kręci mi się w głowie. - To naturalne - uspokoił lekarz. - Zaraz powinno minąć. Jak się poza tym czujesz? - Myślałem, że będzie gorzej - odparł zgodnie z prawdą. - Spróbuj powoli poruszać głową na boki - polecił doktor. Wykonał polecenie - a raczej zaczął wykonywać, jednak szybko musiał przestać. Ból od razu powrócił. - Czyli głowę na razie zostawiamy w spokoju - odpowiedział lekarz na jego syk. - Możesz oczywiście za jakiś czas znów spróbować. Jestem pewien, że ból będzie ustępował. Dobrze jednak, że zmiana pozycji nie powoduje większych dolegliwości. Nie będziesz musiał leżeć zupełnie płasko, a to dobra nowina, prawda? - Tak. - Teraz zmienię ci opatrunek i przy okazji zobaczę, jak to wygląda od zewnątrz. - Koło jego uszu rozległ się odgłos przecinanego materiału. - Koniecznie powiedz, kiedy coś się będzie działo. Daigorō, jeszcze raz, odrobinę. Siostro, teraz siostra będzie trzymać głowę, więc zamieniamy się miejscami. Silne ramię ponownie wsunęło się pod jego łopatki i z łatwością uniosło w górę. Jednocześnie kobiece dłonie objęły jego skronie i przytrzymały głowę niejako zawieszoną w powietrzu. Materiał opadł z jego głowy, łaskocząc w prawe ucho. - Opatrunek jest oczywiście sklejony zakrzepłą krwią i twoimi włosami - dobiegło z tyłu. - Mówiłem, że wygląda to paskudnie. Kanna-san, czy mogę cię pozbawić pewnej ilości twoich pięknych złotych włosów? - Nie sądzę, by w tej chwili były aż takie piękne - wymamrotał z przekąsem, pokrywając zawstydzenie animuszem. - Proszę ciąć, ile trzeba. Odrosną. - Zastanawiam się, czy łatwiej będzie nożyczkami czy skalpelem - odparł lekarz w podobnym tonie, potem jednak rozległo się znajome szczękanie i nagle Kanna poczuł, jakby coś odpadło z jego głowy. Nie było to nieprzyjemne wrażenie. - Zrobiło się jakoś lekko - powiedział ostrożnie. - Może powinienem był zostać golarzem - rzucił doktor. - W Europie to chyba oni jako pierwsi zajmowali się chirurgią... Lekarz zaśmiał się. - Czyli jednak nie minąłem się z powołaniem. Dobrze, opatrunek mamy z głowy, a konkretnie ty masz i to w sensie dosłownym. Nie widzę żadnego krwawienia, a to znaczy, że rana się goi. Nawet cię nie trzeba było szyć. No ale wyglądało to bardziej na uszkodzenie większego obszaru niż jedno cięcie, w tym problem. Teraz cię trochę pomęczę, Kanna-san. Powiedz mi, co czujesz. - Na razie nic. - Bo jeszcze nie zacząłem. Uważaj, może zaboleć. Zabolało - ale nie jakoś strasznie. Czuł palec doktora, który delikatnie dotykał tyłu jego głowy. Próbował sobie wyobrazić, jak to wygląda, ale na myśl przychodził mu jedynie krwawy stek przed usmażeniem. Pewnie miał tamtą okolicę pokrytą skrzepłą krwią i obrzękiem. Jeśli tylko tyle, powinien się z tego wylizać. - I jak? - Jakby ktoś ugniatał mi ranę. - To zrozumiałe, to właśnie robię. I nic więcej? - Nic. - Hmm. Czyli rozumiem, że czujesz ból głównie na skórze? - Tak. - W takim razie spróbuję trochę mocniej. I jak? Dalej nic? - Nic. - To dobrze, bo nie wyczuwam, by kość była złamana. Wygląda na to, że znów ci się udało. - Przypominam, że wciąż nie widzę. - Wiem, spokojnie, zajmiemy się tym później. Ponieważ odzyskałeś przytomność, wiemy, że twój mózg się goi. Nic nie możemy z tym zrobić, trzeba czekać - zawyrokował lekarz. - Wiem, że się powtarzam, ale naprawdę masz szczęście, Kanna-san... Dobrze, czyli ustaliliśmy, że kość nie jest złamana, a tkanki powoli się regenerują i nie ma śladu infekcji. Zakładam opatrunek. Myślałem, żeby odkazić karbolem, ale nie widzę takiej potrzeby. Widać ta dezynfekcja alkoholowa, którą zaaplikowałem na wstępie, pomogła. Wszystko wciąż jest bardzo miękkie i obrzękłe, więc z większą toaletą trochę poczekamy. Skoro cztery dni leżenia nie wywołały zakażenia, mało prawdopodobne, by pojawiło się teraz, zwłaszcza że będziesz miał głowę wyżej i skóra będzie mogła lepiej oddychać. Gotowe. Możecie go położyć. Dziękuję, siostro, Daigorō. Całkiem miło było znaleźć się w nowej pozycji, zwłaszcza kiedy jego ciało już się do niej przyzwyczaiło. Wcześniej leżał niemal zupełnie płasko, a teraz pod kątem, na ile mógł ocenić, jakichś czterdziestu stopni. W międzyczasie słońce zdążyło się przesunąć ku południu i już nie czuł jego ciepła na twarzy. - Wyglądasz lepiej - powiedział nagle lekarz. - Zmachałem się tą gimnastyką - odparł. - Jeśli więc zrobiłem się czerwony, to od tego. - Najpewniej - mężczyzna nie protestował. - Trochę szkoda tych włosów... Ale, jak sam mówisz, odrosną. Poza tym z przodu i tak nie widać. Jeśli sam się nie przyznasz, a Yoshiko-san nie wygada, pielęgniarki nie będą narzekać. - Że co proszę? - Przychodziły tu na ciebie popatrzeć, kiedy jeszcze byłeś nieprzytomny - wyjaśnił lekarz i wydawało się, że jest mu bardzo wesoło. - Wciąż nie mają wielu okazji, by przyjrzeć się Europejczykom, choć to się pewnie wkrótce zmieni... Tak czy owak, na ciebie całkiem przyjemnie popatrzeć, więc im się nie dziwię. Choć osobiście wolę cię przytomnego. - Doktorze... - Znów nie wiedział, jak zareagować. - Kanna-san, założę się, że złamałeś już wiele dziewczęcych serc - dodał lekarz z nietypową dla Japończyka szczerością. - Lista twoich walorów coraz to się wydłuża: jesteś dwujęzyczny, co świadczy o inteligencji, oburęczny, co świadczy o zdolnościach, i do tego dobrze wyglądasz. Doprawdy, powinieneś lepiej o sobie myśleć. Milczał. Z jednej strony przyjemnie było słyszeć komplementy, ale z drugiej... przyjmował je z zupełną obojętnością. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz ktoś powiedział mu coś miłego, w co był w stanie uwierzyć. - Doktorze, dziękuję - powiedział wymijająco. - Czuję się lepiej. Cieszę się, że mogłem trochę zmienić pozycję. - W takim razie zdrowiej. I pamiętaj: pozytywne myślenie jest najważniejsze. # Po wyjściu lekarza postanowił myśleć, choć może niekoniecznie pozytywnie. Mimo pomyślnego wyniku oględzin jego głowy i słów lekarza, które można było określić tylko jako miłe, nie mógł pozbyć się uczucia przygnębienia. Może sprawiła to rozmowa o jego przeszłości. Przeważnie starał się o tym nie myśleć - może właśnie z obawy, że samo wspomnienie będzie bolesne. Choć próbował - przez całe życie - dystansować się od tych wspomnień, udawać, że tak naprawdę nie należą do niego, to wciąż bolało. Czasem tak bardzo, że nie zauważał. No i czy cokolwiek zmieniało zadręczanie się nimi? Pewnie dlatego tak mocno starał się uniknąć rozpamiętywania okresu sprzed lat. Poza tym... Czy mógł się stać bardziej żałosnym? Był mężczyzną, nie dzieciakiem. Mężczyzna powinien być twardy, silny. Nie powinien mieć takich problemów. Nie powinien czuć w ten sposób. Mężczyźnie to nie przystawało. Lekarz powiedział, że jego głowa goi się dobrze i istnieje szansa na odzyskanie wzroku, ale jakoś nie potrafił się tym cieszyć. Po pierwsze bał się uwierzyć, by potem nie doznać zawodu. Lepiej dmuchać na zimne. Doktor nazwał go szczęściarzem, ale on sam nie wiedział, czy to tak dobrze, że przeżył. Co życie może mu zaofiarować? Jest wyrzutkiem. Japonia nigdy go nie przyjęła, Anglia się go wyparła. Teraz, kiedy Parkes go odprawił, nie wiedział nawet, jaka jest jego sytuacja. Jest bez pieniędzy, chory, niezdolny do niczego. Jeśli wyjdzie na jaw jego zaangażowanie w ostatni konflikt, będzie miał kłopoty. Chociaż... Zwycięzcy zawsze mają rację. Ponieważ miał misję pozbycia się Enomoto, może nowy rząd będzie na niego patrzył przychylniej. Nie zmieniało to faktu, że jeśli nie wyzdrowieje i nie wróci do sprawności, nikt na niego nie będzie patrzył w żaden sposób, bo będzie po prostu całkowicie nieprzydatny. Idea, że miałby spędzić resztę życia na łasce innych, sprawiała, że tym mocniej zaczął żałować, że nie zginął. Prawdę powiedziawszy, zupełnie nie pamiętał ostatnich dni. To pewnie też za sprawą urazu głowy. Ostatnie, co pamiętał wyraźnie, to spotkanie z Parkesem, które było tak upadlające, że wolałby go jednak nie pamiętać. "Zawiodłem się na tobie" - powiedział Parkes, nie zdając sobie sprawy, jak głęboko wbił nóż. A może wiedział? Może i Kannie nie zależało na uznaniu samego Parkesa, ale... Chciał być przydatny. Chciał zasłużyć na uznanie w ogóle. Chciał coś zrobić dla Anglii, dla Jej Wysokości, przecież nie mógł nie robić...! A Parkes nazwał go oportunistą. Tak jakby widział go jako osobę, która robi coś tylko dla własnej korzyści. Chorągiewkę, która ustawia się tak, jak zawieje wiatr. A potem go wyrzucił. "Rób, co chcesz" - powiedział. Nie pociągnięto go do żadnej odpowiedzialności. Nie wydano rozkazów. Nie widzieli go jako jednego ze swoich, by w ogóle się nim przejmować. Jej Wysokość popatrzyła na niego surowo, a potem przestała go widzieć. Na samo wspomnienie tej chwili oblewał go zimny pot. Nie, zdecydowanie wolałby o tym zapomnieć. Co się stało później? Jak w ogóle znalazł się na Ezo? Po co tutaj przybył? Aż dziwne, że pamiętał starcie z Akizukim, skoro wszystko inne było zupełnie zamazane - ale po co w ogóle się z nim bił? Poniekąd było to dokończenie ich wcześniejszego starcia z Yokohamy... i najwyraźniej przegrał. Leżał tutaj z raną w barku, niezdolny ruszać ramieniem... Może nawet straci w nim władzę? Nie, przecież był w stanie ruszać ręką. Tak czy owak, jego sytuacja przedstawiała się nieciekawie pod każdym względem. Lekarz namawiał do optymizmu, ale... Tak naprawdę miał wrażenie, że nie chce żyć. Że nie... zasługuje na to, żeby żyć? Powinien sobie przypomnieć, co się wydarzyło. Może wtedy dojdzie do jakiegoś ładu z samym sobą. Kiedykolwiek jednak próbował wytężyć umysł, miał wrażenie, że wcale nie chce. Jego serce zaczynało szybciej bić, oddech stawał się płytki... Żałosne. Jak tak dalej pójdzie, będzie się bał samego siebie. Naprawdę musi się na czymś skupić, inaczej zwariuje. Ciemność. To dziwne, ale myślał, że będzie się jej bardziej obawiał. Jasne, ślepota nie polepszała jego nastroju, ale... Przyjmował ją niemal obojętnie. Gdyby kiedyś kazano mu wyobrazić sobie, że jest zupełnie ślepy, zdany na pomoc innych, którzy zajmują się nim, myją, karmią, patrzą, a on nic nie może zrobić - chyba uznałby, że nie może go spotkać gorszy los. Tymczasem, jak to mówią, chyba dobrze się przystosował. To było naprawdę zaskakujące, ale nie czuł zażenowania. Wiedział tylko, że leży w łóżku, że po prawej stronie ma okno - i że czasem ktoś do niego przyjdzie. O niczym innym nie miał pojęcia. Kiedy nikogo przy nim nie było, wyłączał się. Ciemność otaczała go i izolowała, i pierwszy raz w życiu nawet go to uspokajało, prawie że dodawało bezpieczeństwa - co samo w sobie było paradoksalne, ale prawdziwe. Nie wiedział, jacy pacjenci poza nim leżą na tej sali, prawie ich nie słyszał - tylko czasem przez ten koc ciemności przebił się jakiś jęk czy zamieszanie personelu, jednak przez większość czasu żadne aktywności do niego nie docierały. Było to dziwne: wydawać by się mogło, że człowiek, który straci wzrok, będzie po dwakroć wykorzystywał inne zmysły, by zorientować się w swoim położeniu. U niego było trochę tak jak u dzieci: kiedy zamkną oczy, wydaje im się, że nikt ich nie widzi - dlatego z zupełną obojętnością i niejako swobodą przyjmował to, że inni ludzi się nim zajmują. Tak jakby ich nie było. Nie widział ich twarzy, nie znał ich, nie mógł im spojrzeć w oczy - więc nie sprawiało mu zażenowania, że go dotykają albo karmią. Ciemność miała więc jakieś zalety. Najwyraźniej można się do niej przyzwyczaić... # Obudził się, gdy było jasno. Przez chwilę mrugał, zastanawiając się, co się zmieniło, aż uświadomił sobie, że ciemność zniknęła. Serce zabiło mu mocniej, usiłował je uspokoić, ale nie był w stanie powstrzymać ekscytacji. Wciąż nic nie widział, ale nie tkwił już sam w ciemności. Wszechobecna czerń stała się o ton jaśniejsza. To chyba oznaczało, że... zaczyna dostrzegać światło? - Siostro! - zawołał, a kiedy odpowiedziała, poprosił, by zawiadomiła doktora. Takamatsu-sensei pojawił się wkrótce potem, choć wydawało się Kannie, że musi czekać wieczność. I cały czas obawiał się, że wrażenie pozornej jasności zaraz zniknie, że to tylko chwilowa poprawa albo wręcz złudzenie. Jak najszybciej chciał się podzielić nowiną i uzyskać potwierdzenie, że jednak mu się nie wydaje. Śmieszne. Jak ktoś obcy mógł mu to potwierdzić? - zapytał sam siebie po chwili. - Good morning! - powitał go mężczyzna, tryskając dobrym nastrojem. - W rzeczy samej - odparł, uświadamiając sobie, jak bardzo jest spięty. - Doktorze, chyba wraca mi wzrok - oświadczył bez ogródek. - Kanna-san, bardzo mnie to cieszy - doktor nie wydawał się tak zaskoczony, jak by mógł. - Domyślam się jednak, że wciąż niewiele widzisz? - Nic nie widzę - sprostował. - Po prostu zrobiło się jasno. Jaśniej. To nie jest tak, że dzisiaj jest słonecznie, a wcześniej nie było? - zaniepokoił się. Może jego rzekomą poprawę można było wytłumaczyć stopniem zachmurzenia... Nie pomyślał o tym wcześniej. - Nie obawiaj się. Dzisiaj jest równie piękna pogoda jak przez ostatnie dni - uspokoił go lekarz - więc to faktyczne polepszenie. Odetchnął. Nawet nie zauważył, że wstrzymywał powietrze. - A jak się czujesz poza tym? - indagował doktor. - Głowa wciąż dokucza? - Prawdę powiedziawszy... nie. - To spróbuj nią poruszać na boki. Powoli. Najpierw na prawo. Zrealizował polecenie, bardzo, bardzo ostrożnie - i udało się! Jeszcze wczoraj to ćwiczenie było całkowicie niewykonalne, głowa protestowała na każdą próbę ruchu i tylko leżenie na wznak wchodziło w grę - a tymczasem dzisiaj był w stanie obrócić nią! Wciąż miał wrażenie, że jego czaszkę ściska obręcz, ale być może po prostu przyzwyczaił się do niego i nie zwracał na nie uwagi. Ruch nie wywoływał już uczucia, że jego głowa rozpadnie się na kawałki. "To będzie dobry dzień", zawyrokował z nietypowym dla siebie optymizmem. Ale czym się miał martwić? Wyglądało na to, że naprawdę mu się polepsza! Kiedy wykonywał podobne ćwiczenie w drugą stronę, odezwał się prawy bark, jednak ból nie był tak dokuczliwy, by musiał przerwać. Dostarczyło mu to jakiejś satysfakcji. - Wygląda świetnie - oświadczył lekarz. - Czy to znaczy, że będę mógł już zmienić pozycję? - zapytał, korzystając z okazji. - Nie chcę narzekać, ale to ciągłe leżenie na plecach... - Wiem, wiem. Jest bardzo uciążliwe - w głosie lekarza zabrzmiało zrozumienie. - Myślę, że możemy spróbować, choć wolałbym, żebyś nie zaczynał zupełnie sam. Zróbmy tak, że po śniadaniu siostra i Daigorō pomogą ci się przekręcić na bok, oczywiście na lewy, bo prawą stronę trzeba oszczędzać. - Dobrze. Dziękuję. - Przyjdę do ciebie trochę później, zmienimy ci opatrunki i obejrzę, jak się goi bark. Myślę, że dobrze, bo rana była czysta. W takim razie do zobaczenia za jakiś czas, teraz muszę iść. Śniadanie smakowało jeszcze lepiej niż wczoraj, choć ktoś mógłby narzekać, że codziennie jest owsianka. Cieszył się, że w ogóle dostaje jedzenie. Wojna dopiero co się skończyła, zapasów musiało być mało, o ile w ogóle - prawdziwym cudem było to, że ten szpital działa. Trudno było sobie wyobrazić, by państwo miało przeznaczać cenne fundusze na jego utrzymanie. Takamatsu-sensei musiał mieć siłę przekonywania (na pewno miał) albo dobre stosunki z rządzącymi... Ale, zaraz, przecież wspominał, że popierał Bakufu. Zaniepokoił się. Wyglądało na to, że chwilowo zwycięzcy mają dużo na głowie, ale kiedy sytuacja powoli zacznie się uspokajać, mogą zacząć się dopytywać o polityczne afiliacje, a wówczas żadna siła przekonywania nie pomoże. Kanna jakoś nie widział, by doktor mógł skłamać, by wyłgać się od odpowiedzialności. I co wtedy stanie się z tym szpitalem, jeśli zabraknie dyrektora? Co stanie się z pacjentami? Co stanie się z nim? Musiał odłożyć te rozważania na później, ponieważ było już po śniadaniu i pojawił się Daigorō - nadeszła wielka chwila, w której świat miał obrócić się do góry nogami. A w każdym razie o jakieś dziewięćdziesiąt stopni. Trochę się obawiał, jak zniesie to jego bark, jednak obeszło się bez sensacji. Pielęgniarka asekurowała jego ramię, podczas gdy Daigorō pomógł mu przewrócić tułów na bok. Jakże cudowna to była zmiana! Miał wręcz fizyczne uczucie, że jego grzbiet nareszcie będzie mógł oddychać. Takie leżenie na wznak przez kilka dni i nocy z rzędu nie mogło mu chyba dobrze zrobić, prawda? A kiedy jeszcze zadbano o jego toaletę - pielęgniarka przemyła jego plecy przyjemnie ciepłą wodą - po raz pierwszy poczuł nieśmiałą nadzieję, że może jednak uda mu się wrócić do zdrowia. W tej chwili nie pragnął niczego więcej. Niedługo później pojawił się doktor i Kanna przypomniał sobie o swoich wcześniejszych wątpliwościach. - Mam nadzieję, że w nowym rządzie znajdzie się ktoś z olejem w głowie, kto zrozumie, że leczenie pacjentów ma priorytet - odparł Takamatsu dość niefrasobliwym tonem. - Nie zamierzam wypierać się tego, że byłem lojalny wobec Bakufu, chociaż wcale nie uważam, że byli idealni i nieomylni, a imperialiści źli. W pierwszej kolejności ufam, że Japonia stanie się krajem, w którym ludziom będzie się dobrze żyło i każdy będzie miał takie same prawa. Jak w Europie - dodał, przecinając bandaż na jego piersi. - W Europie wszyscy mają równe prawa? - zdziwił się. - Nigdy tak nie uważałem. - Może źle się wyraziłem - zgodził się lekarz, delikatnie usuwając ostatnią warstwę opatrunku. Przywarła do rany i trzeba było ją zmoczyć, by udało się materiał oddzielić od skóry. Prawie nie zabolało. - Masz rację, zabrzmiałem jak utopista, a przecież nim nie jestem. Popatrz jednak na medycynę i kulturę leczenia. Pod tym względem Japonia jest bardzo w tyle - wyjaśnił. - W Europie są szpitale, w których leczy się także biednych i nie pobiera od nich opłaty. Rząd finansuje leczenie, bogaci łożą na utrzymanie takich placówek - dodał, jednocześnie badając skórę wokół rany. - Uważam, że to jest wspaniałe. Moim marzeniem jest, by coś takiego było możliwe także w Japonii - dodał z entuzjazmem, a potem zabrał się za oględziny drugiego cięcia, tego na plecach. - Doktorze, to brzmi, jakby odwiedził doktor Europę...? - Jeszcze w ubiegłym roku byłem w Paryżu, wróciłem zupełnie niedawno - dobiegło zza niego. - Spędziłem tam półtora roku i było to naprawdę szczególne doświadczenie. Myślę, że w tym krótkim czasie nauczyłem się więcej niż przez całą naukę w Japonii, nie tylko medycyny jako takiej... - Dlaczego doktor wrócił? - zapytał, mając nadzieję, że nie brzmi zbyt natrętnie. - Obowiązek wobec ojczyzny - padła zwięzła odpowiedź. - Miałem dług wobec Bakufu, bo to oni umożliwili mi pobyt w Europie. Kiedy usłyszałem, że w kraju nie dzieje się dobrze, poczułem wyrzuty sumienia. Nie mogłem egoistycznie myśleć o sobie, kiedy moi rodacy cierpieli, a ci, którzy mnie wspierali, mieli kłopoty. - To brzmi jak coś, co mógłby powiedzieć samuraj - stwierdził Kanna cicho, niemal bez namysłu, i dopiero wtedy zorientował się, że jest nieuprzejmy. Doktor jednak nie wydawał się obrazić. - Tak też im powiedziałem: że w pierwszej kolejności jestem samurajem, a dopiero potem lekarzem, i jako samuraj nie mogę porzucić swojego władcy - odparł z uśmiechem. - Siostro, potrzebuję pomocy z opatrunkiem! Milczał. Obowiązek wobec ojczyzny. Brzmiało dobrze, nawet jeśli wiązało się z wyrzeczeniami, jak w przypadku doktora - ale co wtedy, kiedy nie ma się ojczyzny? Kiedy nie ma się kraju, któremu można służyć? Nie jest to coś, co ot tak sobie można znaleźć. Od dzisiaj będę służył Anglii - Parkes pewnie uważał, że on właśnie coś takiego sobie postanowił, kiedy uznał, że tak będzie dla niego najwygodniej. - Doktorze, wczoraj... Powiedział doktor, że to coś dobrego, kiedy ma się dwie ojczyzny. Ale to wcale nie jest tak - wyznał z goryczą. - Bo jeśli ma się dwie, to tak naprawdę nie ma się żadnej. Nigdzie nie ma się swojego miejsca. Tym razem Takamatsu milczał przez chwilę, owijając bandaż wokół jego barku z pomocą pielęgniarki. - Nie ma innego wyjścia, jak znaleźć sobie to miejsce - odpowiedział w końcu. - Nie da się przeżyć całego życia zawieszonym w próżni. - A co jeśli się nie znajdzie? - Kanna-san, wierzę, że dla każdego jest ono przygotowane. Po prostu jeszcze na nie nie trafiłeś - w głosie lekarza brzmiał spokój i przekonanie. - Jesteś jeszcze bardzo młody, całe życie przed tobą. Całe życie, rzeczywiście. Nie miał jednak ochoty się sprzeczać, zwłaszcza że nie wiedział, jakie argumenty mógłby wysunąć na potwierdzenie swoich racji. Nawet nie wiedział, czy ma rację. Może było to po prostu niedojrzałe narzekanie i bunt. - Któregoś razu porozmawiamy po angielsku - zmienił temat doktor i wydawało się, że znów jest mu wesoło. Czy ten człowiek kiedykolwiek bywał w złym nastroju? - Będę miał okazję, by odświeżyć sobie ten język. Chyba coś jeszcze z niego pamiętam... Poza "good morning". - Doktor kazał mi być zadowolonym z mojej dwujęzyczności, a sam ile zna języków? Chyba dwa razy więcej niż ja...? - postanowił chwycić szansę na wydobycie się z przygnębienia, które znów czekało, by go dopaść. - Bo jeszcze holenderski i francuski? - Zauważ jednak, młody człowieku, że w twoim wieku mówiłem tylko po japońsku, nosa nie wyściubiłem poza rodzinne strony i myślałem, że zostanę wójtem jak mój ojciec. Podczas gdy ty, mając zaledwie osiemnaście lat, zwiedziłeś już pół świata - doktor nie dał się zbić z pantałyku, jednocześnie odwijając bandaż z jego głowy. - Przesada. - Myślę, że mógłbyś zrobić karierę w polityce. Jako tłumacz raczej byś się marnował, to może robić byle kto... Albo może coś w administracji, o ile masz dobry charakter pisma - spekulował doktor, badając ranę na potylicy. - Zupełnie okropny. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz trzymałem pióro. - Hmm, swoją drogą nie powiedziałeś mi jeszcze, czym się zajmowałeś, pracując dla konsula Parkesa... Zapadła cisza, w której echo wypowiedzi lekarza dźwięczało dziwnie jak pytanie. Nie chciał odpowiadać, ale... Takamatsu opowiedział mu o sobie, zupełnie otwarcie, obcemu człowiekowi, więc jaki miał właściwie powód, by swoje sprawy trzymać w tajemnicy? Zwłaszcza że lekarz sprawiał wrażenie człowieka, któremu można zaufać. - Byłem ochroniarzem - wymamrotał dość niechętnie, mając nadzieję, że to wystarczy i nie będą tematu drążyć. - Marnotrawstwo talentu - skwitował doktor. Najwyraźniej przedkładał intelekt ponad zdolności fizyczne. Z jakiegoś powodu zabolało, choć Takamatsu nie mógł mieć na myśli nic złego. Talent strzelecki, ten jedyny talent, jaki Kanna posiadał, był dla niego powodem dumy. Chociaż, stwierdził poniewczasie, nie udało mu się zabić Enomoto, więc chyba zbyt wiele o sobie myślał... Och nie, miał się nad tym nie zastanawiać. To miał być przecież dobry dzień. - Doktorze, czy wzrok mi wróci? - zapytał, próbując skupić się na pozytywach. - Nie potrafię powiedzieć na pewno, ale wydaje mi się, że wszystko idzie w tym kierunku - odparł lekarz zza jego głowy, a po chwili Kanna poczuł znajome już wrażenie badania skóry na potylicy. - Myślę, że za kilka dni będziemy w tej kwestii mądrzejsi. Tymczasem mam więcej dobrych nowin: twoja głowa także od zewnątrz goi się znakomicie i spodziewam się, że to tempo jeszcze wzrośnie, skoro możesz już zmienić pozycję. Dobrze, że rana się przewietrzy. - A jak ta druga? - Również bez problemów. Skóra wokół szwów jest czysta i dobrze ukrwiona. - Szwów? - Tak leczymy rany cięte: szyjemy skórę - wyjaśnił lekarz. - Skóra to zresztą najmniejsze zmartwienie, goi się najszybciej. Znacznie większym są narządy wewnętrzne: mówiłem ci, że masz uszkodzone płuco i mięśnie. Im gojenie zajmie trochę dłużej, na szczęście twój wiek jest tutaj bardzo pomocny. Powinny się zagoić bez problemu, nie mogę ci jednak obiecać pełnej sprawności w ramieniu. Ponieważ jednak jesteś dwuręczny, nawet jeśli po urazie zostanie ci jakiś niedowład, nie powinno to drastycznie obniżyć twojej jakości życia, prawda? "Nie, tylko moja wydajność jako strzelca spadnie o połowę", pomyślał Kanna z niejakim przekąsem. Ale nie zamierzał się tym martwić, bo priorytet miało odzyskanie wzroku. Jeśli pozostanie ślepcem, w ogóle może zapomnieć o strzelaniu. Takamatsu założył mu nowy opatrunek na głowę i wyglądało na to, że na dzisiaj skończył. Był zdecydowanie zadowolony. - Kanna-san, muszę powiedzieć, że twoja żywotność mnie zadziwia. Dwa dni przeleżałeś nieprzytomny z kłutą raną klatki piersiowej i urazem głowy, a potem obudziłeś się i wracasz do zdrowia w błyskawicznym tempie. Nie spodziewałem się tego. - Doktorze, pewnie doktor zna się na tym lepiej, ale ja wciąż czuję się marnie. Nie widzę, ledwo mogę się ruszać i wymagam opieki jak dziecko. Naprawdę nie mam wrażenia "błyskawicznego powrotu do zdrowia" - czuł się w obowiązku sprostować. Albo po prostu chciał być przekorny. - Tą opieką aż tak się nie przejmuj. Po to tu jesteśmy. Nie, Kanna-san, mówię z doświadczenia. Myślę, że masz dużą motywację, by żyć. Widywałem ludzi, którzy z mniejszymi obrażeniami po prostu gaśli. Poza tym nie mogę nie być pod wrażeniem tego, jak dobrze znosisz tę sytuację. Ktoś mógłby pomyśleć, że w ogóle nie czujesz bólu, a przecież takie rany muszą boleć jak diabli. - Ja... rzadko odczuwam ból - odparł cicho, woląc skomentować to niż to pierwsze. Motywacja, by żyć? Nie znajdował żadnej. Przeciwnie, nie mógł odpędzić od siebie poczucia, którego nie potrafił sobie wytłumaczyć: że w ogóle nie powinien był przeżyć. - Widać masz wysoki próg bólu - padła odpowiedź. - Co to takiego? - Każdy człowiek ma próg bólu - odrzekł Takamatsu. - Niski oznacza, że ból odczuwa się łatwo. Wysoki - wręcz przeciwnie. Ktoś inny na twoim miejscu wymagałby morfiny przez następny tydzień, tymczasem pewnie zauważyłeś, że ostatnią dawkę dostałeś przedwczoraj. No, na mnie pora. Przyjdę do ciebie jutro, dzisiaj będę zajęty. Masz jakieś pytania? Właściwie miał, jedno. Przyszło mu do głowy zupełnie nagle, postanowił jednak wykorzystać okazję. - Na tej sali leżą poza mną inni pacjenci, prawda? Prawie nikogo nigdy nie słyszę... - Stoją tu jeszcze trzy łóżka, wszystkie są zajęte. Prawdę powiedziawszy, kładziemy tutaj najciężej chorych. Takich, którzy mogą się nie obudzić - odpowiedział lekarz beznamiętnie. - Przeznaczyliście dla umierających tak dobrą salę? - zdziwił się, wcale nie faktem, że położyli go właśnie tutaj. - Dlaczego uważasz, że jest dobra? - Takamatsu był zaskoczony. - Słońce. Jest pełna światła. Lekarz przez chwilę milczał, jakby nie wiedział, co powiedzieć. - Myślę, że niedługo będziemy cię mogli przenieść w inne miejsce - odezwał się wreszcie. - Nie trzeba. Polubiłem to miejsce przy oknie - odrzekł Kanna. Nie chciał przyznać się do tego, że po trzech dniach w ciemności to miejsce dawało mu poczucie bezpieczeństwa. # Przeleżał pół dnia na lewym boku, a pod wieczór spróbował obrócić się z powrotem na plecy, co udało mu się bez dodatkowej pomocy. Wystarczyło przytrzymać prawe ramię przy tułowiu, resztą ciała mógł operować bez problemu. Nie wierzył w to, że mógłby utracić sprawność. Ciężko mu było wyobrazić sobie coś takiego. Miał osiemnaście lat i poza ślepotą w prawym oku nic mu nigdy nie dolegało. Prawdę powiedziawszy nawet ten brak wzroku nigdy nie był dla niego problemem, kiedy już się do niego przyzwyczaił. W ogóle go nie zauważał. Może doktor jednak miał rację z tą wolą życia? W sumie dlaczego miałby się poddawać? Był młody, na pewno wyzdrowieje, a więc wróci do formy. Do najbystrzejszych osób się nie zaliczał, ale przynajmniej umiał strzelać. Dla strzelca zajęcie zawsze się znajdzie. Jeśli nie będzie się mógł przysłużyć krajowi - cóż, będzie musiał zrezygnować z ideałów i zadowolić się tym, że może zarobić na chleb. Ewentualnie ryż, jeśli zechce zostać w Japonii. Tego jednak jeszcze nie wiedział. Tak czy owak, świat stał przed nim otworem. Może rzeczywiście powinien zacząć szukać swojego miejsca? W szerokim Imperium Brytyjskim na pewno gdzieś je znajdzie... # Następny poranek przyniósł kolejną zmianę: zaczął rozróżniać zarysy sylwetek i ruchy. Były to tylko ciemne kształty na jaśniejszym tle, jednak bez wątpienia je widział. Miał ochotę krzyczeć z radości. Wyglądało na to, że lekarz się nie mylił i jego wzrok rzeczywiście powracał. Z każdym dniem było lepiej, a to chyba o czymś świadczyło? Głowy prawie w ogóle nie czuł - poza raną na potylicy. Był już w stanie oddzielić ból głowy - ze środka - od bólu czaszki, skóry, wywołanego raną. Jeśli dobrze się orientował, tym drugim nie należało się niepokoić. Każdy wie, że uszkodzona skóra boli. Gorzej, kiedy boli to, czego nie widać. Więc jeśli boli mniej, oznacza to chyba poprawę? Korzystając z coraz lepszego samopoczucia, postanowił zrobić trochę ćwiczeń: zginanie i prostowanie nóg i ręki oraz sporo innych dziwnych ruchów, między innymi wyginania i obracania tułowia, do których był zdolny na leżąco. Czuł, że siły mu wracają. Doprawdy, jego wcześniejsze przygnębienie było zupełnie nie na miejscu. Doktor kazał mu myśleć pozytywnie - i dzisiaj czuł, że to całkowicie możliwe. Mógł na przykład wyobrazić sobie, co zrobi, jak już wstanie z łóżka i będzie mógł chodzić. Właściwie już samo wyobrażenie tego sprawiało przyjemność. Najpierw usiąść, potem wstać, a potem może wyjść na dwór, na słońce, korzystać z lata, które wkrótce miało się zacząć. - Daigorō-san - odezwał się po śniadaniu, kiedy pomocnik lekarza dokonywał jego porannej toalety. Byli chwilowo sami, bo pielęgniarka odeszła, by go nie krępować, a lekarz prawdopodobnie pojawi się dopiero za jakiś czas. - Miałbym do ciebie prośbę - powiedział cicho. - Jaką? - spytał wielki cień pochylający się nad nim. - Chciałbym, żebyś mi przyniósł moje ubranie. - Ubranie? - To, które miałem na sobie, kiedy mnie tu dostarczyli. Jak sam widzisz, teraz nie mam nic na sobie. Chyba go nie wyrzucono? - zaniepokoił się na tę myśl, która niespodzianie przyszła mu do głowy. - Na pewno wiesz, gdzie je znaleźć. Daigorō milczał przez chwilę, zajmując się jego plecami. - Ubrania pacjentów zanosi się do baraku na podwórzu - odparł wreszcie grubym głosem. - Ale czasem oddaje się do pralni. Do pralni? To też by skomplikowało jego plany. Pozostawało mieć nadzieję, że jednak nie będzie miał pecha. Według doktora miał szczęście, więc może powinien sam w to uwierzyć... - Daigorō-san. Chciałbym, żebyś poszukał tam mojego ubrania. Właściwie chodzi mi tylko o płaszcz. To taki szary płaszcz w zachodnim stylu, na pewno uda ci się go znaleźć. Gdybyś mógł mi go przynieść... Byłbym bardzo wdzięczny. - Ale po co? - zapytał wprost mężczyzna. Zawahał się. Nie chciał kłamać temu naiwnemu człowiekowi, który w jakiś sposób przypominał mu Gońca i który w dodatku się nim zajmował. - Myślę, że pomoże mi odzyskać wspomnienia - odpowiedział ostatecznie czymś, co aż tak nie odbiegało od prawdy. - Takamatsu-sensei powiedział, że mocno się uderzyłem w głowę i dlatego nie wszystko pamiętam. - To był fakt. - Nie pamiętam w ogóle ostatnich dni. Nie wiem nawet, dlaczego jestem w szpitalu - dodał, pragnąc z całych sił namówić Daigorō do pomocy. - To dla mnie ważne. Daigorō-san, na pewno nie czułbyś się dobrze, gdybyś nic nie pamiętał, prawda? Jestem pewien, że ten płaszcz sprawi, że odzyskam pamięć. Potrzebuję twojej pomocy. Daigorō milczał, kończąc jego mycie. - Po południu będę miał przerwę. Wtedy mogę pójść i zobaczyć - powiedział w końcu. Kanna odetchnął z ulgą. - Dziękuję. Powiem Takamatsu-sensei, że mi pomogłeś. Na pewno go to ucieszy - odparł dość niezgrabnie, mając wyrzuty sumienia z powodu nieszczerości. Daigorō jednak wydawał się ucieszony. Najwyraźniej perspektywa pochwały doktora sprawiała mu przyjemność. Zabrał miednicę i odszedł dość dziarskim, zdawało się Kannie, krokiem. Lekarz pojawił się tylko na chwilę, był bardzo zajęty. Wyraził zadowolenie nieustającą poprawą jego stanu zdrowia i dobrym samopoczuciem. - Excellent! - ocenił, po czym dodał: - Get well! - i odszedł wciąż w dobrym humorze. Możliwość używania języków obcych najwyraźniej sprawiała mu przyjemność. Musiał cofnąć się do pokoju, bo po chwili Kanna usłyszał jego głos ponownie. - Cieszę się, Kanna-san, z twojej obecności. Działasz na mnie odżywczo. Wolałbym cię co prawda oglądać zdrowym, ale i tak się cieszę - powiedział z szokującą szczerością, po czym ponownie zniknął, tym razem na dobre. Kanna leżał w osłupieniu i dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, skąd ta reakcja. Nie przypominał sobie, kiedy ostatni raz usłyszał coś takiego. W ogóle nie pamiętał, by ktoś kiedyś powiedział mu coś takiego. "Cieszę się twoją obecnością". Nikt nigdy nie cieszył się jego obecnością. Dla matki musiał być tylko kłopotem. Krewni, u których się wychowywał, dawali mu do zrozumienia, że bynajmniej się nie cieszyli, a wręcz przeciwnie - najchętniej by się go pozbyli. Dzieci z sąsiedztwa uważały go za odmieńca i nie chciały się z nim zadawać. Człowiek, który zabrał jego i matkę do Londynu, przy pierwszej sposobności znalazł mu miejsce gdzie indziej, by nie musieć go oglądać. W szkole i internacie wszyscy byli chłodno grzeczni, traktowali go z angielską rezerwą. Tolerowali - to było najlepsze określenie. Parkes też go tolerował - a kiedy przestał, odprawił go ze słowami: "Zawiodłem się na tobie". Tymczasem tutaj, w szpitalu na północy Japonii, człowiek, którego właściwie nie zna i który właściwie nie zna jego, mówi mu, że cieszy się jego obecnością. Prawdę powiedziawszy, nie mieściło mu się w głowie. Przecież nie zrobił nic, by sobie na to zasłużyć. Ach, ale to pewnie tylko kwestia czasu. Nie mógł oczekiwać, że takie traktowanie będzie trwać. Zawsze wszystkich rozczarowywał, więc także doktora rozczaruje. Myśl ta powodowała nieprzyjemne ściskanie w gardle, nagle zdawało mu się, że nie może oddychać. Rana w barku zakłuła, kiedy zaczął łapać powietrze, i po chwili wrażenie ustąpiło. W gruncie rzeczy przez krótki okres miał poczucie, że gdzieś należy. To było wtedy, kiedy Parkes zlecił im pozbycie się Enomoto. Im - jemu i czwórce żołnierzy. Nie znał ich, jednak połączył ich wspólny cel i pewnie dlatego szybko go zaakceptowali. Goniec, Skoczek, Wieża i Królowa. Olbrzymi Goniec - nie było silniejszego od niego. Skoczek - zawsze wyprzedzający innych i śmiertelnie niebezpieczny. Wieża i Królowa - we dwójkę niepokonani. Byli zespołem zaledwie chwilę, jednak szybko się porozumieli. Wiedzieli, że mogą na siebie liczyć. Mieli zaufanie do swoich zdolności - tak on do ich, jak i oni do jego. Kiedy ich misja poniosła klęskę, Parkes odesłał oddział z powrotem do Anglii... Miał nadzieję, że następne zadanie, jakie otrzymają, będzie wykonalne. Choć tak mało ich znał, życzył im wszystkiego dobrego. Byli naprawdę profesjonalistami. Zasługiwali na lepszego dowódcę... Cała czwórka. Ale zaraz... Przecież Wieża już nie żył. Zmarszczył czoło, usiłując sobie przypomnieć. Tak, Wieża zginął z rąk żołnierzy Enomoto. Nigdy z nimi nie wrócił. Uciekli z podwiniętymi ogonami, walcząc o życie, i zostawili towarzysza... Zacisnął powieki, jakby próbując wywołać przed oczami właściwy obraz. Królowa... Królowa rozpaczała. Wieża był... Tak, Wieża był jej bratem. Mówiła, że zawsze byli razem. Mówiła, że... kiedy go zabrakło... został tylko ból. Coś się wtedy wydarzyło. Musiał sobie przypomnieć, to było coś ważnego. Byli sami, Królowa i on. Na pokładzie statku, pod nocnym niebem. Dwoje porzuconych i samotnych ludzi, którzy nie mieli niczego poza wspomnieniami. Ona wtedy... I on... Spędzili ze sobą noc. Tak. Szukali ukojenia i znaleźli je, na chwilę, w swoich ramionach. Jakże dziwnie, nigdy wcześniej niczego podobnego nie doświadczył... Niewiele z tego pamiętał, ale... To było coś dobrego. Na krótko, na jedną noc, może na jedną godzinę był w stanie zapomnieć. W jej ramionach. Chciałby... chciałby móc to powtórzyć... Następnego dnia... Ależ tak! Oddział nigdy nie powrócił do Anglii. Postanowili jeszcze raz spróbować wywiązać się z misji i zgładzić Enomoto, już dla samych siebie, dla szacunku dla samych siebie... i dla Wieży, który poległ, którego zawiedli. Przedostali się na Ezo. Dlatego tutaj był! Wytężył umysł jeszcze bardziej, usiłując złapać postrzępione fragmenty wspomnień i połączyć w spójną całość. Udało im się dostać do fortu, gdzie Enomoto przebywał. Znaleźli dogodną pozycję do ataku, kiedy był prawie sam. Nie powinni byli mieć żadnych problemów, ale... Co się wtedy stało? Wciąż nie byli w stanie go zgładzić. On nie był człowiekiem! To był jakiś demon, w które Japończycy tak łatwo wierzą. Prawdziwy demon, którego ludzka broń się nie imała. Żadne pociski i żadne ostrza. Stał tam, śmiejąc się, patrząc na nich z góry... a oni nic mu nie mogli zrobić! Skoczek i Goniec polegli. Na nic zdała się ich siła i ich szybkość. Królowa... Co się stało z Królową? Gdyby mógł, przycisnąłby obie ręce do skroni, by jakoś uspokoić myśli, wątki, wrażenia... By sobie przypomnieć... Choć jednocześnie wcale nie chciał, bo to miało być straszne... Królowa... Pamiętał, ze łzami w oczach, przerażona... Kiedy została sama, bez brata, bez towarzyszy... naprzeciw tego potwora, którego nie dało się zabić... Królowa... Też nie żyła. Nagle był tego całkowicie pewien, wiedział z krystaliczną wyrazistością. Uciekła. Uciekała. Z krzykiem, byle dalej od tego szaleństwa. To nie było jej miejsce... Ale... teraz już nie żyła. Czy to Enomoto ją zabił? Śmiał się przecież, że nie jest w stanie nic mu zrobić... Chciała uciec...! Ale... nie zdążyła... bo... Krzyk wyrwał się z jego gardła. Wycie, którego nie był w stanie powstrzymać. Rana w piersi zakłuła ostrzegawczo, ale nie zwracał uwagi. Znów tam był, w ciemnym lochu pod fortem Goryōkaku, gdzie jego towarzysze ginęli jeden po drugim. I Królowa... ... którą zabił własnymi rękami, strzelając jej w plecy. To nie mogła być prawda, a jednak była. Zastrzelił jedyną osobę, która kiedykolwiek okazała mu trochę czułości. Dlaczego? Dlaczego?! Ale nie, to nie miało znaczenia, nie mogło być żadnego powodu, którym można by wytłumaczyć to, co zrobił. Widział ją tam. Leżała w kałuży krwi, z rozrzuconymi rękami, z wyrazem zdziwienia na twarzy, zaskoczona... choć jeszcze poprzedniej nocy była przy nim, dotykała go, taka ciepła, żywa, była przy nim, dla niego... - ...na-san! Kanna-san! - jakiś głos próbował przebić się do jego świadomości. Choć na świecie przecież nie było nikogo. Wszyscy zginęli, wszystkich zabił... Mógł tylko krzyczeć, zakryć twarz rękami, uciec, schować się, morderca, morderca... - Kanna-san! Rana ci się otworzy. Musisz się uspokoić, już, już - głos był spokojny i stanowczy. Nie mógł już krzyczeć, gardło miał zaciśnięte. Czuł, że za chwilę się udusi, ale z piersi wyrwało się łkanie, które wstrząsało całym jego ciałem. Czyjaś ręka odsunęła od jego twarzy prawe ramię i wsunęła z powrotem pod przykrycie. Wciąż szlochał, choć z łez spływających po policzku zdał sobie sprawę dopiero wtedy, kiedy ktoś je otarł. - Kanna-san, co się stało? Nagle zacząłeś krzyczeć... Próbował powstrzymać jęk, zaciskając wargi, ale na próżno. Przełknął kilka razy, zakrztusił się. Wszystko go bolało: bark, pierś, gardło, głowa... Jego czoła dotknęła dłoń, zmuszając go, by położył głowę na poduszce. Na poduszce. Łóżko. Okno. Ciemna postać na tle okna. Nie był w Goryōkaku. Był w szpitalu. Tamto... tamto już się stało. Wcześniej. Dawniej. Wydarzyło się. Nie działo się więcej. Mógł znów oddychać. Później... później będzie o tym myślał. Nie w tej chwili. To nigdzie nie ucieknie. Teraz... musiał się opanować. Usiłował uspokoić oddech, wciągając powietrze głęboko i zatrzymując je na moment w płucach. Nie był dzieckiem. Musiał się wziąć w garść. Bez histerii. Był w szpitalu, byli tu inni chorzy, nie mógł robić scen. Nie mógł martwić personelu bardziej, niż już to zrobił. - Przepraszam... - szepnął ochryple i znów przełknął. Czyjaś dłoń podsunęła mu do ust szklankę z wodą, wypił trochę, wdzięczny. - Kanna-san, co się stało? - Takamatsu-sensei cierpliwie ponowił pytanie. - Miałeś zły sen? Już w porządku, jesteś bezpieczny. Jakże pragnął, by to był tylko zły sen...! Może gdyby wystarczająco się starał, byłby w stanie w to uwierzyć... Ale nie miał takiego prawa. Musiał pamiętać. Aż do ostatniego dnia swojego życia musiał pamiętać, że jest... mordercą. Do ostatniego dnia... - Ja... przypomniałem sobie coś... - powiedział cicho. - Co się działo, zanim tu trafiłem. - Wojna niszczy wszystkich. Domyślam się, że i z tobą nie obeszła się łagodnie - padła współczująca odpowiedź. - To już jednak koniec. Znów mamy pokój, nie trzeba będzie więcej doświadczać takich rzeczy. Milczał. Wiedział lepiej, że tego, co zrobił, nie można wytłumaczyć wojną. Zabił nie wroga, ale sprzymierzeńca i towarzysza broni. Poczuł, że jego wargi znów zaczynają drżeć, i zacisnął je z całych sił. Płacz tu nic nie pomoże. - Nie myśl o tym - zachęcił doktor. - Choć to łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Spróbuj się uspokoić. Tutaj nic ci nie grozi. Teraz najważniejsze jest twoje zdrowie i odzyskiwanie sił, na tym się skupiaj. A jeśli zechcesz ze mną o czymś porozmawiać, chętnie cię wysłucham. Porozmawiać... Nie sądził, by mógł coś takiego wyjawić drugiemu człowiekowi. Zwłaszcza Takamatsu... Zwłaszcza kiedy doktor dopiero co wyznał, że cieszy go jego obecność - w co on sam wcale nie wierzył, ale miło było to usłyszeć. Nie chciał, by znów mu powiedziano: "Zawiodłem się na tobie", a przecież niczego innego nie mógł oczekiwać. - Ale wiesz co, Kanna-san? Nie odbierz tego źle, ale trochę mi ulżyło - mówił dalej lekarz. - Do tej pory sprawiałeś wrażenie... jak by to powiedzieć... Jakbyś chciał udowodnić, że jesteś silny i twardy. Że dasz sobie radę ze wszystkim. Jakbyś nie miał żadnych uczuć. To było prawie że nienaturalne. Tymczasem jesteś człowiekiem takim jak inni i odczuwasz emocje. Bardzo mnie to cieszy. Milczał. Najwyraźniej - w przeciwieństwie do niego - Takamatsu widział w tym jakąś zaletę. Ciężko to było zrozumieć. Jemu samemu już było wstyd powodu tego wybuchu, już zaczął go żałować, już zamierzał się z powrotem schować za maską i postawą niewzruszoności... Tymczasem doktor uważał inaczej. Skomplikowane to było i wciąż bolała go głowa. Chciałby móc zasnąć i nie musieć się zastanawiać, ale podejrzewał, że w tym stanie to niemożliwe. Chociaż... - Doktorze? - Tak? - Czy mógłbym znów dostać ten zastrzyk? Po chwili ciszy lekarz odpowiedział: - Myślę, że mogę ci podać niewielką dawkę. Podejrzewam, że ramię cię porządnie rozbolało - dodał jakby w ramach wyjaśnienia, jednak Kanna miał wrażenie, że obaj wiedzą, że nie chodzi tutaj o działanie przeciwbólowe. Kiedy lekarz aplikował mu lek, zapytał cicho: - Czy ja... wcześniej... obudziłem innych pacjentów? - Gdybyś to zrobił, zostałbyś moim bohaterem. Obawiam się, Kanna-san, że większość z nich już nigdy się nie obudzi - odparł doktor smutnym głosem. Sen przyszedł bardzo szybko. # Następny poranek nie przyniósł żadnych zmian. Widzenie wciąż ograniczało się do rozróżniania ciemnego od jasnego oraz ruchu. Być może tak już miało zostać - ale nie był w stanie się tym przejmować. Czuł się źle. Czuł się, jakby go porządnie zbito i zostawiono, by zdechł. Nie miał na nic sił. Pewnie bardziej niż podczas poprzednich dni przypominał pozostałych pacjentów z sali: cichy i bez woli życia. Powinien był zginąć. Powinien być martwy. Nie zasługiwał na leczenie, na wysiłek, jaki ci ludzie wkładali w to, by wrócił do zdrowia. Był mordercą, najgorszym z możliwych. Nie było dla niego miejsca między ludźmi. Oczywiście, już wcześniej zabijał. Jego pistolety, jakkolwiek bardzo je kochał, służyły do zabijania. Jednak do tej pory zabijał wrogów. Zabijał tych, których kazano mu zabić. Wykonywał rozkazy. Nigdy się nie zastanawiał nad tym, że po drugiej stronie lufy też jest człowiek. Nie był od zastanawiania się. Był więc wielokrotnym mordercą, ale nie ciążyło mu to tak, jak ta zbrodnia. Dlaczego ją zabił? Przecież nie dała mu żadnego powodu - przeciwnie, zatroszczyła się o niego, była przy nim. Obdarzyła go ciepłem. Nie wiedział nawet, czy ją kochał, ale nie miało to znaczenia. W tamtym momencie kochał ją na pewno. Więc jak to się stało, że odebrał jej życie, zamiast móc dalej cieszyć się jej ciepłem? Sama myśl sprawiała, że znów chciał płakać. Leżał na łóżku, niemy, zapatrzony we własną ciemność, przełykając łzy. Pamiętał - albo tylko mu się wydawało - jej gładką skórę przy jego własnej, jej miękkie ciało, jej ręce i nogi oplatające go, jej oddech. Pamiętał jej usta, które szeptały do niego, a on jej odpowiadał. Pamiętał ciepło posłania i plusk fal odbijających się o burtę statku. Pamiętał, jak zasypiał - ten jeden raz - w poczuciu spokoju i bezpieczeństwa... Odebrał jej wszystko. Żadna pokuta nie naprawi tego, co zrobił. Taka była ostateczna prawda, za którą nie było już nic. - Przyniosłem płaszcz - w jego rozważania wdarł się gruby głos Daigorō. - Byłem tu wczoraj, ale spałeś. Obrócił ku przybyszowi niewidzące oczy. Nagle poczuł przypływ rozpaczliwej nadziei. Zupełnie zapomniał, o co prosił wczoraj pomocnika szpitalnego. Mężczyzna położył ubranie na łóżku. - Dziękuję - wyksztusił Kanna. - Nie zapomnę o tym powiedzieć Takamatsu-sensei. Naprawdę jestem ci wdzięczny. - No - odrzekł Daigorō. Postał jeszcze chwilę przy łóżku, ale widząc, że nic się nie dzieje, odszedł. Pewnie niedługo wróci, kiedy będzie czas na mycie. Jego dłoń drżała, gdy sięgnął po płaszcz, wymacując palcami gruby, ale miękki, materiał. Tak, to był bez wątpienia jego płaszcz. Sprawił go sobie przed wyjazdem do Japonii, szyty na miarę, ze wszystkimi wewnętrznymi kieszeniami na życzenie. Strzelec zawsze musi mieć szybki dostęp do swojej broni... a tej przeważnie ma przy sobie dużo. Teraz większość kieszeni była pusta, oba remingtony musiały przepaść w walce, podobnie jeden derringer. Jednak drugi... Trzęsącymi się palcami szukał tej kieszeni, błagając Niebiosa o łaskę. Prawie nigdy z niego nie korzystał, ale zawsze miał przy sobie. Na wszelki wypadek. Było sprawiedliwością losu, zużyć ten ostatni pocisk w taki sposób, jak zamierzał. Był! Zacisnął palce na chłodnym metalu, czując spływający na niego spokój, jakiego nie doświadczył podczas całego pobytu w szpitalu. Pistolet dawał poczucie pewności. Kontroli. Nie był już bezbronny, zdany na łaskę innych. Odrzucił od siebie myśl, że jest żałosny, skoro czuje się pewnie tylko wtedy, kiedy ma w ręce broń. Przecież zawsze tak było. Nie wyjmując pistoletu z kieszeni, przesunął palcem po jego lufie... i nagle nowe wspomnienia pojawiły się w jego głowie. Zadrżał. Walki, wiele walk pod Goryōkaku. Nacierająca armia rządowa, kanonada armatnia, krzyki, dym, ziemia wyrzucana w powietrze, szczęk mieczy i huk strzałów...To nie był tylko Akizuki, który przyjął kulę, by zadać mu ostateczny cios. To był także... Hijikata Toshizō. Dlaczego? Po co? Nawet nie wiedział, dlaczego z nim walczył. Z Akizukim... Z Akizukim to było jak wyrównanie rachunku, rozstrzygnięcie ich pierwszego pojedynku - ale Hijikata? Czy zastrzelił go tylko dlatego, że tam był? Nie pamiętał. To wszystko było bez sensu. Zupełnie jakby opętał go jakiś demon... wyzwalając w nim wszystko co najgorsze. Nie mógł jednak zrzucać odpowiedzialności na żadne demony, ponieważ to on pociągnął za spust. Każdy jeden raz. Lista jego win wydłużała się w szybkim tempie... Może lepiej już sobie nic nie przypominać. Zasłuchał się w ciszę pokoju. Nie słyszał nawet oddechów pozostałych pacjentów. Może już nie oddychali. Pielęgniarki najwyraźniej były zajęte przy innych chorych, Takamatsu też w pobliżu nie było. Z zewnątrz dobiegał śpiew ptaków. Dzisiaj znów był piękny dzień. Dobry dzień na umieranie. Wyciągnął pistolet z kieszeni i przyłożył do skroni. Niczego się nie obawiał. Wiedział, co musi zrobić. Tak było łatwiej. Odciągnął kurek. Miał nadzieję, że po śmierci nie trafi do japońskiego piekła. Powoli nacisnął spust, jego dłoń prawie nie drżała... Nie mógł. Świadomość tego napełniła go rozpaczą, ale... nie mógł tego zrobić tutaj. Nie w szpitalu, gdzie ratowano życie. Powinno mu być wszystko jedno, ale miał jeszcze na tyle przyzwoitości, by rozumieć, że nie może tego zrobić Takamatsu. Był egoistą, zawsze był, zawsze myślał tylko o sobie, ale ten jeden raz nie mógł, nie do końca. W tym miejscu zatroszczono się o niego, udzielono pomocy, choć wcale o nią nie prosił, bezinteresownie wspierano w walce o życie. Byłby największym nędznikiem, w taki sposób odpłacając im za dobro, jakie mu wyświadczyli. W tej sali, gdzie nikt się nigdy nie budził... Może unikaliby jej jak ognia, może nikt by tu już nie zachodził - do tego smutnego ogrodu śmierci. Nie, jeśli chciał umrzeć, musiał to zrobić gdzie indziej - wtedy, kiedy już wstanie i na własnych nogach stąd wyjdzie, pójdzie przed siebie, będzie za siebie odpowiadał i nikomu nie sprawi kłopotu. Schował pistolet pod poduszkę. Miał go w zasięgu ręki, co uspokajało. Przetrwa. Jakoś przetrwa. Teraz będzie musiał skupić się na tym, żeby odzyskać sprawność... by móc zakończyć swoje życie. Cóż za paradoks. - Jak się dzisiaj czujesz? - zapytał Takamatsu, gdy przyszedł go odwiedzić w południe. - Wyglądasz na spokojnego, to dobrze... ale z drugiej strony nie chce, byś znów przybrał pozę herosa. - Proszę się nie martwić - odpowiedział. - Myślę o tym, by wrócić do zdrowia. - To mi się podoba! - zawołał lekarz, najwyraźniej uradowany. - A ten płaszcz to skąd? - Poprosiłem Daigorō-san, by mi go przyniósł. Myślę, że dzięki niemu... poczuję się lepiej. - Rozumiem. Znajome rzeczy często dodają nam otuchy w ciężkich czasach - zgodził się mężczyzna. - Tak, chyba tak... - Odnośnie twojego zdrowienia, Kanna-san... Czy dasz już radę siedzieć bez podparcia? - Mogę spróbować - odparł, podpierając się na lewym łokciu. Mięśnie brzucha wciąż miał w dobrej kondycji i rzeczywiście udało mu się usiąść. - Wspaniale - ucieszył się lekarz. - Myślę, że będziesz się coraz więcej ruszał, i z tej okazji chcę ci czasowo unieruchomić prawe ramię. Obawiam się, że możesz o nim zapominać, a to nie wpłynie dobrze na uraz barku. W ten sposób szybciej się zagoi - wyjaśnił. - Rozumiem. To dobry pomysł - zgodził się Kanna. - A czy... mógłbym dostać jakąś koszulę? - Oczywiście. Poproszę siostrę, by coś dla ciebie znalazła i pomogła ci się przebrać. Ale, ale, naprawdę wygląda na to, że wkrótce zamierzasz już chodzić. - Zamierzam wkrótce chodzić. - To ci się chwali. Jak mówiłem, jesteś młody, szybko wracasz do zdrowia, więc pewnie rzeczywiście niedługo wstaniesz - wyraził przypuszczenie lekarz. - Ale nie spiesz się - zastrzegł. - Pośpiech nic tu nie da, a może zaszkodzić. - Nie mam się do czego spieszyć - odparł Kanna tak cicho, że nie było go słychać. # Następnego dnia pozwolono mu spuścić nogi na podłogę i przez chwilę posiedzieć na skraju łóżka. Unieruchomienie ramienia było naprawdę dobrym rozwiązaniem - nie musiał już o nim myśleć i stale uważać, by nim przypadkiem nie poruszyć. Głowa już go prawie nie bolała. Wzrok wracał powoli, ale jednak: był w stanie rozróżnić coraz więcej szczegółów. Widział już okno i ściany, i nawet kształty na sąsiednich łóżkach. Twarze wciąż były zamazane, ale nie wątpił, że wkrótce nawet je będzie widział wyraźnie. Któregoś poranka obudził się i był zdumiony, widząc błękit nieba za oknem. Było to wrażenie tak doskonałe, że na chwilę przegnało przygnębienie, które towarzyszyło mu od wielu dni. Na chwilę zapomniał o pistolecie, leżącym pod poduszką i czekającym, aż znów po niego sięgnie. Minął tydzień od jego przebudzenia. Takamatsu zachodził do niego codziennie. Wyrażał uznanie dla jego rekonwalescencji, opowiadał trochę o sytuacji w kraju i nastrojach w Hakodate oraz że wkrótce będzie czerwiec i obrodzą truskawki. Kanna niewiele mówił, przeważnie słuchał, jakiekolwiek próby skierowania rozmowy na jego osobę zbywał milczeniem. Na szczęście Takamatsu wydawał się zbyt zajęty, by spędzać przy jego łóżku więcej niż kilka minut i ciągnąć go za język. Jednak nawet te kilka minut było swoistą torturą. Z jednej strony wyczekiwał tych odwiedzin, z drugiej - obawiał się ich. Było niemalże śmieszne, że jedna chwila, niewielki fragment w całości doby, mogła powodować tak gwałtowne uczucia. Takamatsu traktował go tak dobrze. Och, na pewno tak samo traktował wszystkich swoich pacjentów, jednak nie miało to znaczenia. Był zadowolony, optymistyczny i zawsze tak bardzo wspierający. Podnosił na duchu, dodawał otuchy, wiecznie wskazywał na pozytywne strony i zalecał nadzieję. To był ktoś pogodzony z życiem i samym sobą, kto przyjmował wyzwania każdego dnia z otwartością i odwagą. Marzyciel, idealista i wizjoner, a jednak twardo stojący na ziemi i biorący się z rzeczywistością za bary. Nie było wątpliwości, że Takamatsu Ryōun zostanie kiedyś kimś wielkim, bo był obdarzony zdolnością realizacji swoich celów, na przekór wszystkiemu. Przebywanie z kimś takim było prawdziwym przeżyciem, bo w jakiś sposób potrafił zarazić innych swoim entuzjazmem. Był jak słońce, którego ciepła wszyscy pragnęli i które obdarzało wszystkich ciepłem bez wyjątku. Jednak dla Kanny te krótkie rozmowy były także męką. Nie zasługiwał na nie. Nie zasługiwał na światło, którym Takamatsu promieniował. Był kłamcą i mordercą, którego czekało potępienie. Ile razy chciał wyznać swoje winy, swoje grzechy! Ile razy musiał się powstrzymywać i zaciskać usta, by nie ulec impulsowi - pragnieniu - by zrzucić z serca ten ciężar! Czasem nawet zdawało mu się... był niemal pewny, że doktor by zrozumiał. Przebaczył. Podał mu rękę i pomógł wstać. Może tego obawiał się najbardziej. Może to przerażało go najmocniej - a nie to, że zostałby znów porzucony, że spojrzano by na niego z pogardą i powiedziano, że zawiódł. To była przecież prawda, na nic innego nie zasługiwał. Dlatego nie mógłby znieść łaski. Jego miejsce było w ciemności, nie na słońcu. Obawiał się, że gdyby okazano mu wyrozumiałość, rozgrzeszono... wówczas mógłby uwierzyć, że wszystko jest dobrze, zostawić przeszłość, zostawić swoje podłości za sobą, zapomnieć i żyć dalej, jakby nic się nie stało. To by było największą podłością - a nie chciał być bardziej podły, niż już był. Chciał zachować resztki szacunku dla samego siebie. W tej kwestii był najwyraźniej stuprocentowym Japończykiem. # Poprzedniego dnia po raz pierwszy mógł się przejść. Już wcześniej wstawał na chwilę, ale teraz, z pomocą pielęgniarek i Daigorō, zrobił krótki spacer do sąsiedniej sali i z powrotem. Czymś wspaniałym było stanąć na własnych nogach i znów z nich korzystać. Pielęgniarki klaskały, a Takamatsu obwieścił, że Kanna prawdopodobnie odczarował salę, ponieważ dwóch innych towarzyszy niedoli w międzyczasie odzyskało przytomność. W szpitalu panowała znajoma cisza. Było już po śniadaniu i porannych rutynach, siostry pomagały lekarzowi w przyjmowaniu pacjentów z miasta, w salach zalegał spokój. Pacjent na łóżku obok odzyskał przytomność, jednak większość czasu spędzał w niespokojnym śnie. Kanna wciąż dobrze nie widział, jednak wydawało mu się, że twarz tego mężczyzny jest wychudzona i zmęczona. Zastanawiał się, jak on sam wygląda - na pewno niewiele lepiej. Zwykle dbał o higienę - zaszczepiono mu to w Japonii - więc teraz z niejakim dyskomfortem przyjmował fakt, że od dwóch tygodni nie wziął kąpieli. Był jednak na to za słaby, na razie musiał zadowolić się takim myciem, jakie dało się uskutecznić w łóżku. Jego włosy zdecydowanie prosiły się o porządne mydlenie, ale na to nie ma co liczyć, zanim rana na głowie się nie zagoi. Przydałoby się je też przyciąć - wciąż nie potrafił sobie wyobrazić, jak też może wyglądać jego fryzura po cięciu, którego dokonał na nim doktor. A potem przypomniał sobie, że za kilka dni i tak umrze, więc nie powinien zawracać sobie głowy takimi rzeczami jak wygląd. Minęła chwila, zanim zorientował się, że w szpitalu wybuchło jakieś zamieszanie. Z oddali dobiegały krzyki, tupot wielu nóg, podniesione głosy chorych. Co się mogło stać? Gdyby chodziło o przyjęcie rannego, wszystko odbywałoby się w spokoju... Z dyżurki pielęgniarek dobiegły strzępy rozmowy: - Jakiś mężczyzna... Pacjent... Sensei go badał... Grozi mu... Posłano już po policję... Czy zdążą... Kanna poczuł, że jego serce wpada do żołądka. Przez chwilę zupełnie nie wiedział, co się dzieje - jakby nagle znalazł się w obcym miejscu, gdzie nic do niego nie docierało - zanim spróbował zebrać myśli. Ktoś groził Takamatsu? Ktoś był w tym szpitalu i chciał zrobić krzywdę najlepszemu z ludzi? Policja... Zanim się zjawią, może być za późno. Sytuacja wyglądała na poważną, inaczej pielęgniarki nie byłyby tak przerażone. Takamatsu na pewno potrafił sobie poradzić z wieloma problemami, ale był lekarzem, nie wojownikiem. Co jeśli... co jeśli... Nie zastanawiał się więcej, nakazał sobie spokój. Nagle nabrał pewności, że wie, co robić. Po raz pierwszy od kilku dni, które spędził w oparach przygnębienia i defetyzmu, poczuł, że ma siły. Jakiś cel... rozumny cel, na którym mógł się skupić - coś, co nie tyczyło się jego samego. Z derringerem ukrytym w fałdach jubanu, przytrzymując się ścian, zmierzał tam, skąd wydawał się dochodzić harmider - tak szybko, na ile pozwoliło mu odzwyczajone od ruchu ciało i zawroty głowy. Szybciej, szybciej... Część pacjentów wstała z łóżek, personel był zaniepokojony, wszyscy patrzyli w jednym kierunku, jeden przez drugiego. Kanna nie był olbrzymem, ale i tak był wyższy niż przeciętny Japończyk. Jego oddech był szybki - z wysiłku albo z emocji, albo jedno i drugie - serce uderzało w piersi niczym młot, nogi słabły, ale jakby tego nie czuł, zdążając do celu. Nie mógł pozwolić... Musiał... Nie wyobrażał sobie... - Zdrajca! - dobiegło z pomieszczenia, którego otwarte drzwi już widział. - Trzymasz tu wrogów...! Pomagasz im...! Ratujesz morderców, by potem zabijali naszych...! Jesteś wrogiem ojczyzny! - głos nabrzmiały był gniewem, nienawiścią, rozpaczą. Głos człowieka, który jest o krok od przepaści. - Wojna już się skończyła - odparł Takamatsu spokojnie. - Powinieneś odłożyć miecz i użyć rąk, by budować ten kraj wraz z innymi... - Nie mów mi, co mam robić, zdrajco! Nie będzie pokoju, dopóki tacy jak ty nie poniosą odpowiedzialności! Wymierzę sprawiedliwość, w imię Japonii!!! Kanna przepchnął się przez tłum zgromadzony na korytarzu, niemal potknął się, wpadł na framugę drzwi. Napastnik zamierzał się już do ciosu, jednak ten ruch przyciągnął jego uwagę. Zatrzymał się w pół kroku, opuszczając broń. W następnej chwili wypuścił katanę, krzycząc i łapiąc się za zranioną dłoń. Huk wystrzału niemal utonął w hałasie, jaki się podniósł - a może był to szum krwi, który zagłuszał wszystko. Kanna osunął się po futrynie, nagle zupełnie pewny, że straci przytomność. Wszystko stało się tak szybko, nawet nie zdążył pomyśleć, nawet nie zdążył rozważyć sytuacji - po prostu strzelił. Widok Takamatsu pod ścianą, czubek miecza zbliżający się do jego szyi... Nie mógł na to pozwolić. Nie mógł go stracić. - Kanna-san, Kanna-san! Słyszysz mnie? Podniósł głowę, choć wydawało się to niemożliwym wysiłkiem, i otworzył oczy. Takamatsu pochylał się nad nim, jego twarz poważna, spojrzenie zaniepokojone, przejęte. Kanna zorientował się, że pierwszy raz w życiu widzi go wyraźnie. Ulga, jaka na niego spłynęła, była niczym balsam. Takamatsu żył. Był bezpieczny. Nic mu nie było. - Kanna-san, czy ty się uśmiechasz? Nie wiedział. Wiedział tylko, że dawno nie czuł się tak dobrze. Na chwilę zniknęło poczucie winy, świadomość grzechów, ciężar w piersi - wszystko to, co go gnębiło i sprawiało, że kroczył w ciemności. Nie łudził się, że nie wróci... ale teraz był po prostu szczęśliwy. Był tak szczęśliwy, że mógł się śmiać i płakać. Takamatsu przez moment patrzył mu w oczy, a potem wstał i odwrócił się do niedoszłego mściciela, który krzyczał i płakał, i przeklinał - ale ciężko go było zrozumieć. Daigorō trzymał go mocno. Katana została usunięta poza jego zasięg, ale wydawał się stracić całą wolę walki. Krew kapała z jego zranionej dłoni na podłogę. Pielęgniarka już podawała bandaż. Mężczyzna, zabiedzony samuraj, usiłował się wyrwać, ale Takamatsu był stanowczy. Przy pomocy pielęgniarki założył opatrunek i oddał sprawcę w ręce policji, która właśnie zrobiła swoje, cokolwiek spóźnione, wejście. Kapitan spisał protokół, zaznaczył imiona świadków, a następnie oddalił się z winowajcą oraz jego mieczem. Krew została sprzątnięta, pacjenci odprowadzeni do łóżek. Po wydarzeniu zostało wspomnienie. Takamatsu posadził go na kozetce, a sam usiadł na stołku naprzeciwko. - Uratowałeś mi życie, Kanna-san. Dziękuję. Najwyraźniej wzrok ci wrócił w pełni. To był strzał jeden na tysiąc. - Nie był. Celowałem w kolano. Takamatsu popatrzył na niego bacznie, a potem zaczął się śmiać. Kanna pomyślał, że mógłby spędzić wieczność, przyglądając się jego twarzy. Była to zupełnie przeciętna japońska twarz, jednak promieniała takim ciepłem i tchnęła takim życiem, że nie można było oderwać od niej wzroku. Takamatsu śmiał się i nie mógł przestać, aż Kanna poczuł, że wbrew sobie też ma ochotę. Jego wargi zaczęły drżeć... Nie mógł powstrzymać emocji, które w nim wzbierały. Zakrył twarz dłonią, a jego ciałem wstrząsnął szloch. Sam nie wiedział, czemu płacze - czy był to wstrząs wywołany zajściem czy coś innego. Miał wrażenie, że coś pęka w jego wnętrzu. Nie był w stanie zapanować nad myślami, w ogóle nie był w stanie myśleć - stał się kłębkiem uczuć i doznań. Dłoń spoczęła na jego lewym barku w geście otuchy. - Już dobrze, Kanna-san. Już w porządku. Już po wszystkim - uspokajał go doktor. - Powtórzę się, ale cieszę się, że tu jesteś. Podniósł głowę i popatrzył. Obraz się rozmazywał. Niecierpliwym gestem otarł łzy. Spędził w ciemności wystarczająco długo czasu, teraz była pora, by widzieć wyraźnie. - Nie zasługuję na to, doktorze. Jestem mordercą - powiedział, patrząc mężczyźnie w oczy. Takamatsu mrugnął, ale poza tym wyraz jego twarzy nie uległ zmianie. Wciąż patrzył na niego spokojnie... z niezachwianą wiarą w ludzkie dobro, nawet jeśli raz za razem napotykał się na zło. Czekał na więcej. - Zabijałem ludzi - wyznał Kanna i zdziwił się, jak łatwo było to powiedzieć. Kiedy postanowił, że nie będzie miał tajemnic, a przed Takamatsu naprawdę nie mógł, kiedy pogodził się z tą świadomością... był w stanie to powiedzieć. - Nie jestem żołnierzem i nie wykonywałem rozkazów... a mimo to zabijałem ludzi. I, możesz mi nie wierzyć, ale nie potrafię powiedzieć... dlaczego - dodał ciszej. - Nie zmienia to jednak faktów. Co uczyniłem, to uczyniłem. Poniosę za to karę. Takamatsu nie odrywał od niego wzroku, zdawał się chłonąć każde słowo. W pokoju panowała cisza, zza okna dobiegał gwar dzieci bawiących się na podwórzu szpitala oraz łopot rozwieszanych prześcieradeł. Dzień wciąż trwał, świat toczył się naprzód. Cień jaskółki zamigotał w oknie, a potem rozległo się jej ćwierkanie. - Kanna-san - odezwał się Takamatsu, kiedy uznał, że Kanna najwyraźniej skończył. - Pamiętasz, co ci powiedziałem kilka dni temu? Że wojna dotyka nas wszystkich. - Nie jestem żołnierzem - zaczął. - Nie miałem rozkazów... - To nie ma znaczenia - przerwał mu mężczyzna. - Wojna wyzwala w ludziach wszystko to, co najgorsze. Ci, którzy byli kochającymi ojcami i synami, idą odbierać życie. Inni starają się na wojnie zarobić. Jeszcze inni poddają się szaleństwu i dokonują czynów, których nie wyobrażali sobie, że mogą kiedykolwiek dokonać. Wojna jest gwałtem na człowieczeństwie. Ten człowiek, który zaatakował mnie wcześniej... Miał na szyi talizman. Ktoś zrobił go specjalnie dla niego, wkładając w pracę wiele miłości. Możliwe, że gdzieś żyje jego rodzina, wierząc w jego powrót, choć dla niego wojna jeszcze się nie skończyła. Próbował mnie zabić, wierzył w swoją sprawiedliwość, ale wiesz co, Kanna-san? Kiedy na niego patrzyłem, nie czułem strachu, tylko współczucie. Nawet nie wiem, której stronie sprzyjał. Mogę mieć tylko nadzieję, że nie będzie już więcej takich jak on. Że w tym kraju zapanuje prawdziwy pokój i nikt już nie będzie musiał w taki sposób cierpieć. Dopiero teraz Takamatsu wyglądał na wzburzonego. Już się nie uśmiechał. Przyjaciel ludzi - nie mógł patrzeć na bezsensowne cierpienie. Starał się mu ulżyć, kiedy tylko był w stanie - jednak na wiele spraw nie miał wpływu. Nie przejmował się własnym bezpieczeństwem. Bardziej przejmował się człowiekiem, którego wyprowadziła policja, a który próbował był go zgładzić. - Mówisz to wszystko... ale ciebie... ciebie wojna nie zmieniła. Nie dotknęła - odparł Kanna, z wahaniem. - Przyjmujesz ich... nas... leczysz, pomagasz, nie dbasz o siebie. Potrafisz się uśmiechać. Wierzysz. Idziesz do przodu. Kiedy inni spadają w ciemność... ty pniesz się ku górze... i starasz się... pociągnąć innych za sobą... - dokończył szeptem. - To brzmi, jakbyś uważał mnie za świętego - odrzekł Takamatsu sucho, krzywiąc się lekko. - Żebyś wiedział, ile razy miałem ochotę pójść do cesarza i nakrzyczeć na niego, żeby skończył tę głupią wojnę, a gdyby nie posłuchał, użyć silniejszych argumentów. Albo ile razy miałem ochotę potrząsnąć Enomoto i powiedzieć mu, że powinien szukać zgody, a nie wdawać się w kolejne batalie z armią rządową i pozwalać kolejnym ludziom ginąć. Nie było dnia, żebym nie przeklinał durniów z obu stron barykady, którzy woleli planować kampanie, zamiast połączyć siły i budować kraj. Tyle że przeklinanie nic nie dawało, a pracy było pod dostatkiem. Nie, Kanna-san. Jestem takim samym człowiekiem jak inni. Kanna milczał. Nie wiedział, co może odpowiedzieć. Cokolwiek Takamatsu by powiedział, w jego oczach był wyjątkowy. Siedział przed nim, rozemocjonowany, pełen życia, energii, zestrojony ze światem, z tym krajem i z tym miastem. Wydawał się wszystkim tym, czym Kanna nigdy nie był i nie będzie. Kompletnym człowiekiem. Spuścił głowę. Cień zaczął powracać. Nie było w tym nic dziwnego: światło zawsze kładło cienie. Jednak było mu jakby lżej na sercu. Wciąż był zdecydowany ponieść zasłużoną karę, jednak teraz myślał o niej ze świadomym spokojem, nie tą głuchą rozpaczą. - Kanna-san - dobiegł go zdecydowany głos mężczyzny. - Nie jestem sędzią i nie zamierzam nim być. Jestem pewien, że miałeś swoje powody. Widzę, że dręczy cię poczucie winy. Chcesz ponieść karę, i to też można zrozumieć. Jeśli zechcesz mi o tym opowiedzieć, wysłucham cię. Możesz mi zaufać. Cokolwiek powiesz, zostanie to między nami. - Urwał na chwilę, a potem podjął na nowo: - Jestem twoim lekarzem. I jako taki chcę ci powiedzieć, że nigdy nie powinieneś był chwytać za broń. Kanna mrugnął na tę nieoczekiwaną zmianę tematu i uniósł głowę, marszcząc brwi. - Czemu? - zapytał autentycznie zdziwiony. - Jedno oko nie wystarcza, by właściwie ocenić odległość - wyjaśnił Takamatsu. - Ktoś mógłby powiedzieć, że broń strzelecka w rękach osoby, która nie widzi na jedno oko, to zagrożenie większe niż strzelec z dobrym wzrokiem. - Straciłem oko w dzieciństwie... Przyzwyczaiłem się do widzenia jednym. Prawdę powiedziawszy, nie widzę różnicy. Nie mam żadnych problemów z celowaniem... - A więc rzeczywiście jesteś strzelcem - stwierdził Takamatsu, a Kanna zdał sobie sprawę, że dał się podejść. - Tak - szepnął. - Dobrym? Kanna zawahał się, walczyły w nim sprzeczne uczucia. Zawsze uważał się za dobrego strzelca, jednak ostatnie przejścia z Enomoto sprawiły, że zaczął wątpić w swoje umiejętności. Koniec końców nic nie powiedział, tylko ponownie spuścił głowę. - Podejrzewam, że tak - odpowiedział sobie Takamatsu. - Mówiłeś, że pracowałeś dla konsula Parkesa. Nie wydaje mi się, by osoba na takim stanowisku zatrudniła kogoś przeciętnego. Cóż, skoro wzrok ci wrócił i twierdzisz, że nie masz problemu z celowaniem, na pewno będziesz mógł dalej to robić... Dla kogoś z twoimi umiejętnościami zawsze znajdzie się zajęcie - dodał sucho. - Przy tej okazji mogę obejrzeć twoją głowę. Przesiądź się tutaj - polecił, wstając z zydelka. Kanna wykonał polecenie i po chwili Takamatsu odwijał bandaż. W gabinecie znów zapadło milczenie. Kanna próbował pozbierać rozbiegane myśli. Jedna nie dawała mu spokoju. - Ja... Powiedz mi... Jak to jest? Robisz wszystko, by ratować życie, podczas gdy ja... ja je odbieram. Czy nie... Czy nie czujesz... wstrętu... złości... na kogoś takiego? - zapytał cicho, choć każde słowo sprawiało mu trudność. Znajome palce badały skórę na jego czaszce, nie zatrzymując się ani na chwilę, nie wahając się ani na chwilę. Nie zadawały bólu. - Ktoś mógłby powiedzieć, że w przyrodzie musi być równowaga - odparł Takamatsu po chwili. - A tak poza tym... Myślę, że w życiu nie ma czerni i bieli. Możemy być sceptycznie, czy wręcz niechętnie, do czegoś nastawieni, kiedy tego nie znamy, kiedy nie doświadczyliśmy... Ale kiedy zostaniemy postawieni w tego obliczu, kiedy zetkniemy się twarzą w twarz... wtedy często okazuje się, że ideały są tylko ideałami, a rzeczywistość ma swoje prawa. Kanna Sakyōnosuke jest Kanną Sakyōnosuke, człowiekiem, osobą, nie po prostu mordercą. Jeden czyn nie określa tego, kim jesteś. Kanna zacisnął dłoń na białym materiale jubanu. Zacisnął też wargi i powieki. Jego serce znów waliło w jego piersi, jakby miało za chwilę wyskoczyć. - A poza tym dzisiaj... Nie zapominaj o tym, Kanna-san. Dzisiaj uratowałeś mi życie - dobiegło zza jego głowy. Tym razem pozwolił łzom płynąć. # Takamatsu ocenił, że głowy nie trzeba już bandażować. Rana przestała przypominać posiekane mięso, skóra się regenerowała, podobnie jak tkanki pod nią. Kanna dostał też pozwolenie na mycie, z czego postanowił skorzystać jutro, bo dzisiaj nie miał na to sił. Takamatsu pomógł mu wrócić do łóżka i zapowiedział, że jutro porozmawiają. Jakby mimochodem wspomniał, że używanie broni w szpitalu jest absolutnie zabronione - i był to jedyny komentarz do faktu, że Kanna wsunął derringera z powrotem pod poduszkę. Kanna został bohaterem - personelu i pacjentów. Pielęgniarki nie szczędziły mu podziękowań, ktoś przyniósł bukiet kwiatów, ktoś inny manju i kilka jabłek, w prezentach znalazła się nawet holenderska czekolada. Jeszcze inna osoba próbowała przemycić dla niego butelkę sakę, ów podarek został jednak przechwycony przez siostry i miał czekać na jego pełne wyzdrowienie. Wszyscy okazywali mu wdzięczność, a on dopiero teraz uświadamiał sobie, że nie był osamotniony w swym uwielbieniu dla Takamatsu Ryōuna. Wyglądało na to, że wszyscy kochali doktora ze szpitala w Hakodate. Wcześniej... działał impulsywnie, nie zastanawiał się nad tym, co robi, i na pewno nie oczekiwał żadnych pochwał - zwłaszcza że pochwały zawsze przyjmował z nieufnością. Jego zdolności strzeleckie od dawna były komplementowane, miał jednak wrażenie, że teraz, po raz pierwszy w życiu, jest w stanie uwierzyć w szczerość komplementów. Nigdy nie sądził, że jeden nieudany strzał - naprawdę celował był w kolano! - może napełnić go... radością większą niż setki celnych do centymetra. Nawet nie zauważył, kiedy minął dzień. Zamierzał spędzić go na rozmyślaniach, jednak pozytywne zamieszanie, którego był obiektem, nie dało mu ani chwili spokoju. Stale ktoś przychodził do jego łóżka, pytał, opowiadał, dzielił się wrażeniami - i nie było to tak męczące, jak mógłby zakładać. Wieczorem zasnął szybko i nie męczyły go żadne koszmary. Nazajutrz przygotowano dla niego kąpiel i zalecono spędzić w niej przynajmniej pół godziny. Nie zamierzał protestować. Siedząc w wannie, zastanawiał się, czy ma prawo odczuwać taką błogość, jakiej doświadczał. Gdyby uległ pokusie, byłby w stanie zapomnieć o wszystkich swoich kłopotach i troskach. Gorąca woda wspaniale rozluźniała jego ciało, które po długim leżeniu w łóżku chwilami doznawało przykurczów. Zanurzony w niej aż po szyję, rozkoszował się w pełni. Niektóre miejsca zaczynały go piec, inne przestawały dokuczać. Kiedy siadał prosto, tuż ponad powierzchnią wody mógł dostrzec gojącą się ranę pod prawym obojczykiem. Szew z jedwabnej nici był prawie niewidoczny na tle jego jasnej skóry, a sama rana była tak niewielka, że trudno było uwierzyć, jakich zniszczeń dokonała wewnątrz jego ciała. Zresztą, tak naprawdę, Takamatsu powiedział, że Kannie się udało. Gdyby cios został wyprowadzony wyżej i na przykład przeciął obojczyk albo wręcz prześliznął się ponad nim, prawdopodobnie doszłoby do uszkodzenia... jak to się nazywało... splotu ramiennego i wówczas Kanna straciłby zarówno władzę, jak i czucie w całej prawej ręce. A gdyby z kolei cięcie nastąpiło bardziej do wewnątrz, najpewniej uszkodziłoby serce albo ważne tętnice i byłoby po nim w kilka minut... Kanna zastanowił się, czy było możliwe, że Akizuki świadomie nie zadał śmiertelnego ciosu czy też o wszystkim zadecydował przypadek. Rozmyślania na ten temat nie miały jednak sensu, bo nigdy się tego nie dowie. Nie sądził nawet, by sam Akizuki wiedział. Przy pomocy pielęgniarki jego włosy zostały umyte, a on sam dokładnie wytarty i ubrany w czystą yukatę. Takamatsu ponownie unieruchomił mu ramię, a potem poprosił do środka nieznanego mężczyznę. Ów przedstawił się jako fryzjer, a Kanna z wrażenia zaniemówił. - Yokokawa-san zajmie się twoimi włosami lepiej, niż ja to zrobiłem - wyjaśnił Takamatsu, który znów wydawał się być w bardzo dobrym humorze. - To na pewno poprawi ci nastrój. - To dla mnie zaszczyt - powiedział fryzjer z namaszczeniem. - Słyszałem o pańskim bohaterstwie, Kanna-san. Z narażeniem życia bronił pan Takamatsu-sensei przed bandytą. Całe miasto o panu mówi... Kanna mrugnął, usiłując pozbierać myśli. Całe miasto? O nim? I... z narażeniem życia? To akurat nie było ani trochę prawdą. - Ja nie... - zaczął i urwał. Co miał powiedzieć? - Cóż za skromność! Zupełnie niepotrzebnie. Dokonał pan wielkiego czynu! Nie wiem, co byśmy poczęli bez Takamatsu-sensei. Jego obecność w Hakodate to prawdziwy dar - rozpływał się w zachwytach fryzjer, zaraz jednak dodał rzeczowy tonem: - Proszę pozwolić mi wyrazić wdzięczność, choćby w tak skromny sposób. Kanna patrzył na niego zmieszany, aż w końcu kiwnął głową. Nie miał pojęcia, jak powinien zareagować, więc wolał milczeć i poddać się sytuacji. Yokokawa tymczasem rozjaśnił się i począł wyjmować z torby akcesoria. Kanna przeniósł wzrok na Takamatsu, który stał przy drzwiach z założonymi rękami i uśmiechał się szeroko. - Kanna-san miał rozciętą głowę, ale rana goi się świetnie. Skóra jest mocna, więc może pan działać, Yokokawa-san. Oczywiście musi pan być delikatny... - Tego nie musi mi pan mówić, sensei. - Proszę o wybaczenie. Odezwał się mój nawyk: jestem przyzwyczajony do mówienia innym, by uważali na siebie. - Rozumiem - fryzjer nie wydawał się urażony, a w zamian zaczął rozczesywać wilgotne włosy swojego klienta. Kanna siedział na stołku, poddając się tym zabiegom w milczeniu. Dotyk grzebienia na potylicy robił dziwne wrażenie, jednak nie powodował bólu, bo fryzjer rzeczywiście działał z łagodnością. - Ma pan zaprawdę piękne włosy, Kanna-san - odezwał się Yokokawa, kiedy już pozbył się wszystkich kołtunów. - W blasku słońca muszą lśnić. Czy w Europie dużo jest ludzi o pana wyglądzie? - dopytywał się uprzejmie. - Na pewno więcej niż w Japonii - odparł Kanna cicho. - W Europie wygląd jest bardziej zróżnicowany. Można spotkać ludzi z bardzo ciemnymi włosami, jak również takich, którzy mają włosy bardzo jasne. Podobnie jest z oczami. - Fascynujące! A jakie fryzury są obecnie modne w pana kraju? - fryzjer nie ustawał w dociekliwości. - Kobiety czeszą się z przedziałkiem w środku... często też układają w loki - powiedział Kanna jeszcze ciszej. - Ach, loki! To dopiero zjawisko - Yokokawa wydawał się urzeczony. - Dzisiaj chyba jednak tniemy na krótko? - zapytał z humorem. Najwyraźniej szybko przeszło mu początkowe onieśmielenie, kiedy tylko wziął się do pracy. Kanna kiwnął głową. Fryzura była mu zupełnie obojętna, chciał jednak wyglądać po ludzku, bo tak zaczął się też czuć. Kąpiel sprawiła, że wydawał się sobie nowym człowiekiem. Nie spodziewał się takiego wrażenia... a jednak było prawdziwe i cieszył się nim. Zresztą już od wczoraj było mu jakoś lżej na duszy, a dzisiejsza poprawa stanu higieny tylko pomogła. Fryzjer tymczasem działał. Nożyczki szczękały wokół jego głowy, pasma włosów spadały na podłogę i yukatę, wzmagało się poczucie lekkości. Nie minęło wiele czasu, kiedy Yokokawa oznajmił, że skończył. Schował nożyczki do torby i w zamian podał mu lusterko. Kanna pochwycił je lewą dłonią, jego palce lekko drżały, i popatrzył na swoje odbicie. Z lustra spoglądała na niego wychudzona twarz bez uśmiechu. Przez chwilę jej nie poznawał. - No, Kanna-san. Teraz wyglądasz nie więcej niż na piętnaście lat - dobiegło od strony Takamatsu. Kanna podniósł na niego wzrok i uderzyła go przelotna myśl, że doktor też wygląda bardzo młodo. Przypomniał sobie swoje zdziwienie, kiedy ujrzał go po raz pierwszy. Przez te kilka dni, w których znał go jedynie jako głos i dotyk, stworzył w umyśle jego obraz jako znacznie starszej osoby. Tymczasem Takamatsu Ryōun sprawiał wrażenie, jakby dopiero zbliżał się trzydziestki. Pozostawało pytanie, czy wierzyć oczom czy wręcz przeciwnie... Oddał lustro fryzjerowi i podziękował. Ostrożnie przesunął dłonią po potylicy, czując pod palcami sterczące włosy. - Z tyłu rosną całkiem dobrze - powiedział Yokokawa - i wkrótce w ogóle nie będzie widać rany. Już teraz wygląda to całkiem nieźle - dodał skromnie. - W tej fryzurze twoja twarz wydaje się pełniejsza - dopowiedział Takamatsu, uśmiechając się. - Mówiłem, że przyjemnie na ciebie popatrzeć. Kanna znów na niego spojrzał, po czym przeniósł wzrok na fryzjera. - Chciałbym panu jakoś zapłacić... Fryzjer uniósł obie dłonie w geście protestu. - Proszę. Powiedziałem, że to wyraz mojej wdzięczności dla pana. Także w przyszłości ma pan u mnie strzyżenie za darmo. I proszę nie nalegać. - To naprawdę za wiele. Nie mogę... - zaczął Kanna i urwał, uświadomiwszy sobie, że przez sekundę wierzył, że ma jakąś przyszłość. Takamatsu odchrząknął. - Bardzo panu dziękuję, Yokokawa-san - zwrócił się do fryzjera. - Zechce pan zostać na herbacie? Kanna-san, ciebie też zapraszam. - Nie mogę panu odmówić, sensei - zgodził się Yokokawa, zapinając torbę. - W takim razie chodźmy. Usiedli na tarasie na tyłach szpitala. Pogoda była wyborna: ciepło i słonecznie, a od morza wiał lekki wiatr. Dopiero po chwili Kanna uświadomił sobie, że po raz pierwszy od dawna znów jest na zewnątrz. Wciągał do płuc świeże powietrze przesycone zapachem kwiatów. Z oddali dobiegały odgłosy miasta: toczące się wozy, zabawy dzieci i rozmowy dorosłych. W gałęziach pobliskiej sakury śpiewał jakiś ptak. Niebo było błękitne, jego przestwór nie zmącony nawet jedną chmurką. Spokój był tak doskonały, że trudno było uwierzyć, że wojna skończyła się dopiero co - i właśnie tutaj, w Hakodate, niemal za rogiem. Pomocnica kuchenna przyniosła herbatę i zaraz potem odeszła, kiedy Kanna jej podziękował. Nawet nie zwrócił uwagi na to, jak się zarumieniła. Wciąż nie wiedział, po co Takamatsu go tutaj zaprosił. A może nie potrzebował powodu? Może po prostu miał ochotę na herbatę w jego towarzystwie? Podmuchał na gorący płyn i ostrożnie upił łyk. - Kanna-san, cały czas wydawało mi się, że masz szare oczy. Tymczasem w świetle słońca są zdecydowanie niebieskie - głos lekarza przerwał jego zadumę. Kanna popatrzył na niego sponad kubka i nic nie powiedział. Wiedział, że jego wygląd wciąż jest egzotyczny w tym kraju, jednak nie rozumiał, dlaczego Takamatsu nieustannie go komentuje - zwłaszcza że, w przeciwieństwie do wielu rodaków, miał okazję odwiedzić Europę i napatrzyć się do woli na gaijinów. - Światło czasem płata takie figle. Nie zawsze można wierzyć oczom - wtrącił Yokokawa. - Prawda - przyznał lekarz, odstawiając kubek na stół. - Dlatego też z pewnym sceptycyzmem odnoszę się do tych wszystkich opowieści o Goryōkaku. Kanna zmarszczył czoło. - Ależ, sensei! - żachnął się fryzjer. - Wielu ludzi, którzy w tym czasie znaleźli się w zupełnie innych miejscach, mówi to samo. - No właśnie. Powtarzają po prostu plotki - Takamatsu obstawał przy swoim. - Ktoś wymyślił taką bajeczkę, a reszta uwierzyła. Jakby za mało im było sensacji - dodał z niezadowoleniem. - Ja nic nie widziałem. Owszem, było trochę niewyjaśnionych wybuchów, ktoś mówił, że widział jakieś czarne błyskawice... Uwierzysz, Kanna-san? Czarne błyskawice! Ludzie mają fantazję. - A jednak te zniszczenia nie wzięły się z niczego, sensei - upierał się Yokokawa. - Moja sąsiadka zaklina się na duchy przodków, że taka błyskawica przeszła przez jej podwórze, niszcząc kurnik, ale oszczędzając chlewik. - Yokokawa-san, czy pana sąsiadka to przypadkiem nie pani Tanaka? - zapytał bystro doktor. - A i owszem. Czemu sensei pyta? - Opowieści o kurniku i chlewiku słyszę od niej już od pół roku. Zdaje się, że ma na tym punkcie jakąś traumę. Nie jestem pewien, czy jej świętej pamięci mąż nie zmarł tragicznie, spadając z dachu owego chlewika. - Może pan mieć rację, sensei - zgodził się mieszczanin. - Kiedy pan o tym mówi, przypomina mi się, że o tym chlewiku rzeczywiście już kiedyś słyszałem. - Mniejsza o chlewik. Tutaj niczego dziwnego nie zaobserwowaliśmy... - Na pewno mieliście dużo pracy, sensei - powiedział Yokokawa pojednawczym tonem. - Zresztą dajmy pokój błyskawicom. Takie rzeczy na pewno mogą się ludziom wydawać, podobnie zresztą jak to czerwone niebo. Uważa pan jednak, sensei, że ten latający zamek ludzie też sobie wymyślili? Latający zamek? Kanna poczuł, że wbrew sobie nadstawia uszu. - Latający zamek wymyślili sobie w pierwszej kolejności - oznajmił kategorycznie Takamatsu. - Już prędzej uwierzę w czerwone niebo i czarne błyskawice. - O co chodzi z tym zamkiem? - zapytał cicho Kanna. Yokokawa odwrócił się w jego stronę i popatrzył z wdzięcznością, że znajduje jednego chętnego słuchacza. - Gadają, że w miejscu Goryōkaku wyrósł prawdziwy zamek. Armia rządowa zupełnie potraciła głowy, bo żadne z jej dział nie było w stanie go sforsować - opowiadał z ożywieniem. - Ponoć słyszeli też jakieś złowieszcze śpiewy dochodzące ze środka. A potem zamek wzniósł się w powietrze! Od strony Takamatsu dobiegło prychnięcie. Kanna wcale mu się nie dziwił - opowieść brzmiała zupełnie niewiarygodnie. - I co się potem stało? - dopytywał się. - Potem... zamek znikł. - Znikł? Tak po prostu? - No, tak... Został tylko Goryōkaku, jakim go znamy - odparł Yokokawa, cokolwiek zmieszany. - I pan w to wierzy? - zapytał Kanna. - Ja tam tego nie widziałem - odrzekł fryzjer chwili. - Powtarzam jednak, co ludzie mówią. Zamek pojawił się w miejscu Goryōkaku, a potem znikł. I wszystko się uspokoiło. I walka była skończona. Mówcie, co chcecie, ale ja mam swoje zdanie. Coś było bardzo nie tak z całą tą bitwą. Zupełnie jakby jakieś demony maczały w niej palce. - Tu akurat się z panem zgodzę, Yokokawa-san - odparł Takamatsu. - Z tym że owe demony, które wywołują wojnę, nazywają się ludzie. Łatwo byłoby zrzucić winę na moce nadprzyrodzone... Kanna pochylił głowę. Tak, był tego samego zdania. Nie można wypierać się odpowiedzialności za swoje czyny... - ...jednak jest w tym wszystkim coś, co mi samemu się nie podoba - mówił dalej doktor. - A właśnie, sensei. Pan, zdaje się, zna admirała Enomoto? - zapytał fryzjer. - Podróżowaliśmy razem na Ezo - wyjawił lekarz. - Nie mogę powiedzieć, bym go dobrze poznał, ponieważ przez większość podróży przebywał w swojej kajucie. - I nie uderzyło pana nic nadzwyczajnego? - dociekał Yokokawa. - Co pan ma na myśli? - Takamatsu zmarszczył brwi. - Jakieś dziwne zachowanie, słowa... coś w tym stylu. - Nie wiem, do czego pan zmierza, Yokokawa-san - odparł doktor, patrząc na rozmówcę krzywo. Yokokawa popatrzył na Kannę, zanim wrócił wzrokiem do Takamatsu. - Żołnierze, którzy służyli w Goryōkaku, mówią, że z Enomoto działo się coś niedobrego - wyznał, nachylając się i ściszając głos. - Że zachowywał się, jakby... jakby... Proszę się ze mnie nie śmiać, sensei, Kanna-san... - Na przykład jakby opętał go demon? - zapytał Takamatsu wprost. Kanna drgnął. Fryzjer wyprostował się na krześle. - Sam pan to powiedział, sensei - odparł, a w jego głosie rozczarowanie mieszało się z zadowoleniem. - Po prostu słyszałem o tym już wcześniej. I to z dość... pewnego źródła - odrzekł lekarz z niechęcią. - Ale o Odzie Nobunadze też mówili, że był Królem Demonów, tymczasem jeden cios Akechiego Mitsuhide zakończył jego żywot, więc raczej trudno tak od razu dawać wiarę wszystkim pogłoskom. - Westchnął. - Mam jednak powody, by uznać, że w tym wypadku opowieści mogą zawierać ziarno prawdy. Enomoto-san rzeczywiście nie był sobą, choć on sam niczego nie pamięta. - To i w latający zamek pan wierzy, sensei? Swoją drogą, Oda Nobunaga też miał zamek. - W erze Sengoku każdy daimyō miał zamek, Yokokawa-san - zauważył cierpko Takamatsu. Najwyraźniej wciąż drażniło go to, że musi wierzyć w siły nadprzyrodzone mieszające w ludzkich przeznaczeniach. - W takim razie po prostu się pan ze mną drażnił, sensei? Nieładnie - powiedział fryzjer, nie wydawał się jednak urażony. - Ja też widziałem ten zamek - odezwał się Kanna i dopiero po chwili to sobie uświadomił. Mrugnął i podniósł wzrok na obu mężczyzn. Takamatsu nie wyglądał ani trochę na zdziwionego, ale Yokokawa-san dosłownie pożerał go wzrokiem. - Naprawdę? Proszę o tym opowiedzieć, Kanna-san! - Ja... - zaczął i nie skończył. - Ja... niewiele pamiętam - dodał niezgrabnie. To była poniekąd prawda, ale w rzeczywistości nie chciał rozmawiać z obcym człowiekiem o tym, co dopiero przed kilkoma sekundami zwizualizowało się w jego umyśle. - Kanna-san doznał poważnego urazu głowy. Sam pan widział ranę, Yokokawa-san - wtrącił Takamatsu. - Niewiele pamięta z tamtych wydarzeń. - Ach, prawda - zmartwił się Yokokawa. - Uczestniczył pan w bitwie? - zapytał znienacka. - Yokokawa-san, bardzo pana proszę - powiedział doktor stanowczym tonem. - Dobrze, dobrze, proszę mi wybaczyć - w głosie mieszczanina zabrzmiała skrucha. Z oddali dobiegł dzwon oznajmiający południe. Yokokawa zerwał się z krzesła. - Ach, zasiedziałem się, sensei. Zajmuję panu czas. Dziękuję za herbatę, miło było pogawędzić. - Odwrócił się do Kanny i skłonił. - Cieszę się, że pana poznałem, Kanna-san. Raz jeszcze dziękuję za to, co pan zrobił. Całe miasto jest panu wdzięczne. Proszę zdrowieć szybko. - Postaram się - odpowiedział Kanna szeptem. - To ja dziękuję za wizytę, Yokokawa-san - wtrącił Takamatsu serdecznie. - Cieszę się, że tak szybko odpowiedział pan na moje wezwanie. - Dla pana wszystko, sensei - Yokokawa rozjaśnił się. - Do zobaczenia - dodał i oddalił się raźnym krokiem. Takamatsu dopił wystygłą herbatę. Przez chwilę wpatrywał się w pusty kubek, a potem podniósł wzrok i popatrzył bacznie na Kannę. - I co o tym sądzisz? - zapytał, najwyraźniej nawiązując do wcześniejszej rozmowy. - Co pan miał na myśli, mówiąc o tym "pewnym źródle"? - odpowiedział pytaniem na pytanie. Lekarz patrzył na niego bez słowa, a potem założył ramiona na piersi i spojrzał w niebo. - Kiedy było po bitwie, pojawił się u mnie młody mężczyzna - powiedział po chwili rzeczowym tonem. - W pierwszej chwili myślałem, że to jeden z żołnierzy, jednak towarzyszyła mu dziewczyna, która już wcześniej była tutaj pacjentką. Jej przyjaciele przez jakiś czas pomagali mi tutaj. Zupełnym przypadkiem usłyszałem, jak rozmawiali ze sobą, i poprosiłem, by opowiedzieli mi, czego byli świadkiem. Okazało się, że wracają z Goryōkaku, gdzie miały miejsce dziwne wydarzenia. Ogólnie rzecz biorąc, ten młody człowiek wyznał, że stoczył tam miejsce z demonem, który kontrolował był między innymi admirała Enomoto. Najpierw nie chciałem w tę historię wierzyć, jednak ten młodzieniec był śmiertelnie poważny, zaś zarówno dziewczyna, jak i jej przyjaciele, potwierdzili jej prawdziwość. Najwyraźniej byli w sprawę zamieszani od dłuższego czasu. W dodatku dziewczyna wyjawiła, że również znalazła się pod wpływem demona i robiła straszne rzeczy, nic nie mogąc na to poradzić. Wiesz, dlaczego ci to mówię, Kanna-san? Kanna podniósł na niego udręczony wzrok. Z jakiegoś powodu był jeszcze w stanie patrzeć Takamatsu w oczy, bo choć sam siebie uważał za niewartego, Takamatsu jako jedyny patrzył na niego jak na człowieka, nawet jeśli w jego słowach nie było emocji. - Mówię ci to dlatego, że mam powody przypuszczać, że ty także znalazłeś się pod wpływem tego demona i być może nie powinieneś brać całej odpowiedzialności za swoje czyny na siebie. Być może to tylko moje myślenie życzeniowe; jeszcze mi nie powiedziałeś, co się tak naprawdę zdarzyło. Być może moje słowa wynikają li tylko z sympatii do ciebie - jego głos złagodniał. - Jednak nawet jeśli nie masz z tą sprawą żadnego związku, powinieneś wziąć pod uwagę, że takie rzeczy się zdarzają. Zarówno w Japonii, jak i w Europie, szaleńców nie skazuje się za ich czyny. A ja jestem prawie pewien, że kiedy odbierałeś tym ludziom życie, nie byłeś w pełni władz umysłowych. Czy się mylę? Kanna patrzył na niego bez słowa, nagle czując w oczach łzy i ukłucie w sercu. Choć temat ich rozmowy był tak straszliwy, choć Takamatsu był tak poważny, że aż budził lęk, to jednak Kannie nie mogła ujść zaciętość, z jaką bronił jego sprawy. Nie mogło mu ujść pragnienie lekarza, by dowieść jego niewinności, wytłumaczyć... By go ratować. Wciąż nie wiedział, czym zasłużył na takie traktowanie... ale wtedy wróciły do niego niczym echo słowa, które przed chwilą Takamatsu powiedział: "z sympatii dla ciebie". Czy mogło to być takie proste? Czy inni ludzie potrafili... lubić tak po prostu? Bez żadnego powodu, bez żadnej przyczyny i celu? Lubić jego? - Kanna-san? Kiwnął głową, choć już nie pamiętał, o co doktor pytał. Nie ufał swojemu głosowi. - A więc byłeś tam? Ponownie odpowiedział kiwnięciem. - Co tam robiłeś? Nie było już miejsca na wahanie i na tajemnice. Była pora, by wszystko wyznać. - Parkes zlecił mi... zabójstwo Enomoto - powiedział, choć jego głos wciąż się łamał. - On wiedział, że Enomoto znajduje się pod wpływem... jest opętany. Że nie jest sobą i przez to może narobić kłopotów. Imperium Brytyjskie chciało dobrych stosunków z Japonią, uznało władzę imperialistów... Enomoto chciał zbudować własne imperium i rządzić całym światem. Kto wie, może by mu się to udało przy użyciu tej potęgi, jaką dysponował. - Odetchnął głęboko. - Ja... My... Było nas pięcioro, próbowaliśmy tej misji jeszcze w drodze na Ezo, ale ponieśliśmy klęskę... I jeden z nas zginął. Później... później postanowiliśmy spróbować jeszcze raz. Udało się nam przedostać do Goryōkaku, ale... Nie mogliśmy go zabić. Po prostu nie mogliśmy. Nie dało się go zabić - powiedział zduszonym szeptem. Poczuł, że znów szybko oddycha, a jego serce zaczyna walić w piersi. Zacisnął pięści. - Kanna-san, spokojnie. Nic ci nie grozi - kojący głos Takamatsu przedarł się przez uczucie strachu, który zaczął sięgać do jego gardła. Wziął kilka głębokich oddechów i po chwili mógł mówić dalej. - Wszyscy moi towarzysze... polegli - jego głos zadrżał, ale tym razem nie przerwał. - Ja... przeżyłem. Nie pamiętam wszystkiego, co się działo. To było jak... gorączka. Nie byłem w stanie myśleć, chciałem tylko zabijać. Zabiłem Hijikatę, walczyłem z Akizukim... - Hijikatę? Hijikatę Toshizō? - przerwał mu Takamatsu. Kanna skupił na nim spojrzenie. Wydawało mi się, że doktor pobladł. Kiwnął głową. - Zabiłem go. Hijikatę Toshizō, jednego z przywódców Republiki - powiedział głucho. - I wciąż nie wiem dlaczego. Nie był w stanie powstrzymać łez. Poczuł, że jego broda drży, i szybko zacisnął usta. Pamiętał kwitnącą sakurę. Pamiętał jak stali pod nią i mierzyli się wzrokiem. Hijikata był szybki, ale nie dość szybki... Pochylił się, opierając czoło na dłoni. W tym momencie czuł, że już nigdy nikomu nie będzie w stanie spojrzeć w oczy. Nawet Takamatsu. - Znałem Hijikatę. To był prawdziwy patriota, człowiek, którego nie można było nie szanować - dobiegło od strony lekarza. On także wydawał się wyprowadzony z równowagi. - A ty... Ale, to nieważne. To nieważne. Nie ma znaczenia. Wiedzieliśmy, że zginął. Znaleziono jego ciało. Wydawał się szczęśliwy. Poległ w bitwie, nie mógł sobie życzyć innej śmierci - mówił szybko Takamatsu, jakby próbując kogoś albo siebie do czegoś przekonać. - To nie ma znaczenia. Dla nowego rządu był przeciwnikiem, wrogiem, musiał zginąć. Ktokolwiek go zabił, i tak dla nowego rządu będzie bohaterem. Tak. Na pewno tak. To była wojna. Poniósł śmierć na wojnie. Tak. Lekarz wziął głęboki oddech i popatrzył w niebo, jakby oddawał ostatni hołd. Odetchnął jeszcze raz. - I Akizuki? Ten człowiek, który pojawił się tu po bitwie, nazywał się Akizuki, jeśli się nie mylę. Więc z nim też walczyłeś? Cóż, przynajmniej w tym wypadku szacunek dla przeciwnika był w was silniejszy niż jakiekolwiek demony. Kanna przełknął. - Co... masz na myśli? - wychrypiał, wciąż skulony, wciąż z opuszczoną głową. - Nie był w stanie cię zabić. Tak jak ty nie byłeś w stanie zabić jego - odparł po prostu Takamatsu i sprawiał wrażenie, jakby mu ulżyło. - Jego miecz minął o cale twoje życiowe organy, a twoja kula też nie zrobiła mu poważnej krzywdy. Myślę, że to nie był przypadek. Akizuki żyje i ma się dobrze. To człowiek z twardej gliny, podobnie jak ty. Można by rzec, że trafił swój na swego. Kanna zacisnął wargi. - Ale to... nie wszystko - szepnął. - Ja... zabiłem jeszcze kogoś. Ona była... jedną z nas. Moim towarzyszem... Zabiłem ją w Goryōkaku. Zabiłem ją, strzelając jej w plecy. Byłem pewny, że muszę to zrobić...! Myślałem, że jej nienawidzę, choć jeszcze dzień wcześniej ją... - Jego zęby zaczęły szczękać o siebie i musiał zacisnąć szczęki. Na próżno, już wiedział, że za chwilę straci panowanie nad sobą. Zaciągnął się powietrzem, by wyrzucić z siebie te ostatnie, najtrudniejsze słowa. - Zabiłem ją własnymi rękami, niech mi Bóg przebaczy! Szloch wstrząsnął jego ciałem. Zgiął się wpół, przyciskając twarz do kolan, i płakał - nad sobą i nad nią, i nad zrujnowanym życiem... Płakał z żalu, którego nic nie mogło ukoić, i ze smutku, który zdawał się zawładnąć nim na zawsze. Ciężar w jego piersi przygniatał go do ziemi, nie wierzył, by kiedyś mógł jeszcze unieść głowę. Był mniej wart niż proch ziemi i nie był godny nawet tego, by po nim chodzić. Powinien zniknąć. Powinien był zginąć. Powinien był nigdy się nie obudzić. Silna dłoń spoczęła na jego ramieniu. Drgnął. Chciał ją strącić. Nie zasługiwał na żadną otuchę. Był wstrętny, był plugawy, był mordercą. Ktoś taki jak Takamatsu nie powinien nawet go dotykać... Jednak nie zrobił tego. Nie był w stanie odepchnąć tej dłoni, jedynego wsparcia, jakie otrzymywał. Tkwił skulony na krześle, a cały świat zawęził się do dotyku na jego ramieniu, który trwał i nie znikał. Czas przestał mieć znaczenie, mogła miną jedna chwila albo jedna godzina. - Kanna-san, wiem, że jest ci ciężko - usłyszał wreszcie ponad hukiem, który wciąż wypełniał jego uszy. - Zastanawiam się, co powinienem ci teraz powiedzieć. Jakaś część mnie jest na ciebie wściekła. Tak, wściekła. Mam ochotę tobą potrząsnąć albo nawet przyłożyć ci w ten głupi łeb i zawołać, żebyś przestał histeryzować i podszedł do sprawy jak mężczyzna. - Palce wbiły się lekko w jego bark, lekarz najwyraźniej musiał się hamować. - Właśnie tak. Jakaś inna część mnie z kolei chce cię objąć i pocieszyć, jak dziecko. Powiedz mi, Kanna-san, czego ty chcesz? Wyprostował się zupełnie mimowolnie. Słowa lekarza jakby go otrzeźwiły. Był z jednej strony zaszokowany taką szczerością, może nawet przestraszony. Z drugiej strony... Popatrzył na mężczyznę. - Nie jestem dzieckiem - szepnął ochryple. - Trochę jesteś - głos Takamatsu jakby złagodniał. - Dobrze, słuchasz mnie. Nie ma nic złego we łzach, wręcz przeciwnie. Może powinienem pozwolić ci się wypłakać, ale... tak naprawdę nie umiem patrzeć na łzy, taką mam słabość - wyznał. - Zobacz, ręce mi się trzęsą. - Wysunął obie dłonie przed siebie. Jego palce rzeczywiście lekko drżały. Kanna znów popatrzył mu w oczy, mrugając. - Wiem, że jest ci ciężko - powtórzył lekarz, ponownie kładąc mu dłoń na ramieniu. - Chcę ci jednak powiedzieć, co myślę. Z tego, co mówisz, wynika dość dokładnie, że w tamtym momencie... wtedy, kiedy popełniłeś te zbrodnie, nie byłeś sobą... - Ale i tak je popełniłem... - Kanna-san, czy ty mnie słuchasz? - mężczyzna wyraźnie się zirytował. Nagle ciężko mu było utrzymać tę maskę spokoju, tak właściwą lekarzowi, którą przeważnie nosił. - Czy zechciałbyś wreszcie, z łaski swojej, choć raz wyjrzeć poza krąg swoich wyrzutów sumienia i popatrzeć na sprawę obiektywnie? - Jak mam patrzeć obiektywnie, skoro to moje sprawy i moje wyrzuty sumienia? - zaprotestował bojaźliwie Kanna. - Nic nie zmieni tego, co zrobiłem... - Kanna-san, zaraz cię u... Khm. Takamatsu odwrócił się na chwilę, a kiedy ponownie na niego spojrzał, w jego oczach coś migotało. - Chyba rozumiem, jakim cudem przeżyłeś w tym świecie. Uporu ci nie brak - podsumował, a kąciki jego ust drgnęły. Kanna spuścił wzrok... ale nagle poczuł, że coś się zmieniło, i znów popatrzył w górę. Takamatsu patrzył na niego wzrokiem, przy którym wszystko inne wydawało się... zmniejszać, choć jeszcze przed momentem wypełniało cały obraz. Pogarda, żal, smutek, rozpacz - były, ale nie istniały same i jako jedyne. W życiu było znacznie więcej. - Kanna-san, pozwól mi zapytać. Czy zrobiłbyś to... czy zabiłbyś tamtych ludzi w innych okolicznościach? - Nie. - Czy chciałeś ich zabić? Planowałeś to? Byłeś zdecydowany? - Nie. - Czy miałeś powód, by ich zabić? - ...Nie. - Masz swoją odpowiedź - stwierdził Takamatsu tonem, jakby mu ulżyło. - Co z nią zrobisz, to twoja sprawa. Nie mam żadnego wpływu na twoje decyzje. Podejrzewam, że to nie jest coś, co można ot tak zostawić za sobą. Chyba tylko osoba zupełnie pozbawiona wrażliwości mogłaby tak postąpić, a ty jesteś wrażliwy aż nadto, Kanna-san. W każdym razie chcę powiedzieć, że zanim pójdziesz oddać się w ręce magistratu albo, jeszcze gorzej, postanowisz wpakować kulę w ten twój nieszczęsny łeb, mógłbyś zastanowisz się, czy nie dałoby się odpokutować win w jakiś bardziej produktywny sposób. Nawiasem mówiąc, dokładałem wielkich starań, by rzeczony łeb doprowadzić do porządku, więc niewdzięcznością z twojej strony byłoby zmarnować mój wysiłek - dodał rzeczowo, ale w jego głosie wciąż było jakieś napięcie. - Wiem - odparł Kanna automatycznie. - Bo widzisz, Kanna-san - ciągnął lekarz - jestem zdania, że każdy człowiek zasługuje na to, by żyć. Śmierć czeka nas wszystkich, nie trzeba się do niej spieszyć. I niezależnie od tego, co nam się w życiu przytrafi, jak bardzo bolesnych rzeczy doznamy, jak bardzo złych rzeczy dokonamy, mimo wszystko każdy ma prawo żyć. Objąć swoje mroczne sprawy, bolesne miejsca, nie uciekać od nich i iść dalej, mając ich świadomość i niosąc je w sobie. Nie możemy zmienić naszej przeszłości, jednak wciąż możemy wierzyć w przyszłość. Rozumiesz, o czym mówię, Kanna-san? Kanna milczał. Jakimś fragmentem umysłu pojmował, co Takamatsu chce mu powiedzieć, jednak wciąż miał przed tym opory. Gdyby zaufał, gdyby temu uwierzył... czy to nie byłoby złem samym w sobie? Uciekaniem od prawdy? Ale nie, przecież Takamatsu mówił, że nie chodzi o ucieczkę, tylko o akceptację. I że życiem można więcej zdziałać niż śmiercią. - Ta dziewczyna, o której ci mówiłem... - powiedział doktor, jakby czytając z jego myśli. - Ta, która była z Akizukim... Opowiedziała, że kiedy nie była sobą, próbowała zabić Akizukiego, którego przecież kocha nad życie. Cała we łzach, wyznała nawet, że wbiła mu miecz w plecy. Nie miała władzy nad tym, co robi, mówiła, widziała, jak jej ręce się podnoszą i zadają cios, i nic nie mogła na to poradzić. Przeżył tylko dlatego, że on też do końca nie był normalny, właściwie to był najdziwniejszy ze wszystkich... Nie zmienia to faktu, że przyszli tutaj razem i odeszli razem. I, podejrzewam, będą razem. Oczywiście kiedy Akizuki zorientuje się w jej i swoich uczuciach, bo na razie takie rzeczy chyba do niego nie docierają. Zdaje się, że on jest jeszcze młodszy od ciebie... - Zamyślił się, a potem potrząsnął głową, jakby wracając do rzeczywistości. - W każdym razie chcę ci powiedzieć, że ludzie są w stanie wybaczyć sobie bardzo dużo i żyć dalej - i nie ma w tym nic złego. Bo i czemu miałoby być? Jeśli zaś chodzi o ciebie, to jeszcze raz chcę ci przypomnieć o tym, co zrobiłeś wczoraj. Jeśli o mnie chodzi, twoja pokuta nieźle się zaczęła. W takim tempie szybko skończysz. Kanna popatrzył na niego z wdzięcznością. Czuł, że wciąż ma w myślach spory mętlik, jednak zelżał ten ciężar, który zalegał w jego piersi. Jakby z wahaniem kiwnął głową. Takamatsu uśmiechnął się szeroko, a potem, zupełnie znienacka, potargał mu włosy. - Cieszę się, Kanna-san - powiedział szczerze, wciąż się uśmiechając. - Sakyōnosuke - szepnął Kanna, starając się utrzymać jego radosny wzrok. - Proszę mi mówić po imieniu. - Sakyōnosuke - powtórzył Takamatsu. - To mnie wziąłeś z zaskoczenia... Strasznie długie imię, miałem nadzieję, że uda mi się tego uniknąć... A tu masz! Nie mogła ci matka dać na przykład Sasuke albo Shinsuke? Kanna popatrzył na niego z niepokojem. Lekarz roześmiał się. - Żartuję. W takim razie... mów mi Ryōun. Drgnął. - Nie mógłbym... - No to nici z umowy - odparł Takamatsu z błyskiem w oku. - Ach, pacjenci na mnie czekają! - zawołał, jakby sobie uświadomił. Kanna podniósł się z krzesła, odrobinę za szybko - i zakręciło mu się w głowie. Takamatsu podtrzymał go, a potem, zupełnie nagle, przyciągnął go do piersi. - Mówiłem, że cieszę się z twojej obecności. Już pewnie jesteś tym znudzony - powiedział cicho. - Pozwól mi cieszyć się dłużej - dodał z tonem prośby, po czym wypuścił go. Kanna poczuł, że jego wargi drżą. Nie, nie był znudzony i nigdy nie będzie... Nigdy... Popatrzył na mężczyznę, starając się widzieć wyraźnie. - Żadnych łez, Sakyōnosuke. - Takamatsu pogroził mu palcem. - A niech to, przegrałem - zawołał, ale nie był zły, wręcz przeciwnie. Kanna pociągnął nosem. A potem - ponieważ nie mógł inaczej - uśmiechnął się, choć jeszcze chwilę wcześniej wydawało mu się, że uśmiech na zawsze zniknął z jego życia. - Bardzo dobrze - pochwalił lekarz. - Od razu lepiej. A teraz wracajmy: na ciebie czeka obiad, a na mnie pacjenci, którym dzisiaj kazałem przyjść po południu - dodał z westchnieniem, ale nie wydawał się zirytowany. Wydawał się bardziej szczęśliwy niż kiedykolwiek wcześniej. # Miała zdumiewająco jasne oczy. Kiedy obudził się następnego ranka w rozgrzanej słońcem pościeli oraz przyjemnym rozleniwieniu na granicy snu i jawy, przez chwilę usiłował łapać strzępy nocnych marzeń - ale szybko umknęły i tylko to jedno wrażenie trwało. Kobieta o jasnych oczach, którą znał - i której nie znał. Samo wspomnienie jej twarzy sprawiało, że jego serce przyspieszało, choć jednocześnie nie mógł oprzeć się poczuciu, że wiązało się z nią coś rozpaczliwego. Zmarszczył czoło i zacisnął powieki, próbując sobie przypomnieć. Wydawało mu się jednak, że widzi te same oczy w kilku różnych twarzach... Zduszony jęk wyrwał się z jego gardła. Zakrył twarz dłonią i przez moment pragnął, by to wciąż był sen - ale oczywiście nie był. Teraz pamiętał. Yuyama Kakunojō. Jak mógł o niej zapomnieć, i to na całe dwa tygodnie? Za tą myślą podążyła następna: ile jeszcze było rzeczy, faktów z jego życia, których nie pamiętał? Ale, ach, to nie było tak ważne. Nie teraz. Yuyama Kakunojō. Kobieta, którą kochał - albo tak mu się wydawało. Kobieta, która przypominała jego matkę. Która była jego matką. Bogini. Uderzył pięścią w materac. Nagle ogarnął go gniew. To była jej wina. To wszystko była jej wina. Odtrącała go i przyjmowała. Odtrącała go, a on wciąż jej pragnął. Nigdy nie była jego, zawsze patrzyła gdzie indziej, wymykała mu się, nawet jeśli była obok. To przez nią popełnił te wszystkie zbrodnie. Dla niej. To ją zabił, to ją... Nabrał głęboko powietrza i usiadł, podciągając kolana. Spokój. Spokój... Spróbował opanować szybki oddech, nie mógł znów wpadać... w histerię. To nic nie da. Jego serce wciąż biło szybkim rytmem, jednak poczuł, że znów ma nad sobą władzę. Nie było czym się denerwować. Pomyśli o tym... pomyśli o tym później. I porozmawia. Porozmawia z doktorem. Z Takamatsu. Okazja nadarzyła się wkrótce. - Jak spałeś? - zapytał lekarz, odwiedziwszy go po śniadaniu. - Dobrze - odparł zgodnie z prawdą. - Ja... Przypomniałem sobie coś więcej... z tamtych wydarzeń. - Dobrych czy złych rzeczy? - spytał bystro Takamatsu. - Trudno powiedzieć - odparł po chwili milczenia. - Z chęcią ich wysłucham - zaproponował lekarz - ale nie teraz. Poza tym to nie jest odpowiednie miejsce. Dzień dobry, Suzuki-san! - zawołał do pacjenta na sąsiednim łóżku, który przyglądał im się z zaciekawieniem. - Jak głowa? - Boli jak diabli - wymamrotał mężczyzna, po czym nakrył się kołdrą. - Koło południa będę miał przerwę - stwierdził Takamatsu. - Przyjdź na taras, posiedzimy na dworze. - Dziękuję, sensei - odparł z wdzięcznością. - W gruncie rzeczy możesz się już więcej ruszać - dodał doktor, jakby sobie coś uświadomił. - Myślę, że to nawet lepiej dla ciebie, jeśli nie będziesz cały czas leżał w łóżku. Powiem siostrom, że od dzisiaj jesz posiłki w głównej sali. Ale z opatrunkiem trochę się pomęczysz, najlepiej, żebyś go nosił jeszcze miesiąc. Przecięte mięśnie długo się goją. - To dla mnie nie problem, sensei - zapewnił. - W sumie całkiem niedługo będziemy chyba mogli porozmawiać o twoim zwolnieniu - dodał Takamatsu z uśmiechem, a potem odszedł zawołany przez pielęgniarkę. Kanna nagle poczuł się bardzo źle. Uniósł lewą rękę i ze zdumieniem ujrzał, że drży. Położył się z powrotem i zamknął oczy, usiłując uspokoić zawrót głowy i zapanować nad uczuciem spadania w przepaść. Co się z nim działo? Czyżby nawrót choroby? Zacisnął dłoń w pięść i poczuł paznokcie wbijające się w skórę. Miał ochotę krzyczeć, pozbyć się tego panicznego strachu, który nagle ścisnął go za serce i którego nie rozumiał. W porę przypomniał sobie, gdzie jest - musiał brać pod uwagę, że są tu inni ludzie, chorzy, w ciężkim stanie, potrzebujący spokoju. Nabrał kilka głębokich wdechów i przestał mieć wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Następne trzy godziny spędził jednak w nieprzyjemnym poczuciu, że zaraz wydarzy się katastrofa. Nie mogło go ukoić nawet ciepło słońca, w którego promieniach usiadł przed szpitalem. Szybko przyciągnął uwagę bawiących się na podwórzu dzieci, które po chwili niepewności postanowiły zapoznać się z nim bliżej, a zwłaszcza z jego jasnymi włosami. Pozwolił im na to, zbyt był pochłonięty tym dziwnym nastrojem, by zwracać uwagę na coś innego. Dzieci jednakże nie dały mu spokoju i po chwili ze zdumieniem zorientował się, że uczestniczy w ich rozmowie, a właściwie odpowiada na ich pytania: kim jest, co mu dolega i skąd się wziął w Hakodate, a potem jakoś zupełnie niespodzianie jedyna w grupie dziewczynka przyniosła mu upleciony z niebieskich kwiatków wianek i wyszeptała, że to podziękowanie za uratowanie doktora. Widząc, że jedną rękę ma unieruchomioną, Mei-chan założyła mu podarunek na głowę, a potem uciekła zawstydzona. Chłopcy zastanawiali się między sobą, co też mogą bohaterowi szpitala wręczyć, nie mogli jednak dojść do zgody, a wtedy wybiło południe i udał się na miejsce spotkania. Doktor pojawił się nieco spóźniony, za co mocno przepraszał. - Prawdę powiedziawszy, Bakufu chcieli, bym leczył tutaj rannych żołnierzy, ale przecież nie mogłem odmówić mieszkańcom miasta. Byłoby to nie w porządku - powiedział, obejmując dłońmi kubek z herbatą. - Tak więc tylko samego siebie mogę winić za to, że mam mnóstwo pracy. Ładny wianek, pasuje ci. Chociaż nie do końca pasuje do tej miny. Wyglądasz, jakbyś znów się miał rozpłakać. Co się stało?! Kanna spuścił głowę, palce jego lewej ręki zaczęły się bawić z materiałem yukaty. - Nie wiem - szepnął przez zaciśnięte gardło. - Od rana czuję się źle... - Od rana? Jak dla mnie rano wyglądałeś całkiem dobrze - stwierdził Takamatsu w zamyśleniu. - Odkąd sensei wyszedł - sprecyzował, a potem dodał, jakby mu się przypomniało: - Miał mnie sensei nazywać po imieniu... - Mam z tym problem - odparł lekarz z szokującą otwartością. - Zauważyłeś pewnie, że dużo i szybko mówię. Twoje imię... jest długie. Z drugiej strony, to może być dobre ćwiczenie... Ale nie obraź się, jeśli kiedyś powiem na ciebie Sasuke. Kanna podniósł na niego wzrok. Czasami zupełnie go nie rozumiał. - Och, przecież znów żartuję! Nie da się wykonywać tej pracy, jeśli jest się ponurakiem - powiedział doktor. - Sa-kyō-no-suke - dodał wyraźnie. - Chciałoby się dorzucić "-kun", ale to by już była przesada. Więc źle się czujesz, odkąd wyszedłem? Czyżbym powiedział coś nie tak? - zastanawiał się. - O ile dobrze pamiętam rozmawialiśmy o twoim barku i o tym, że szybko wracasz do zdrowia. I że niedługo będę cię mógł wypisać... Ach. Kanna zmarszczył czoło, jednocześnie znów czując ukłucie w piersi. Takamatsu nagle spoważniał. Przez chwilę patrzył na niego, potem podniósł głowę i wpatrywał się w niebo, a następnie westchnął i znów na niego spojrzał. Pochylił się i oparł łokcie na stole. - O czym chciałeś ze mną rozmawiać, Sakyōnosuke? Powiedziałeś, że przypomniałeś sobie coś nowego...? Kanna znów zacisnął palce na yukacie. Tak, rzeczywiście. W międzyczasie zdążył zapomnieć, pochłonięty złym nastrojem. Śmieszne. Co miał powiedzieć? Jak miał w ogóle zacząć? Tysiące myśli kłębiło się w jego głowie, a dodatkowo spokoju nie dawało mu owo "ach" lekarza. Zupełnie nagle uderzył pięścią w stół. - Nienawidzę tego - powiedział cicho, z zawziętością. - Że nigdy niczego nie rozumiem - wyjaśnił. - Dlaczego nie mogę być normalny? - zapytał ze złością. Takamatsu mrugnął. - Normalny? Dlaczego uważasz, że nie jesteś normalny? - Ja... Zawsze czuję się dziwnie, nie tak jak inni. I... - Wybacz, że ci przerwę, ale skąd wiesz, jak czują się inni? Kanna popatrzył na niego. - Nie wiem, po prostu... tak mi się wydaje. Że inni czują się dobrze. Normalnie. Tak się zachowują. - A jak ty się zachowujesz? - Ja... Nie wiem. Nie rozumiem tego. Jak teraz. Nie wiem, czemu czuję się źle. To bez sensu - powiedział z irytacją. - Nic nie jest bez sensu, Sakyōnosuke. Czy dobrze rozumiem, że odczuwasz frustrację, ponieważ nie rozumiesz swojego postępowania i uczuć i wydaje ci się, że inni to potrafią? - Tak. - Czyli dało się to ubrać w słowa. Logiczne, dla doktora coś takiego nie mogło być niemożliwe. - Czasem czuję, że mam w sobie ogromnie wiele uczuć i odczuć... emocji... i zupełnie nie mogę ich pojąć. Czasem czuję to niemal... fizycznie... - I czujesz się zagubiony? - upewniał się Takamatsu. - I wydaje ci się, że powinieneś... mieć nad nimi kontrolę? - Tak! Chciałbym wiedzieć, co się we mnie dzieje, a tymczasem... Niepokoję się, boję się, nie mogę się uspokoić. Czasem mam ochotę krzyczeć. Inni na pewno nie mają takich problemów. Tylko ja jestem taki... dziwny. - Sakyōnosuke, być może cię to rozczaruje, ale w tym, co mówisz, nie ma nic dziwnego - odparł lekarz. - Każdy człowiek odczuwa emocje, z którymi czasem nie potrafi sobie poradzić. Których nie potrafi zrozumieć. Nie mówiąc o postępowaniu, którego nie potrafi zrozumieć. Taka jest natura ludzka. - Naprawdę? - Brzmiało to niemal niewiarygodnie. - Naprawdę. - Ale... Dlaczego w takim razie inni... nie robią głupstw? Tylko ja zawsze je popełniam... Takamatsu pokręcił głową. - Każdy robi głupstwa. Jesteśmy tylko ludźmi. Robienie błędów leży w naszej naturze. Errare humanum est. Czy ty przypadkiem nie jesteś wobec siebie zbyt wymagający? - Ja... - Jak miał na to odpowiedzieć? - Czy zawsze starasz się być najlepszy i krytykujesz się za najmniejsze uchybienia, i nie potrafisz się cieszyć, jeśli nie zrealizujesz celu w stu procentach? - podpowiadał lekarz. - Nigdy nie jestem wystarczająco dobry - wyszeptał. Takamatsu kiwnął głową. - I pewnie nie potrafisz docenić swoich zalet. O tym już zresztą mówiliśmy. - Zalet? - "Jakich zalet?" chciał spytać. - Jesteś przystojny i inteligentny - zaczął wyliczać lekarz. - Choć to są sprawy, na które nie masz akurat wpływu - przyznał. - Ale słuchaj dalej: jesteś uprzejmy, szczery i wrażliwy. Przejmujesz się innymi. Jesteś dobrym człowiekiem. I świetnie strzelasz, a przynajmniej tak mi się wydaje. - To... nieprawda - odparł głucho. - Co jest nieprawdą? - To... wszystko. Ja... Nikt mi nigdy takich rzeczy nie mówił. - Ja ci mówię. Teraz. Bo naprawdę tak uważam. Kanna spuścił wzrok. - Ale mi nie wierzysz, tak? - padło uprzejme pytanie. - To nie tak... Po prostu... - Po prostu bardziej wierzysz w to, co mówili ci inni? Kiwnął głową. - Na przykład co? - Że jestem tylko kłopotem... - Zmiął materiał yukaty w palcach. - Że nie chcą się ze mną zadawać... Że są mną rozczarowani. Zawsze mi to mówili. Przecież musieli mieć rację! - podniósł głos, jakby chcąc coś udowodnić. - Jestem... do niczego. - A co, jeśli nie mieli racji? - Czemu? - wydusił przez zaciśnięte gardło. - Bo po prostu cię nie znali? Bo nie potrafili spojrzeć poza czubek własnego nosa i dostrzec, jak naprawdę jesteś? Bo mieli wystarczająco własnych spraw i nie potrafili ci okazać uczuć? - zasugerował lekarz. - Mówiłem, że ludzie są tylko ludźmi... Może miałeś pecha trafić na niewłaściwych ludzi? Każdy ma prawo myśleć i mówić, co mu się podoba... - oświadczył. - Nie oznacza to jednak, że inni zawsze mają rację. I że jesteś do niczego. Rozumiesz, co mam na myśli? Kanna pokręcił głową. Nie rozumiał ani słowa. Takamatsu westchnął. - Jeśli nalejesz do kubka wody, ktoś powie, że jest w połowie pełny, a ktoś inny - że w połowie pusty. Oba stwierdzenia będą prawdziwe. Albo twoje oczy. W pomieszczeniu wydają się szare, a na dworze niebieskie. Coś może się wydawać raz takie, a raz inne. To, że inni byli wobec ciebie podli, nie znaczy, że na to zasługiwałeś - wyjaśnił. - Ale... moja matka... - zaczął i urwał. - Powiedziałeś, że była... w Yoshiwarze - podsunął lekarz łagodnie. - Tak. Swego czasu była tayū*. Ale... po urodzeniu mnie... straciła tę pozycję... Wciąż jednak była piękna, więc mogła dalej... pracować. - Często cię odwiedzała? - Bardzo rzadko. Nie mogła... tak myślę. - Na pewno było jej ciężko - powiedział ostrożnie Takamatsu. - W takim razie nie powinna była mnie w ogóle urodzić - zawołał buntowniczo. - Ale chciała, żebyś żył - wskazał lekarz. - Nawet jeśli nie mogła cię wychować... Nawet jeśli skazała cię na wiele przykrości. Uważała, że życie ma największą wartość. - Była egoistką. Nie myślała o mnie. - Z pewnego punktu widzenia na pewno. Ale... czy naprawdę tak myślisz? Nie odpowiedział. Jego serce biło bardzo szybko. - Powiedziałeś jej to? - dopytywał się życzliwie Takamatsu. - Powiedziałbyś jej to? Sakyōnosuke? Naprawdę jej nienawidzisz? Potrząsnął głową. - Nie - szepnął. - Chciałem... żeby ze mną została... Ale ona tylko czasem przynosiła mi trochę słodyczy, a potem znów odchodziła... Chciałem, żeby ze mną została. Żeby nigdy mnie nie zostawiała. Może gdybym był... lepszy, wtedy by przy ze mną została - dokończył zduszonym głosem. - A ja myślę, że miała kontrakt, który wiązał ją z Yoshiwarą. - W takim razie dlaczego... kiedy ten człowiek wykupił jej kontrakt... dlaczego wtedy ze mną nie została?! - prawie krzyknął, podnosząc wzrok na lekarza. Takamatsu siedział po drugiej stronie stołu i wpatrywał się w niego badawczo. Wydawało się, że jego oczom nie ujdzie żaden szczegół. Że widzi także to, co niewidoczne. Kanna miał nadzieję... pragnął, by mógł zajrzeć w jego wnętrze. I może dostrzec coś... czego nikt inny nie potrafił... - Każdy człowiek potrafi być czasem słaby, a czasem silny - odezwał się mężczyzna po chwili namysłu. - To tak jak z tym kubkiem i wodą, albo twoimi oczami. Nie znam twojej matki, ale wydaje mi się, że była silna, kiedy cię nosiła, a potem urodziła. Mimo że była tayū, miała dość odwagi, by walczyć o twoje życie. Może to jej wysoka pozycja skłoniła innych, by jej ustąpili. Kiedy jednak znalazła się poza Yoshiwarą i nagle musiała radzić sobie z nowym światem, z nowymi sytuacjami... może wtedy była słaba, nie mogła więcej bronić siebie... i ciebie. Potrzebowała opieki, ochrony, uległa temu mężczyźnie, który miał nad nią jakąś władzę. Światem rządzą mężczyźni, kobiety wszędzie są w gorszym położeniu i same niewiele mogą zrobić. Jeśli jeszcze pomyśli się, że nagle znalazła się w innym kraju, daleko od miejsca, które znała... Wyobrażam sobie, że była zupełnie zagubiona. Możliwe, że czuła, że nie może nic zrobić. Nie mówię tego, by usprawiedliwić twoją matkę - jest winna tego, że zostawiła ciebie, własnego syna, obcym ludziom, i nic tego nie zmieni. Jednak ani trochę nie wierzę w to, że jej postępowanie wynikało z niechęci do ciebie. Nie wierzę, że zostawiła cię, bo cię nie kochała. Bo uważała cię za "nie dość dobrego" i wolałaby, żebyś "był lepszy". Na pewno nie. Jej postępowanie nie wynikało ze złej woli - choć może się wydawać, że wychowywanie dzieci jest naturalną koleją rzeczy i obowiązkiem rodziców i ktokolwiek nie spełnia tego obowiązku, jest potworem. Pewnie nie wyobrażała sobie, że będziesz tak cierpiał. - Zostawiła mnie, bo nie miała wyboru, a nie dlatego, że mnie nie chciała? - szepnął. - Tak. Właśnie tak, jak mówisz - w głosie lekarza brzmiała jakaś ulga i zadowolenie. - Cieszę się, że to powiedziałeś. Choć możliwe, że będziesz potrzebować całego życia, żeby w to uwierzyć. Milczał. Całe życie... Brzmiało okropnie długo. - Zastanów się jednak nad tym - mówił dalej Takamatsu. - Mimo tego, a może właśnie dzięki temu, wyrosłeś na dobrego człowieka. Ktoś inny w podobnej sytuacji mógłby się zupełnie zdegenerować. - Nie jestem dobrym człowiekiem. - Według mnie jesteś - upierał się lekarz. - Domyślam się jednak, że czasem postępujesz w sposób, który innych mógłby urazić. Pokrywasz w ten sposób własną niepewność, boisz się zranienia. Wspomniałeś o tym, że często nie możesz się uporać z własnymi emocjami. A czy czasem nie jest tak, że w ogóle ich nie okazujesz? - Tak. Czasem zupełnie się od nich... odcinam - odparł niezgrabnie. Ciężko mu było znajdować słowa, ale Takamatsu bardzo mu pomagał. Zdawał się rozumieć, niemal czytać jego myśli. - Udaję, że ich nie ma. Udaję, że jestem spokojny, aż w końcu sam zaczynam w to wierzyć. - I inni też zaczynają. Kiedy cię spotkałem... Kiedy rozmawialiśmy pierwszy raz, pomyślałem sobie: oto człowiek, który niczym się nie przejmuje, pewny siebie, patrzący na innych z góry i czasem uśmiechający się z wyższością. Widzisz? Nawet potrafię sobie wyobrazić ciebie uśmiechającego się z wyższością. - Mówiłem, że nie jestem dobrym człowiekiem... - szepnął, ponownie spuszczając wzrok. - Chyba nie słyszałeś słowa z tego, co przed chwilą powiedziałem. - Takamatsu zmarszczył czoło. - Powiedziałem, że człowiek może postępować w sposób, który wydaje się naganny, ale w rzeczywistości nie odzwierciedla tego, jaki jest naprawdę. - Ale to jest... okłamywanie innych... - Czasem jednak potrzebne, wręcz wymagane - stwierdził Takamatsu stanowczo. - Zastanów się: czy gdybyś postępował tak, jak naprawdę się czujesz - jak mimoza, która przewróci się, gdy na nią dmuchnąć - miałbyś w tym świecie jakiekolwiek szanse? Człowiek musi szukać sił, środków, by przetrwać. Nie ma nic złego w udawaniu silniejszego, niż się jest. Można nawet rzec, że to naturalne. Nie powinieneś z tego powodu robić sobie wyrzutów. Osobiście uważam, że całkiem nieźle dajesz sobie w życiu radę. - Jednak... im jestem starszy - Kanna ośmielił się mówić, zachęcony wsparciem lekarza - tym częściej zastanawiam się... na ile mi wystarczy tych sił. Nie chcę narzekać... inni na pewno mają gorzej... ale... czasem czuję, że to już wystarczy. Że nie chcę więcej. Że... takie życie... nie ma sensu... - Kiedy na przykład? - Kiedy... poniosę porażkę. Kiedy zawiodę... rozczaruję innych... Kiedy odwracają się ode mnie i... porzucają mnie... Takamatsu kiwnął głową. - Tak właśnie myślałem. - Sensei... Ryōun-san... To śmieszne, jak bardzo to może boleć. - Próbował się uśmiechnąć, z goryczą, ale nie był w stanie. - Bardziej niż jakakolwiek rana. To taki ból, który obezwładnia... rzuca na ziemię... pozbawia sił... Taki ból, który pochłania wszystko, aż nic nie zostaje, tylko ból. Zaczyna się tutaj. - Złapał się za yukatę na piersi. - A potem rozchodzi się po całym ciele i poza nie... Czy z bólu można umrzeć? - zapytał, patrząc mężczyźnie w oczy. - Myślę, że można - odrzekł lekarz spokojnie, kiwając głową na potwierdzenie swoich słów. - Boję się, że kiedyś od niego umrę - wyznał. - A z drugiej strony... to by nie było takie złe. Jeśli wszystko miałoby się skończyć... Pozwolił dłoni opaść na kolana. - Pomijając jednak kwestię umierania... - podjął Takamatsu. - Popraw mnie, jeśli się mylę. Boisz się odepchnięcia i próbujesz mu zapobiec. Na dwa sposoby: z jednej strony starasz się być najlepszy, wierząc, że jeśli spełnisz oczekiwania innych, wówczas pozwolą ci ze sobą być. Z drugiej strony, usiłujesz się nie angażować, trzymasz innych na dystans, nie pozwalasz im zbliżyć się do ciebie. Jednak człowiek nie został stworzony do życia w samotności, zawsze będzie szukał towarzystwa... bliskości innych. Choćbyś nie wiem jak się starał, nigdy nie uchronisz się przed relacją z innymi. Ponieważ jednak spotykają cię rozczarowania... ponieważ ludzie są ułomni i nie zawsze potrafią się nawzajem zrozumieć... wciąż i wciąż doznajesz odepchnięcia. I każdy kolejny raz jest gorszy. Mrugnął. Doktor potrafił w kilku zdaniach zawrzeć całość jego problemu? - Wydaje się proste... - W życiu nic nie jest proste, na co jesteś najlepszym przykładem - odrzekł chłodno Takamatsu. - I co mam z tym zrobić? - zapytał z niewiarą, za którą oczekiwał nagany. - Szukać człowieka, który cię nie zawiedzie? - podpowiedział lekarz. - Który cię nie odepchnie? Do tej pory nie miałeś szczęścia, ale chyba nie wierzysz, że nigdy kogoś takiego nie znajdziesz? Może już znalazłeś? Mrugnął. Przez chwilę siedzieli w ciszy. - Przypomniałem sobie, dlaczego ją zabiłem... - wyznał cicho, kiedy już choć trochę zdołał uspokoić chaos w głowie. - Myślałem... Byłem pewny, że mnie zostawia... porzuca... znowu. Widziałem w niej matkę... i Kakunojō... Tym jednym strzałem... zabiłem wszystkie trzy. Myślałem, że jestem dla niej ważny... tak jak byłem jeszcze poprzedniej nocy... Myślałem, że będzie przy mnie, a ona się odwróciła... uciekła... Teraz wiem, że nie uciekała ode mnie, ale... od tego wszystkiego... czego nie rozumiała. Musiała się bać, została sama jedna i nikt jej nie pomógł... Ja jej nie pomogłem. Ale wtedy nie byłem w stanie tego pojąć. Widziałem tylko jej plecy, oddalające się, i jakiś głos we mnie szeptał: "Ona też cię zostawia. Nie pozwól na to." Nie mogłem się temu przeciwstawić... Uległem... Zabiłem i ją, i Kakunojō, i swoją matkę... I nic nie było lepiej. - Jego palce znów się trzęsły. - Byłbym się zastrzelił tam, na miejscu, ale... - Zmarszczył czoło. - Kakunojō. Kakunojō mnie powstrzymała... - Była tam? - zapytał lekarz. - Ona była... Ona była boginią - odparł powoli, kiedy kolejne obrazy pojawiały się w jego umyśle. - Wzywała do walki. Wzywała do męstwa. Ona mi przebaczyła. Przebaczyła mi, że zabiłem matkę... i stała się matką - szepnął. - Zrobiłbym dla niej wszystko. Choć nawet na mnie nie patrzyła... wzrok miała utkwiony gdzieś w dali... Patrzyła w przyszłość, w nowy świat... Biedna dziewczyna. - Więc nie była boginią? Nie była twoją matką? - upewnił się Takamatsu. Potrząsnął głową. - Nie. Była... padła ofiarą tego samego zła... tego samego szaleństwa, co ja. Od strony mężczyzny dobiegło westchnienie, jakby wypuścił długo wstrzymywane powietrze. - Sakyōnosuke... Zdajesz sobie sprawę z tego, co właśnie powiedziałeś? Popatrzył na niego. Wydawało mu się, że Takamatsu się uśmiecha. - Po pierwsze pozwoliłeś Kakunojō być po prostu Kakunojō, nie twoją matką i nie boginią - wytłumaczył. - I, mimo że była ci bliska, pozwoliłeś jej odejść z Akizukim, prawda? - Po chwili wahania kiwnął głową. - Po drugie przyznałeś wreszcie... uwierzyłeś, że działałeś pod wpływem szaleństwa. Tak jak Kakunojō prawie zabiła Akizukiego, choć go kochała. Tak jak ty zabiłeś tamtą dziewczynę, mimo że była twoją towarzyszką. Potrafisz to sobie wybaczyć? Nie wiedział. Wiedział tylko, że... jakąś cząstką duszy zaczynał wierzyć... że może nie był winny zła całego świata. - Sakyōnosuke. Wiesz, co mi się jeszcze wydaje? - kontynuował lekarz. - Że "zabicie matki", w sensie metaforycznym, mogło być potrzebne. Może w ten sposób wyraziłeś te wszystkie negatywne emocje: to, jak jej nienawidziłeś za to, że cię zostawiła; to, że nie potrafiłeś jej przebaczyć; to, że wciąż pragnąłeś jej akceptacji i miłości. Może teraz, kiedy "zabiłeś matkę" - ten jej obraz, który nigdy nie przestawał cię dręczyć - będziesz w stanie iść do przodu? Przestaniesz w każdej kobiecie... w każdym człowieku ją widzieć. Może teraz będzie ci łatwiej? - w jego głosie brzmiała nadzieja. - Nawet jeśli te wydarzenia były tak tragiczne, tak wstrząsające i doprowadziły do śmierci niewinnej dziewczyny. Może tym bardziej będziesz o tym pamiętał... żeby jej śmierć nie poszła na marne...? Jak sądzisz, będziesz w stanie tak myśleć? - Ja... Nie wiem. Ale... nigdy o tym nie zapomnę. - Tego był pewien. - Nigdy więcej o tym nie zapomnę. Jestem jej to winien... - Czy... chcesz mi o niej opowiedzieć? - zapytał Takamatsu po chwili milczenia. - Prawie jej nie znałem... - odparł, nagle z żalem sobie to uświadamiając. - Spędziliśmy razem jakieś pół roku, to i krótko, i długo, żeby kogoś poznać, prawda? - Uśmiechnął się gorzko. - Wspominałem, że Parkes zlecił nam misję zabicia Enomoto i mnie ustanowił kapitanem oddziału. To było ubiegłej jesieni. Poświęciliśmy dużo czasu na ćwiczenia, usiłując się do siebie dograć. Oni byli naprawdę dobrzy, profesjonaliści, elitarny zespół... Zasługiwali na lepszego dowódcę. Nawet nie znałem ich prawdziwych imion, posługiwaliśmy się pseudonimami. Ona była Królową... Świetnie strzelała z kuszy. Trzymała się ze swoim bratem, Wieżą. Byli bliźniakami, oboje mieli rude włosy i zielone oczy. Mówiła, że od dziecka byli nierozłączni, że zawsze czuli swoją obecność. Kiedy Wieża zginął, wcześniej niż reszta... powiedziała wtedy, że w miejscu po nim został tylko ból. A mimo to... przyjęła mnie. Nie odepchnęła mnie... - Dopiero teraz zdał sobie sprawę z łez spływających po policzku. Pozwolił im płynąć. - Potrzebowała cię. Byłeś przy niej, to było ważne - stwierdził lekarz cicho. - Myślę, że... - szepnął. - Teraz myślę, że może by chciała zostać. Może by mnie nie opuściłaby... - Możliwe. - Ryōun-san...? - Podniósł wzrok i zmarszczył czoło. - Co się stało z Goryōkaku? Enomoto się poddał? - Tak. - Takamatsu kiwnął głową. - Fort przeszedł pod władzę sił rządowych. Zostawili tam garnizon, ale nie sądzę, by na długo. Magistrat na pewno wkrótce podejmie działalność, o ile już tego nie zrobił. Patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. - Czy ich ciała... wciąż tam są, w tamtym lochu? - zapytał cicho. - Czy ktoś ich znalazł? - Nagle zaniepokoiło go to. - Nie wiem. Czy chciałbyś, żebym zawiadomił władze? - zaproponował lekarz. - Proszę! - zawołał. - Nie zasługują na to, by tam leżeć, w ciemności... Byłem ich dowódcą, nawet jeśli tak marnym. Choć tyle mogę dla nich zrobić. Bardzo proszę! - popatrzył na mężczyznę z błaganiem. - Dowiem się i dam ci znać - padła uspokajająca odpowiedź. Odetchnął z ulgą. Nagle poczuł, że jest bardzo zmęczony. Zakręciło mu się w głowie. - Dziękuję - wyszeptał. - Dziękuję za wszystko, Ryōun-san. Nie... zasługuję na to, żeby się mną tak przejmować. Mimo to... - Chcę się tobą przejmować, Sakyōnosuke - odparł Takamatsu z miejsca. - Jeśli będziesz chciał ze mną porozmawiać, zawsze cię wysłucham. Jeśli będziesz miał kłopot, zawsze ci pomogę, jeśli tylko będę w stanie. Uniósł głowę i przez chwilę próbował skupić wzrok na mężczyźnie. - Czy myślisz, że będziesz potrafił mi zaufać? - zapytał lekarz, jakby z wahaniem. Ściągnął brwi, patrząc w tę łagodną i przejętą twarz, i te żywe oczy, w których migotał jakiś niepokój. Śmieszne, Takamatsu Ryōun i niepokój? - Ufam ci... od samego początku - powiedział cicho i uśmiechnął się nieśmiało. Tak było jakoś... naturalnie. - A więc zrobię wszystko, by nie zawieść twojego zaufania - odrzekł mężczyzna poważnie. - Ponieważ jednak jestem tylko człowiekiem, czasem mogę popełniać błędy. Tylko ty jeden wiesz, co się znajduje w twojej głowie, nie umiem czytać twoich myśli... - Prawie mam inne zdanie... - mruknął Kanna. - Niemniej jednak - upierał się lekarz - jeśli powiem coś, co cię urazi albo sprawi ci przykrość, i nie będę sobie z tego zdawał sprawy, daj mi znać. Daj mi od razu znać. Dobrze, Sakyōnosuke? Możemy się tak umówić? - dopytywał się. Kiwnął głową, choć nie wyobrażał sobie, by coś podobnego mogło mieć miejsce. Jak na razie był zdania, że ten człowiek znacznie lepiej orientuje się w jego myślach i uczuciach niż on sam. Takamatsu odetchnął z ulgą i uśmiechnął się. - Uff. Strasznie zgłodniałem - zawołał i klepnął się po udach. - Idę prosto do kuchni, obiad już na pewno jest gotowy. Domyślam się, że ty także jesteś głodny. Prawdę powiedziawszy, był - choć dopiero w tej chwili sobie to uświadomił. - No to chodźmy. - Ryōun podniósł się z krzesła. - Aha, wianek lepiej zostaw. Pielęgniarki nie dadzą ci spokoju. - Czemu? - zdziwił się. - Bo wyglądasz w nim absolutnie uroczo. Absolutnie uroczo? Kanna postanowił, że jeszcze trochę posiedzi. Śmiech lekarza słychać było dobrą chwilę. # Następnego dnia udał się na spacer po najbliższej okolicy. Stan zdrowia mu na to pozwalał, nie było żadnych przeciwwskazań - lekarz wręcz zalecał powolne odzyskiwanie sprawności i kondycji. Postanowił przejść się po otaczającej szpital dzielnicy. Nie było tu wiele do oglądania - ot, spokojne sąsiedztwo z domami, przeważnie japońskimi, ale było też kilka kamienic w stylu europejskim. Ponieważ walki toczyły się poza miastem i koncertowały wokół Goryōkaku, Hakodate prawie wcale nie ucierpiało. Właściwie patrząc na budynki, trudno było w ogóle uwierzyć, że to właśnie tutaj zakończyła się trwająca blisko półtora roku wojna domowa. W szpitalu wciąż wielu jej uczestników - żołnierzy - powoli wracało do zdrowia, jednak na zewnątrz toczyło się zwykłe miejskie życie. Gospodynie wieszały pranie na podwórzach, dzieci bawiły się z psami i kotami, a starcy wygrzewali się na słońcu. W powietrzu unosił się zapach kwiatów, które kwitły dosłownie wszędzie. Rozłożyste drzewa dawały przyjemny cień. Było po prostu urokliwie. Szedł powoli przed siebie, uważnie stawiają stopy. Dziwnie się czuł w yukacie, której nie nosił od czasów dzieciństwa, i bez broni. Derringer został tam, gdzie go położył: pod poduszką. Od tamtego czasu... od tamtego dnia nie dotknął go ani razu. Nie było potrzeby. Może... już nigdy nie będzie potrzeby? Kiedyś wydawało mu się, że nie jest w stanie żyć bez broni. Pracował tak długo, aż mógł być naprawdę dumny ze swoich umiejętności, zaś remingtony stały się przedłużeniem jego ramion. Kiedy teraz o tym myślał, mógł nawet zaakceptować porażkę z Enomoto - jeśli uwierzył, że Enomoto był rzeczywiście opętany, w co wcale nie było łatwo uwierzyć. Ale widział to przecież! I coraz bardziej upewniał się, że to wszystko było prawdą, a nie snem, nie iluzją, nie wytworem jego wyobraźni czy przemęczonego, wyczerpanego umysłu. Ależ, musiało być prawdą, skoro na samo wspomnienie wciąż przechodził go dreszcz! Niby wychował się w Japonii, gdzie sfera duchowa obecna była wszędzie, jednak jakoś nigdy nie potrafił uwierzyć w te wszystkie opowieści o duchach, demonach i bogach. Wystarczyło mu, że otaczają go ludzie, którym do demonów było wcale blisko... Dorastał, starając się trzymać nogi mocno na ziemi i wierzyć przede wszystkim we własne umiejętności, w rozsądek, w intelekt. Dlatego tak ciężko było uznać, że w ostatnich wydarzeniach maczały palce jakieś nadprzyrodzone moce, ale... Kiedy inni potwierdzili to, czego sam doświadczył, był bardziej skłonny uwierzyć. Może tym razem nie było ucieczką obwinić za całe zło kogoś... coś innego... Może mógł to zrobić - nawet jeśli nie było to czymś, co przychodziło mu naturalnie. Zawsze chciał być odpowiedzialny za siebie i za swoje czyny. Może tym razem też zrobił to, co był w stanie, tylko... to było po prostu za mało? Po prostu sytuacja była zbyt trudna, by mógł z niej wyjść obronną ręką. I miał jeszcze jeden dowód na to, że pistolet nie obroni go przed wszystkim i nie poradzi na wszystko. Teraz miał wrażenie, że pokładał w nich zbyt dużą wiarę. I, prawdę powiedziawszy, na jakiś czas miał dość strzelania. Chociaż myśl, że udało mu się ocalić Ryōuna, napełniała go trudnym do zidentyfikowania ciepłem. Czym jednak miał się zająć? Nie umiał niczego innego poza strzelaniem. Ryōun powiedziałby, że jest młody i zdąży się jeszcze nauczyć wielu rzeczy. Tylko czego? Rąbania drzew? Nie miał do tego krzepy. Hodowli ryżu? Prędzej by podeptał wszystkie sadzonki. Może mógłby zostać rybakiem? Nie, smutna prawda była taka, że do głowy przychodził mu tylko żywot ochroniarza. Dopiero w następnej chwili uświadomił sobie, że - mniej lub bardziej poważnie - rozważa swoją przyszłość, i myśl ta sprawiła, że się zatrzymał. Usiłując uspokoić rozedrgane serce, zastanowił się, co się zmieniło. Gdzie zniknął ten smutek, żal, który jeszcze kilka dni temu przesłaniał wszystko i sprawiał, że śmierć wydawała się jedyną ewentualnością? Nie było go. Odszedł. Został zdławiony, kiedy jego życie znów nabrało treści. Nawet nie zauważył. Chciał żyć. Teraz naprawdę chciał żyć - wydawało się to tak oczywiste jak oddychanie. Odwrócił się i popatrzył na budynek szpitala, od którego zdążył się już trochę oddalić. Wiedział, komu może za to dziękować. Podjął krok, wciąż roztrzęsiony, ale... szczęśliwy. Miał ochotę się roześmiać - choć obawiał się, że równie dobrze może zacząć płakać. A Ryōun nie lubił płaczu, ach. A więc żył i chciał żyć. Nawet jeśli zdarzyło się tyle złego, nawet jeśli on sam popełnił wiele zła... Czy był w stanie sobie wybaczyć? Nie zapomnieć - ale wybaczyć? Objąć to, co było złe, i iść dalej? Najwyraźniej. Choć to też nie było łatwe. Prawdę powiedziawszy, to mogła być najtrudniejsza rzecz, jaką przedsięwziął w życiu. Co by jednak Ryōun powiedział w takiej sytuacji? Może że najważniejsze to zrobić pierwszy krok, a potem samo pójdzie. Że ma całe życie na osiągnięcie celu. Pewnie coś takiego. Ha. Wbił wzrok w ziemię, powoli krocząc naprzód i wracając do poprzedniego wątku. Zatem praca ochroniarza była chyba jedyną ewentualnością... Jednak jeśli był szczery z samym sobą - a czemu miałby nie być? najwyższa na to pora - potrafił powiedzieć, czego tak naprawdę pragnie. Nie było ważne, gdzie był i co robił - liczyło się tylko to, by być tam, gdzie był Ryōun. Człowiek, który go przyjął i zrozumiał, który mu pomógł. Który go ocalił. Choć znali się tak krótko, nie wyobrażał sobie, by mieli się rozstać. Chciał być przy jego boku. Tak, mógł zostać w szpitalu. Mógł sprzątać, myć podłogi, pomagać przy chorych - jak Daigorō. Mógł robić wszystko, cokolwiek, to nie miało znaczenia. Przy nim... nie musiał się niczego obawiać, mieć wątpliwości. Był bezpieczny. Czuł się... dobrze. Było mu tak lekko. Nie przypominał sobie, kiedy ostatni raz wypełniała go taka nadzieja, radosne oczekiwanie, taki... spokój. Nie apatia i rezygnacja, ale taki żywy i pełen emocji spokój. Takie... pogodzenie się i... optymizm? Może kiedy pierwszy raz ujrzał Kakunojō, a potem przychodził oglądać każdy kolejny spektakl, upajając się jej widokiem na scenie... Ale Kakunojō należała do przeszłości, do innego życia. Teraz był w stanie myśleć o niej niemal bez żalu, niemal jak o obcej osobie, którą zdarzyło mu się przypadkiem spotkać. Była obca. I... nie była jego. Zniknęła razem z Akizukim. Pewnie nigdy jej już nie ujrzy... I myśl ta nie wywoływała w nim żadnych uczuć, choć jeszcze nie tak dawno był w stanie zrobić wszystko, byle tylko zasłużyć na jej uśmiech. Byle tylko na niego spojrzała... Ale może to też była ta gorączka, to szaleństwo, którego ogarnęło nie tylko jego... Czy naprawdę ją kochał? Teraz był skłonny uwierzyć, że tylko mu się wydawało. Że wszystko, czego doświadczył przez ostatnie pół roku, było bardziej snem niż jawą. Może nawet... niedługo... o wszystkim zapomni? Znów zatrzymał się w pół kroku. Nie, nie mógł zapomnieć. Był to winny ludziom, których zawiódł, których zranił... których przywiódł do śmierci. Nigdy nie może o tym zapomnieć - nieważne jak bolesne i upokarzające. Oni odeszli, zasnęli, nic już nie mogli zrobić - a on żył i miał obowiązek pamiętać, nieść ze sobą wszystko to, czego doświadczyli. Razem. Skoczek. Goniec. Wieża. I Królowa. Miał nadzieję, że kiedyś jeszcze spotka ludzi, których tym razem nie zawiedzie. # - Mam dla ciebie wiadomości - oświadczył Ryōun następnego dnia po południu. - Ciała twoich towarzyszy... Znaleziono je i pochowano. Nikt nie wiedział, kim byli i jaki był ich udział w bitwie o Goryōkaku. Władze miały opory, by chować gaijinów razem z Japończykami na cmentarzu wojskowym, i koniec końców położono ich na cmentarzu dla obcokrajowców. Pomyślałem, że możesz chcieć się tam wybrać...? Mam teraz wolną chwilę, mógłbym ci towarzyszyć. Kanna popatrzył na niego z wdzięcznością. - Ja... nie wiem, jak ci dziękować, Ryōun-san. Nie spodziewałem się... że tak szybko... Lekarz machnął ręką. - Sprawy należy załatwiać od razu, inaczej zwalą się na głowę, taką mam zasadę - powiedział. - W takim razie poczekaj chwilę, pójdę wystarać się o transport. Słońce wciąż stało wysoko na niebie, kiedy po jakimś czasie zmierzali na południe miasta. Na prośbę doktora jeden z gospodarzy mieszkających w sąsiedztwie szpitala zgodził się zawieźć ich we wskazane miejsce. Przejechali przez centrum miasta - Kanna ujrzał je po raz pierwszy - a później dojechali do samego morza, niemal na kraniec cypla, na którym Hakodate było położone. Wcześniej patrzył na otoczenie niemal ukradkiem, właściwie niewiele się przyglądając, zbyt pogrążony w myślach, jednak teraz nie mógł nie zwrócić uwagi na krajobraz. Znaleźli się w okolicy, której piękno ściskało za serce. Na lewo wznosił się szczyt Hakodate - niewielki, ale górujący nad miastem - na prawo zaś rozciągała się zatoka. Jej tafla lśniła szafirowo, odbijając błękit nieba. Ciszę zakłócał jedynie śpiew mew, który doskonale podkreślał atmosferę tego miejsca. Ludzi nie było tutaj w ogóle - jedyną osobą, którą zobaczyli, był zgarbiony mężczyzna pomiędzy nielicznymi nagrobkami. W jego stronę też się udali. - Nakanishi-san, jeśli mnie pamięć nie myli? - zagaił doktor. Mężczyzna podniósł głowę, a potem wyprostował się i otrzepał ubranie. Nie mógł mieć więcej niż czterdzieści lat, był niski i szczupły. Najwyraźniej opiekował się tym terenem. - A niech mnie, jeśli to nie Takamatsu-sensei - zawołał, rozpoznawszy przybysza. - Co pana tu sprowadza, sensei? Rzadko kto odwiedza to miejsce... - dodał, spoglądając ciekawie na Kannę. - To Kanna-san, mój pacjent, który ma coś do powiedzenia w sprawie tych trzech obcokrajowców, których tu niedawno pochowaliście - doktor przeszedł od razu do sedna. - Każda informacja będzie dobra - odparł Nakanishi z westchnieniem. - Nikt nie wiedział, kim oni są, więc leżą tu bezimienni. To tam. - Wskazał na trzy świeże groby usytuowane bliżej morza. - Zdaje się, że ciała znaleziono w Goryōkaku...? - dopytywał się, kiedy szli w ich stronę. - Brali udział w walce? - Trudno powiedzieć - odparł Ryōun, zanim Kanna otworzył usta. - To Brytyjczycy, którzy przybyli na Ezo z polecenia konsula Parkesa. Możliwe, że mieli jakaś misję w Goryōkaku, i polegli w jej trakcie. - Na to wyglądało - zgodził się Nakanishi, kiwając głową ze smutkiem. - Najwyraźniej brali udział w bitwie, można było poznać... Tutaj - wskazał na pierwszy grób - leży ten wielki mężczyzna. Tutaj - pokazał na środkowy - ten starszy, a tutaj kobieta. - Goniec, Skoczek i Królowa - powiedział cicho Kanna. - To ich imiona? - Pseudonimy bojowe - wyjaśnił Ryōun, kiedy Kanna nic nie mówił. - Skoro polegli w bitwie, trzeba ich uhonorować jako żołnierzy. Nakanishi-san, uda się załatwić tablice pamiątkowe? - Oczywiście... - Rachunek przyślij mi. Kanna drgnął. - Ryōun-san, nie... - W porządku, Sakyōnosuke. Rozliczymy się potem - uspokoił lekarz. - Nakanishi-san, niech pan zapisze ich imiona. - Dobry pomysł - powiedział grabarz i udał się w stronę niewielkiego budynku. Kanna przykucnął i przez chwilę patrzył na trzy kopce, nic nie mówiąc. Kiedy tu był, znów czuł wyrzuty sumienia. Wiedział, że nie żyją - był z nimi, kiedy umierali - ale dopiero teraz w pełni to sobie uświadomił. Byli martwi, cała trójka - podobnie jak Wieża, który poległ wcześniej. Leżeli tutaj, tutaj mieli zostać... W tym pięknym miejscu nad brzegiem morza. Ich żywiołem była walka, pewnie nawet nie wyobrażali sobie takiego spokoju jak ten, który tutaj panował. Królowa spoczywała najbardziej na południe - jakby najbliżej brata, który pozostał tam, gdzie go porzucili. Przez całe życie byli razem i dopiero śmierć ich rozdzieliła... Miał nadzieję - chciał wierzyć - że tam, po drugiej stronie, znów się odnaleźli. Nawet nie wiedział, jak to jest mieć rodzeństwo - dzieci, z którymi dorastał, nigdy nie poczuwały się do pokrewieństwa z nim - jednak domyślał się, że jest to coś wspaniałego. Pamiętał, jak ta dwójka się do siebie odnosiła. Rozumieli się bez słów, działali jak jedno, mogli na sobie polegać. Kiedy Wieża zginął, Królowa nie była w stanie funkcjonować. Jak to określiła? Jakby jakaś część jej umarła... Mewy rzewnie krzyczały nad ich głowami i nagle sam poczuł przejmującą tęsknotę. Do tej trójki... czwórki, z którymi był tak krótko... do tego, by kiedyś przeżyć coś podobnego, takie poczucie wspólnoty, akceptacji, może nawet zaufania... a może nawet do tego, by skończyć, położyć się i zasnąć... nie musieć już cierpieć, zostawić wszystko za sobą. To było tak kuszące... Sama myśl o tym dodawała sił. Popatrzył na błękit oceanu. Jak by to było, zniknąć w jego falach, dać się unosić, pozwolić się kołysać, zapomnieć o wszystkich troskach, zostawić ten świat innym.. tym, którzy mieli siły żyć... - Sakyōnosuke...? Wstał, przecierając twarz. Nie, to nieprawda. Przecież tak naprawdę chciał żyć. Nie dalej jak wczoraj czuł, że pragnie iść przed siebie, budzić się, znów próbować, planował swoją przyszłość. Dlaczego takie myśli wciąż do niego wracały? Dlaczego, skoro raz podjął decyzję, jego umysł wciąż uparcie wracał do tej ostatecznej ewentualności? Może... może to tylko to miejsce... Ten smutek, te mewy, fale uderzające o brzeg z nieskończoną cierpliwością. Będą tak uderzać aż do skończenia świata. Może dlatego zaczął myśleć o swoim końcu...? - Nie chcę umrzeć - szepnął, bardziej do samego siebie niż kogokolwiek innego. - Nie musisz - padła cicha odpowiedź. - Nie musisz teraz. Każdego z nas to czeka, ale nie od razu. Ciesz się życiem. Kiwnął głową. Nakanishi wrócił z notesem i piórem. Kanna zapisał po angielsku jedyne imiona, pod jakimi znał całą trójkę. Mimo smutku poczuł, że mu ulżyło. Jego towarzysze zostali złożeni w ziemi, pod szerokim niebem - nie musieli tkwić w ciemnościach pod Goryōkaku, w tamtym strasznym lochu, o którym wciąż nie mógł spokojnie myśleć. Nikt z nich nie będzie musiał więcej oglądać tamtego miejsca. To było dobre. Pożegnali grabarza i wrócili do wozu, by udać się w podróż powrotną do szpitala. - Dziękuję, Ryōun-san - powiedział cicho, gdy wóz telepał się na wiejskiej drodze, zmierzając do miasta. - Cieszę się, że... są tutaj. Bałem się... - Nie dokończył. - To dobrze, że ci ulżyło. - Lekarz kiwnął głową. - Jako dowódca czujesz się za nich odpowiedzialny... - Zginęli przeze mnie - oznajmił wprost. - Taka jest prawda, której nie zamierzam się wypierać... - Jednak to nie ty ich zabiłeś - odparł doktor. - Poszli za mną. Gdybym nie poprowadził ich na tę misję, może by wciąż żyli - wyjaśnił, patrząc na swoje kolana. - Gdyby nie chcieli z tobą pójść, nie zrobiliby tego - zripostował lekarz. - Nie możesz odbierać im wolnej woli. Myśląc w ten sposób, nie okazujesz im szacunku. Z twoich opowieści wynika, że to byli twardzi, zaprawieni w boju żołnierze. Musiał być jakiś powód, dla którego zaakceptowali cię jako dowódcę i zgodzili się cię słuchać. Byli wobec ciebie lojalni nie dlatego, że wydałeś im rozkaz, ale dlatego, że w ciebie wierzyli. - I co im przyszło z tej wiary? Teraz są martwi... - zarzucił z rozgoryczeniem. - To prawda, że życie jest największą wartością - odparł Ryōun. - Jednak... W Japonii samurajskie dzieci wychowywano tak, by zawsze wiedziały, że śmierć jest blisko, a prawdziwe życie jest na polu walki. Podejrzewam, że w tym względzie europejscy żołnierze nie różnią się tak bardzo od Japończyków. Nie znałem twoich towarzyszy, ale wydaje mi się, że mogli być szczęśliwi, że śmierć spotkała ich w bitwie - dodał ostrożnie. - Nie przekreślaj tego, kim byli i za co walczyli, tylko dlatego, że masz wyrzuty sumienia, że nie zginąłeś razem z nimi. Myślę, że byliby zadowoleni, wiedząc, że ich dowódca przeżył. Milczał. Chciałby móc patrzeć na to tak jak lekarz. Chociaż... Czy rzeczywiście? Może właśnie chodziło o chcenie - to wewnętrzne przekonanie o słuszności własnych wyborów i decyzji. Bał się tego chcieć. Bał się, że jeśli uwierzy, że nie był winien... Jak to świadczyło o nim jako o człowieku? Ale prawdą było też, że szanował tych ludzi. Może Ryōun miał rację, mówiąc, że to była także ich decyzja? Że powzięli ją z własnej woli. Przecież w tamtym momencie nie był już ich kapitanem - Parkes był rozwiązał oddział, odwołał zadanie, postanowili jednak zbuntować się przeciw temu rozkazowi i działać po swojemu. Kiedy zaproponował im, by spróbowali raz jeszcze, po prostu do niego dołączyli, choć równie dobrze mogli odwrócić się i odejść. Czyżby naprawdę widzieli w nim coś, za co warto było... ryzykować życie? - Sakyōnosuke...? Otarł łzy rękawem i zacisnął wargi. - Ja... przystałem na tę misję dlatego, że chciałem zasłużyć na pochwałę... - wyszeptał po chwili, kiedy przestało go ściskać w gardle. - Anglia oferowała mi tę szansę. W tamtym momencie byłem Brytyjczykiem i pragnąłem uznania Jej Wysokości Królowej. Nie miało znaczenia, co mam zrobić, liczyło się tylko wykonanie rozkazu, zadowolenie tych, którzy mogli mnie przyjąć, spojrzeć na mnie przychylnie... - Szukałeś swojego miejsca, to zrozumiałe... - To było egoistyczne - powiedział krytycznie. - Parkes nazwał mnie oportunistą... i teraz myślę, że miał rację. Zawsze starałem się dostosować do sytuacji, szukać korzyści dla samego siebie... Brać to, co mi ofiarowano, zamiast postawić się i iść do przodu bez względu na wszystko... - Jesteś dla siebie zbyt surowy - odparł lekarz z przekonaniem. - Jako osoba, której zawsze brakowało bezpieczeństwa i uznania... To naturalne, że wykorzystujesz każdą możliwość.. każdą szansę, by uzyskać to, czego ci potrzeba. Naprawdę uważam, że powinieneś być wobec siebie bardziej wyrozumiały. - Dlaczego zawsze... Dlaczego zawsze starasz się mnie usprawiedliwiać? Ryōun-san...? - nie mógł nie zadać tego pytania. - To nie jest usprawiedliwianie - odrzekł mężczyzna. - Uważam, że żaden człowiek nie powinien pogrążać się w rozpaczy i wiecznie nurzać w wątpliwościach. A po drugie... Jestem zdania, że nie masz obiektywnego spojrzenia na samego siebie. - W takim razie... - Usiłował poukładać to sobie w głowie. Mimo że Ryōun mówił rzeczy, w które ciężko mu było uwierzyć, to potrafił dostrzec ich mądrość. - Czy obiektywne spojrzenie zawsze powinno być takie... pozytywne? I czy nieobiektywne zawsze jest negatywne? Nie ma nic pomiędzy? Nie można mieć... neutralnego spojrzenia? - Och, na pewno można! Jeśli jednak o mnie chodzi, zawsze wolę widzieć pozytywy - odparł Ryōun ze śmiechem. Kanna spojrzał na niego z ukosa. - Poza tym - mówił mężczyzna dalej - w przyrodzie musi być równowaga. Jeśli ty skupiasz się na negatywach, ja wybieram pozytywy. Pasujemy do siebie - stwierdził, odrywając wzrok od nieba nad ich głowami i patrząc na niego bacznie. Odwrócił głowę, nie wiedząc, jak odpowiedzieć, i resztę drogę przebyli w milczeniu, które jednak w żadnym momencie nie było krępujące. "Pasujemy do siebie." Nie mógł powstrzymać uczucia ciepła, które rozlało się w jego piersi pod wpływem tych słów. Czy mógł... czy miał odwagę... czy powinien na ich podstawie wyciągać jakieś wnioski...? Czy mógł snuć jakieś marzenia, jakieś plany... Czy wolno mu było? Wydawało mu się, że ten człowiek był w stanie zneutralizować swoją dobrocią wszystko, co było w nim złe. # Nazajutrz odwiedził go urzędnik z magistratu. Najwyraźniej władzom miasta sprawa trzech ciał znalezionych w Goryōkaku mocno ciążyła i chciały jakoś ją rozwiązać. Z jednej strony był pod wrażeniem takiej skrupulatności, ale z drugiej niepokoił się, co spotka jego samego - teraz, gdy urzędnicy dowiedzieli się o jego związku z tą kwestią... - Dowiedzieliśmy się o pana związku z tą nieprzyjemną historią trzech ciał, które znaleziono w Goryōkaku - oznajmił urzędnik po tym, jak już się przedstawił jako Noda Saburō. - Chciałbym, by opowiedział pan o tym coś więcej, panie...? - Kanna. Kanna Sakyōnosuke - pospieszył z odpowiedzią. - Kanna-san - powtórzył Noda. - Słyszałem, że jest pan Brytyjczykiem...? - Po ojcu. Urodziłem się i wychowałem w Japonii. Moja matka jest Japonką. - Ach tak, to wiele wyjaśnia... - odparł mężczyzna w typowo urzędniczy sposób. - Ile pan ma lat, Kanna-san? - W tym roku skończę dziewiętnaście. - A więc urodził się pan w 1850 - Noda-san chyba chciał się popisać zdolnością szybkiego liczenia. - Czy ma pan jakiś dokument potwierdzający tożsamość? - zapytał, patrząc na niego przenikliwym wzrokiem, pod którym Kanna poczuł się bardzo nieswojo. Jakoś jednak musiał wybrnąć z tej sytuacji. Zmusił się do spokoju i spróbował skupić na ostatnim pytaniu urzędnika. Dokument... potwierdzenie... zaświadczenie... Zmarszczył czoło. - Mam dokument podpisany przez konsula Parkesa - odpowiedział. - Przyniosę go, - Podniósł się z krzesła. - Proszę to zrobić. List, coś na kształt paszportu dyplomatycznego, spoczywał w kieszeni jego płaszcza. Zupełnie o nim zapomniał. Nie sądził, by miał go kiedyś potrzebować - tymczasem może się przydać. Papier był odrobinę pognieciony, jednak poza tym nie doznał większych uszkodzeń. Wracał z nim do pomieszczenia, w którym czekał na niego urzędnik, kiedy za zakrętem niemal zderzył się z doktorem. - Słyszałem, że odwiedził nas wysłannik magistratu, nie sądziłem jednak, że przyszedł zobaczyć się z tobą - powiedział mężczyzna, marszcząc brwi. - Choć powinienem był się domyślić - dodał z westchnieniem. - Lepiej pójdę z tobą - oświadczył. Kanna nie spodziewał się, że poczuje taką ulgę. Do spotkania z urzędnikiem stosunkował się dość neutralnie, jednak tak naprawdę czuł niewyjaśnioną obawę. Jeśli jednak będzie z nim Ryōun, wszystko będzie dobrze... - Co za niespodzianka - powitał lekarz Nodę, który ukłonił mu się grzecznie. - Nie spodziewaliśmy się gości z magistratu - dorzucił w najlżejszym odcieniu zarzutu. - Takamatsu-sensei, proszę wybaczyć, że nie zawiadomiliśmy - odrzekł urzędnik, ponownie siadając. - Jak pan wie, mamy nawał pracy i zbyt mało ludzi. - Tak, znam to uczucie - odparł Ryōun niemal współczującym tonem i przysunął sobie krzesło. - Z czym pan przychodzi? - Mam sprawę do pana Kanny - wyjaśnił uprzejmie urzędnik. Najwyraźniej zależało mu na przychylności dyrektora szpitala. - Chodzi o te trzy ciała znalezione w Goryōkaku... - Ach, czy udało się rozwiązać ich zagadkę? - zapytał lekarz niewinnym a uprzejmym tonem. Noda popatrzył na niego tym razem nieco nieufnie. - Właśnie po to tu jestem. Jestem pewny, że Kanna-san będzie w stanie udzielić nam istotnych informacji - powiedział dostojnie. - Przecież to sam sensei napisał w liście o tych ciałach, o których dowiedział się od jednego z pacjentów. - I skąd wam przyszło do głowy, że chodzi o pana Kannę? - rzucił doktor swobodnie, a wręcz z niejakim zdziwieniem. - Posłaniec nam powiedział, że leczycie u siebie obcokrajowca - padła zwięzła, acz wypowiedziana tonem zadowolenia odpowiedź. Mina Ryōuna wyraźnie mówiła, że Kenta-kun, chłopiec biegający na posyłki dla szpitala, usłyszy co nieco z tytułu swojego długiego języka. Z drugiej strony magistrat potrafił bardzo skutecznie za języki ciągnąć, kiedy tylko mu na tym zależało. Lekarz stłumił westchnienie. - Jak widzicie, Kanna-san dopiero wraca do zdrowia. Poza tym doznał poważnego urazu głowy i w związku z tym niewiele pamięta z ostatnich tygodni - oznajmił. - Wiedział jednak o ciałach w Goryōkaku - urzędnik nie dał się zbić z tropu, po czym odwrócił się do głównego obiektu swojego zainteresowania. - Kanna-san... - Cóż, sądzę, że na kilka pytań będzie wam mógł odpowiedzieć - wtrącił lekarz, jakby nie słyszał Nody. Noda rzucił mu cokolwiek urażone spojrzenie, ale z dyrektorem szpitala nie zamierzał się wdawać w potyczki, więc postanowił go zignorować. - Kanna-san. Widzę, że przyniósł pan dokument, o który prosiłem. Czy mogę go zobaczyć? - zapytał dość władczym, choć wciąż uprzejmym, tonem. Kanna podał mu napisany w dwóch językach i sygnowany przez Parkesa list. - "Na mocy nadanej mi przez Jej Wysokość Wiktorię, Królową Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii, oraz w porozumieniu z Cesarstwem Wielkiej Japonii, udzielam Kannie Sakyōnosuke swojego pełnomocnictwa dyplomatycznego na terenie Japonii i wzywam do okazania mu wszelkiej pomocy w wykonywaniu obowiązków. Podpisano: Harry Smith Parkes, Wysłannik Specjalny i Minister Pełnomocny Jej Wysokości oraz Konsul Generalny w Japonii." Urzędnik podniósł na niego wzrok i wydawało się Kannie, że tym razem widzi w nim jakiś szacunek, którego wcześniej tam nie było. Zawartość listu istotnie brzmiała imponująco, on sam obawiał się jednak, czy tutaj, na dalekiej północy, będzie on miał jakiekolwiek znaczenie. Od strony doktora dobiegło gwizdnięcie. - Kanna-san, nie wiedziałem, że taką osobistość goszczę w moim skromnym szpitalu. - Kanna rzucił mu spłoszone spojrzenie, jednak szybko zorientował się, że Ryōun grał. - Noda-san, z pewnością magistrat w Hakodate zechce udzielić panu Kannie pełnego poparcia...? - zasugerował. - Ustalenia dyplomatyczne - dodał tonem, jakby to wyjaśniało wszystko. Urzędnik wyraźnie się zmieszał. - O-oczywiście. Japonia pozostaje sprzymierzeńcem Imperium Brytyjskiego - powiedział, a potem, zupełnie znienacka, acz wykorzystując sposobność, przeszedł do ataku. - Czy mam przez to rozumieć, że wykonywał pan w Hakodate jakąś misję dyplomatyczną, Kanna-san? Podobnie jak ci ludzie? Znał ich pan? - dopytywał się. - Noda-san - ponownie wtrącił się lekarz. - Proszę mi wybaczyć, ale Kanna-san jest rekonwalescentem. Proszę się tak nie spieszyć z tymi pytaniami. Czy Kannie-san coś się zarzuca? Bo pana ton trudno nazwać uprzejmym... - Ależ! - mężczyzna ponownie odwrócił się do lekarza, a na jego twarzy irytacja mieszała się z obawą. - Kanna-san, oczywiście niczego panu nie zarzucamy ani o nic nie oskarżamy. Zależy nam tylko na prawdzie... - Rzecz jasna zdaje pan sobie sprawę, że pana Kannę może obowiązywać tajemnica dyplomatyczna, w związku z czym nie będzie w stanie odpowiedzieć na wszystkie pytania...? - Tak, rozumiem to. - Noda-san cokolwiek się stropił. - Mam jednak nadzieję, że może nam pan wyjaśnić, kim byli ci ludzie i co robili w Hakodate w czasie bitwy - dodał z nadzieją. Została ona jednak przekreślona, gdyż odpowiedział mu ponownie lekarz. - Z tego, czego dowiedziałem się od pana Kanny, był to oddział, który działał z bezpośredniego rozkazu konsula Parkesa. Ponieważ Kanna-san pracował dla ministra Parkesa, co zresztą ustaliliśmy, poznał tych ludzi właśnie za jego sprawą. Noda-san, proszę tego nie zapisywać, ale podzielę się z panem swoją osobistą opinią - dodał dość tajemniczym tonem. Noda, który od początku rozmowy zdołał zapisać tylko imię i nazwisko Kanny, niemalże nadstawił uszu. - Wszyscy wiemy, że Imperium Brytyjskiemu zależy na dobrych stosunkach z Japonią, prawda? - Noda kiwnął głową, wydawał się zamienić w słuch. - Jak pan myśli, czy ta... - doktor urwał, jakby szukał odpowiedniego słowa, a kiedy znów się odezwał, w jego głosie brzmiało wyraźne lekceważenie - rebelia admirała Enomoto była Anglii w smak? Mam swoje podejrzenia na ten temat... - Ponownie zawiesił głos, patrząc na urzędnika znacząco. - Rozumie pan, Noda-san? Urzędnik jakby pobladł. - Chce pan powiedzieć, Takamatsu-sensei, że ci ludzie... przedostali się do Goryōkaku, by - on także ściszył głos - zgładzić admirała Enomoto? - Nie mam pojęcia. To tylko hipotezy. - Lekarz wzruszył ramionami, odchylając się na krześle. - Proszę jednak pomyśleć. Raczej nie byli jego sprzymierzeńcami, skoro w forcie odkryto ich ciała. Jeśli dobrze rozumiem, armia rządowa nie potrafiła ich zidentyfikować, czyli w ogóle ich nie spotkali, a gdyby ci ludzie walczyli dla Republiki, wówczas na pewno starliby się z siłami rządowymi. W takim wypadku chyba powinni być traktowani jako bohaterzy, nie sądzi pan, Noda-san? - Czy to prawda, Kanna-san? Od dobrych kilku chwil Kanna siedział bez słowa wpatrzony w Takamatsu Ryōuna i zastanawiał się, czy na pewno ma przed sobą lekarza, którego wydawało mu się, że zna. Drgnął, kiedy zadano mu pytanie. - Ja... To może być prawda - odparł cicho. - W takim razie jaka była pana rola w tej historii? - urzędnik, choć również wydawał się cokolwiek wstrząśnięty, postanowił wykorzystać nadarzającą się okazję. - Noda-san, przecież widzi pan, że Kanna-san jest zmęczony - ponownie przerwał mu doktor. - Ustaliliśmy już, że o nic się go nie oskarża, więc może da pan pokój temu przesłuchaniu? - Takamatsu-sensei, bardzo sobie wypraszam - urzędnik był już bardzo oburzony. - Wykonuję tylko swoją pracę. - Mam wiele szacunku dla pana pracy, proszę w to nie wątpić, jednak w pierwszej kolejności muszę się troszczyć o moich pacjentów - wskazał lekarz. - Proszę się jednak nie obawiać. Mogę pana zapewnić, że Kanna-san to dobry człowiek, który ma na sercu powodzenie i dobrobyt Japonii. Nie wiem, czy pan już o tym słyszał - dodał tonem, jakby wcale nie chciał o tym mówić, jednak sytuacja go zmuszała - ale kilka dni temu uratował mi życie, zupełnie bezinteresownie i narażając swoje. Gdyby nie on, nie rozmawiałbym teraz z panem, Noda-san - powiedział z namaszczeniem. - Dlatego bardzo bym prosił, by jakiekolwiek wątpliwości w kwestii jego intencji zostały szybko rozwiane. - Doprawdy? Ktoś nastawał na pana życie, sensei? - urzędnik najwyraźniej się przejął. - Jakiś biedny człowiek, który nie był zadowolony z zasad panujących w tym szpitalu i uważał mnie za zdrajcę - odparł doktor tonem, jakby naprawdę wolał o tym nie wspominać, patrząc na swoje ręce. - To doprawdy godne ubolewania. - Jak jednak mówiłem, Kanna-san ocalił mnie, unieszkodliwiając napastnika. Mam nadzieję, że podobne incydenty nie będą miały więcej miejsca. Rozumiem, że macie nawał pracy, jednak powinniście dołożyć starań, by w zapewnić mieszkańcom bezpieczeństwo - powiedział doktor niezobowiązującym tonem. Noda poczerwieniał. - Oczywiście, ma sensei rację. Zajmiemy się tą sprawą - zawołał gorliwie. - Przesłuchamy tego człowieka i... - Wydaje mi się, że nie był w pełni władz umysłowych, więc nie karzcie go zbyt srogo - dodał Ryōun. - Poza tym, koniec końców, nic się nie stało. Dzięki obecnemu tutaj panu Kannie. To on postrzelił tego biedaka, zapobiegając masakrze w szpitalu - podkreślił, jakby opowiadał jakąś sensacyjną historię. Nodę jednak zainteresowało coś innego. Mogło się Kannie wydawać, ale niemal podskoczył na krześle, a potem zapytał: - Postrzelił? Jest pan strzelcem, Kanna-san? - ...Tak. - Bardzo dobrym - wtrącił doktor. - Czekam, aż wróci do zdrowia, żeby w pełni przekonać się o jego umiejętnościach. Domyśla się pan, Noda-san, że ktoś taki jak konsul Parkes nie zatrudniłby byle kogo. Może pan też przyjdzie popatrzeć? - Na pokaz umiejętności pana Kanny? - upewnił się urzędnik. - A jakże! Może magistrat miałby dla niego zajęcie? - rzucił doktor lekko. - Kanna-san poważnie rozważa pozostanie w Japonii. W końcu to kraj jego matki, a Anglia jest bardzo daleko... - Ja... Nie wiem... - Noda wydawał się zmieszany i chyba nie wiedział, co powiedzieć. - Będę jednak o tym pamiętał - zakończył dość oficjalnie i wstał. - Na mnie już pora - oświadczył, zbierając dokumenty i najwyraźniej uświadamiając sobie, że koniec końców nic z rozmowy nie zapisał. Zacisnął usta, ale zły mógł być tylko na siebie. - Żegnam, Takamatsu-sensei, Kanna-san. - Ukłonił się im obu, na co odpowiedzieli tym samym, po czym wyszedł. - Mogłem go poczęstować herbatą - stwierdził Ryōun, kiedy urzędnik zniknął za rogiem korytarza. - To dobry człowiek, tylko strasznie przepisowy. - W przyrodzie musi być równowaga - powiedział głucho Kanna, dziwiąc się, ze w ogóle jest w stanie mówić. Wciąż czuł się cokolwiek ogłuszony. - Sensei... Ryōun-san... Co to wszystko miało znaczyć? - wydusił. - O co ci chodzi, Sakyōnosuke? - zapytał niewinnie doktor. - To... To... Kompletne mijanie się z prawdą. Brylowanie na ostrzu kłamstwa. Gra z urzędnikiem państwowym będąca zdumiewającą mieszanką pochlebstw, wyniosłości oraz "hipotez". To był zupełnie nowy Takamatsu Ryōun, niemalże niebezpieczny manipulator, którego nikt nie chciałby za przeciwnika. Chociaż... Już wcześniej miał okazję przekonać się na własnej skórze, że za tą dobrotliwą twarzą i ciepłym uśmiechem kryje się ostra jak brzytwa inteligencja i silna jak stal wola. Teraz, gdy patrzył na to z perspektywy niemal obserwatora, był w stanie ujrzeć to w zupełnie innym świetle. - Ryōun-san... Nie chcę sprowadzić na ciebie kłopotów - powiedział to, co ciążyło mu najbardziej. - A jakie ja mogę mieć kłopoty? - zapytał lekarz ze śmiechem. - Dlaczego... powiedziałeś to wszystko? Przecież gdyby chcieli, mogliby wszcząć śledztwo i... oskarżyć mnie... Ryōun przestał się uśmiechać i spojrzał na niego bacznie. - Dlatego powiedziałem to wszystko - odparł wprost. - Sakyōnosuke, obawiam się, że twoja uczciwość, w połączeniu z niezupełnie zasłużonymi wyrzutami sumienia, może doprowadzić cię do jakiegoś głupstwa. Nie chcę tego oglądać - powiedział kategorycznie. - Chcę widzieć, jak żyjesz i cieszysz się życiem, a nie jak oskarżają cię o coś, za co nawet nie można cię winić. Zastanów się. Czy komukolwiek przyniesie korzyść, jeśli oddasz się w ręce władz? Nikomu. Pomyśl zaś, ile dobra możesz jeszcze wyrządzić ludziom: tyle, że te uczynki, które popełniłeś w chwili szaleństwa, zostaną odkupione. Bycie honorowym jest wspaniałą rzeczą, jednak żyjemy w czasach, kiedy są istotniejsze rzeczy od honoru. Przez setki lat Japończycy rozcinali sobie brzuchy, tracąc życie na marne, jednak obecnie przestaje to być uważane za bohaterstwo. Prawdziwym bohaterstwem jest żyć i w ten sposób pracować na odkupienie, a nie wybierać łatwą drogę śmierci bądź kary. - Mimo wszystko... żeby kłamać dla mnie... - Wciąż był wstrząśnięty. - Nie kłamałem. Po prostu nie mówiłem całej prawdy. Chcę cię pokazać w dobrym świetle. Chcę, żeby magistrat miał o tobie dobre zdanie. Sakyōnosuke, przecież oni cię nawet nie znają! Myślisz, że - mówiąc brutalnie - naprawdę przejęliby się tym, że zabiłeś dwoje ludzi? Wydaje mi się, że jak najszybciej będą chcieli o wszystkim zapomnieć, biorąc pod uwagę, że nigdy tak do końca nie wyjaśniono, co się stało w Goryōkaku. Wszyscy są zdania, że działały tam jakieś złe moce, choć trudno coś takiego wpisać do oficjalnych raportów. Poza tym... Ustaliliśmy już, że nie powinieneś się obwiniać o to, co się stało. Chcę ci pomóc. Jeśli będę musiał skłamać, zrobię to. - Ale... Jesteś lekarzem... Nie powinieneś... - Sakyōnosuke, o to się nie martw. Jak długo postępuję słusznie, tak długo nie mam problemów ze swoim sumieniem. Jeśli kłamstwo może wyrządzić korzyść, a prawda szkodę, to nie ma się nawet nad czym zastanawiać. Moim zadaniem, jako lekarza, jest ratować. Tym się w pierwszej kolejności kieruję. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Kanna nie wiedział, co ma powiedzieć, ale Ryōun nie wydawał się czekać na jego odpowiedź. Prędzej oczekiwał, że Kanna zastanowi się nad tym i sam podejmie decyzję. - A tak zmieniając temat... Naprawdę zamierzasz zostać w Japonii? - zapytał lekarz, kiedy widocznie sprzykrzyła mu się cisza. - Przecież ty to wymyśliłeś! - Ach, prawda - doktor nie wydawał się bardzo skruszony, raczej przeciwnie. - Cóż, uważam, że to całkiem dobry pomysł. Oczywiście od ciebie zależy, czy zamierzasz dalej pracować dla Parkesa... Jednak, o ile dobrze pamiętam, wspomniałeś, że już dla niego nie pracujesz...? Kanna zacisnął szczęki, a potem rozluźnił. - Powiedział mi, żebym robił, co chcę... - odparł i w jego głosie prawie nie było goryczy. - Prawdę powiedziawszy, powinienem był mu oddać wówczas ten list, ale nie przyszło mi to do głowy, a on się nie upominał... Parkes rozdawał te listy na lewo i prawo, lubił w ten sposób demonstrować swoją władzę... - Zamyślił się. - Myślę, że zajęcie dla ciebie zawsze się znajdzie - wyraził swoją opinię lekarz. - Miejmy nadzieję, że magistrat zaciekawi się ofertą... - Którą ty im złożyłeś - wskazał Kanna, ale doktor bynajmniej nie poczuwał się do żadnej winy. - Nie chciałbyś zostać policjantem, Sakyōnosuke? - zapytał. - Z twoim silnym poczuciem sprawiedliwości i, raz jeszcze to podkreślmy, umiejętnościami strzeleckimi nadawałbyś się wyśmienicie. Obawiam się, że choć w końcu jest pokój, to tak naprawdę przywracanie porządku potrwa całe lata. Japonia musi być bardzo silna, by przetrwać te czasy. Zastanów się nad tym. Kiwnął głową, choć na razie miał zamiar zastanowić się nad czymś innym. # Po obiedzie poprosił o arkusz papieru i przybory do pisania. Postanowił zrealizować pomysł, zanim się rozmyśli. Pisanie lewą ręką, zwłaszcza po długiej przerwie, nie było najłatwiejszym zadaniem pod słońcem, ale jakoś udało mu się utworzyć krótką notatkę, którą dało się przeczytać. "Zostałem ranny w bitwie. Skoczek, Goniec i Królowa nie żyją, zostali pochowani na cmentarzu dla obcokrajowców w Hakodate; jeśli to możliwe, proszę poinformować ich bliskich. Ponieważ zwolnił mnie Pan ze służby, odsyłam upoważnienie, jakie od Pana otrzymałem. Nie będzie Pan miał więcej ode mnie wiadomości. God Save the Queen. Kanna Sakyōnosuke." Drżącą ręką złożył list i na zewnętrznej stronie napisał: "Wysłannik Specjalny i Minister Pełnomocny Jej Wysokości oraz Konsul Generalny w Japonii, Harry Smith Parkes, Tokio". To był dobry początek. Oczywiście, mógł zniknąć bez słowa, chciał jednak przekazać Parkesowi wiadomość o śmierci tej trójki. Nie żeby Parkes miał się przejąć - możliwe, że już nie pamięta o całej sprawie - jeśli jednak mieli oni jakieś rodziny w ojczyźnie, ważne było dać im znać. Jego samego Parkes pewnie uzna za idiotę, który pozbywa się tak ważnego dokumentu, choć mógłby z niego korzystać do woli... No ale Parkes nie miał o nim dobrego zdania od początku, więc żadna różnica. Kanna chciał mieć dla siebie choć trochę szacunku i przynajmniej w tej sprawie postąpić zgodnie z sumieniem. Mimo wszystko nie potrafił nienawidzić Parkesa. Mężczyzna był arogancki i bezwzględny, jednak w pierwszej kolejności miał na uwadze dobrobyt ojczyzny i chwałę Jej Wysokości. Kanna zawdzięczał mu to, że był w tej chwili w Japonii... Ta myśl sprawiła, że się zastanowił. Czy rzeczywiście powinien się tym cieszyć? Gdyby został w Anglii, nie spotkałyby go te wszystkie nieszczęścia ostatnich miesięcy. Nie przeżywałby dręczącego zadurzenia w Kakunojō, nie doznałby rozczarowań - przede wszystkim samym sobą, nie popadłby w to szaleństwo i nie zostałby... opętany, co doprowadziło go do zbrodni. Z drugiej strony... nigdy nie spotkałby Takamatsu Ryōuna, który wydawał się leczyć nie tylko rany jego ciała, ale przede wszystkim jego duszy, składać w jedno wszystkie kawałki, których sam nigdy nie potrafił połączyć, pomagać mu znów stać się pełną osobą. Co go czekało w Londynie? Wilgoć, zimno i wieczna samotność - bez jednej bliskiej osoby, bez jednego przyjaciela - przemierzanie ulic i mijanie ludzi o zamkniętych twarzach, z nadzieją, że za następnym rogiem ją spotka, matkę, która go porzuciła... Nie, chyba rzeczywiście mógł być wdzięczny Parkesowi. Kenta-kun obiecał zanieść list do Konsulatu Brytyjskiego jeszcze dzisiaj. To, czy przesyłka dotrze do adresata, leżało w rękach urzędników. Kiedy chłopiec zniknął za bramą szpitala, Kanna poczuł zarówno ulgę, jak i niepokój. Zamykał jakiś rozdział w swoim życiu, odcinał się od tego, co wiązało go do tej pory... Ale jednocześnie przyszłość była wielką niewiadomą. Zrezygnował z Anglii i jej opieki - która, choć nigdy nie była hojna, to jednak zapewniała mu dach nad głową i chleb codzienny - by na nowo oddać się Japonii i liczyć, że go przyjmie. Miał już dość takiego zawieszenia pomiędzy dwoma krajami - dwiema rzekomymi ojczyznami - w żadnym nigdy tak naprawdę nie znajdując miejsca. Japonia już raz go odrzuciła, jednak... postanowił jej dać drugą szansę. Może teraz, kiedy jest dorosłym mężczyzną, będzie w stanie bardziej się jej przysłużyć niż wtedy, gdy był dzieckiem. # Zbliżało się letnie przesilenie. Od jego przebudzenia w szpitalu minęło półtora miesiąca. Czuł się zupełnie zdrowy - poza ramieniem, które wciąż miał unieruchomione. Spodziewał się jednak, że wkrótce będzie mógł zdjąć opatrunek. Spacerował codziennie, za każdym razem odbywając coraz dłuższe trasy. Powoli poznał okolice szpitala, a potem i centrum miasta: główną ulicę, rynek, sklepy. Ludzie uśmiechali się do niego, gdy przemierzał te same miejsca, i zaczynał rozpoznawać niektóre twarze. Od czasu do czasu ktoś mu znów dziękował za ocalenie Takamatsu-sensei. Czasami spotykał w mieście lokalnych Brytyjczyków, z którymi wymieniał powitania, oraz Amerykanów. Dzieci nigdy nie były znudzone jego jasnymi włosami. Często dotrzymywały mu towarzystwa w jego wycieczkach - dumne, że mogą pokazać Hakodate temu obcokrajowcowi, którego polubiły. - A byłeś w tym miejscu, w którym straszy? - zapytał go któregoś dnia Takeo, rezolutny sześciolatek, którego Takamatsu-sensei leczył niedawno na ospę. - Miejscu, w którym straszy? - Leży za miastem, na południe. Tata mówił, że nic się tam nie dzieje, ale nikt nie chce tam chodzić - wyjaśnił chłopiec. - Dlaczego? - Podobno robiono tam jakieś urok - odparł Takeo-kun tonem znawcy, jednak w jego głosie brzmiała ekscytacja. - Na przesilenie letnie kapłan ma je poświęcić i wtedy będzie je można rozebrać. A drewno ma zostać spalone na obonie - dodał Yūta-kun, a pozostałe dzieci przytaknęły gorliwie. Rozebrać? Poświęcić? Brzmiało coraz bardziej intrygująco. - Gdzie je znajdę? - zapytał. - A może któreś z was chce mi towarzyszyć? Dziewczynki pokręciły głowami, a chłopcy krygowali się przez chwilę. Ostatecznie jeden wymówił się obowiązkami domowymi, drugi bólem brzucha, a trzeci przypomniał sobie, że miał odwiedzić ciotkę na drugim końcu miasta. Kanna stłumił uśmiech i zapytał o kierunek. Nie miał nic w planach, więc mógł równie dobrze odwiedzić "miejsce, w którym straszy". Takeo-kun wskazał mu pagórek na południowy wschód od miasta, który przynajmniej z tej perspektywy wyglądał jak całkiem normalne wzgórze pokryte lasem. Spacer w chłodnym cieniu drzew był wcale przyjemny. Czuł się na tyle silny, że nawet lekka wspinaczka nie sprawiła mu problemu. Im bardziej zagłębiał się w las, tym mniej ludzi mijał. W którymś momencie dobiegający zza jego pleców gwar miasta zastąpiło ćwierkanie ptaków. Było tu tak spokojnie... Słońce przeświecało przez gałęzie, w powietrzu uwijały się pszczoły i motyle. Natura pokazywała się od najlepszej strony. W końcu drzewa przerzedziły się i wyszedł na polanę, a widok, który ukazał się jego oczom - ani straszny, ani przeklęty - sprawił, że serce zabiło mu mocniej i z każdą sekundą przyspieszało. Znał to miejsce, już tutaj był - i pewnie zaraz, za chwilę, dwie, przypomni sobie dlaczego. Jego ciało pamiętało, nawet jeśli umysł jeszcze nie wiedział. Wyłożony drewnem niewielki plac i podwyższenie. Wokół rozrzucone bezładnie tyczki, na których kiedyś wisiały proporce - teraz zniszczone, pociemniałe. Przewrócone stojaki, w których kiedyś płonął ogień. Rozbite ławki i krzesła, zdarte dekoracje. Opuszczone miejsce, w które rzeczywiście nikt nie zachodził. Zbliżył się i wszedł na podłogę, klepki zaskrzypiały pod jego stopami, a dźwięk ten zabrzmiał wyraźnie w dziwnej ciszy, jaka tutaj panowała. Jego serce wciąż biło prędko, gwałtownie, boleśnie. Wydawało mu się, że może dostrzec blask pochodni, które oświetlały okolicę. Że słyszy podniecenie obecnych, nerwowe szuranie stóp, szybkie oddechy. Ludzi zgromadzonych, by oglądać... przedstawienie, nie, by brać w nim udział, zauroczonych, zapatrzonych... w świętą dziewicę, która wzywała do walki i obiecywała zwycięstwo... Yuyama Kakunojō, która zatraciła swoją tożsamość i stała się marionetką kontrolowaną przez... demona. Prawie ją widzi: dumnie wyprostowana, porywająca tłum, z rozwianymi włosami i natchnioną duszą, jej oczy lśnią nieziemskim ogniem, nie widzi nikogo, patrzy w przyszłość, a po jej twarzy płyną łzy... Walka...! Zwycięstwo...! Wolność...! Zgiął się wpół. Wrażenie było tak silne, że niemal zwaliło go z nóg. Był tutaj. Patrzył na nią: na swoją matkę i boginię, która mu wszystko przebaczyła i niczego od niego nie chciała. Nie miał dla siebie innego miejsca jak przy jej boku, nie było innego świata. Dla niej mógł zrobić wszystko, do niej pragnął wracać, choć nigdy nawet go nie widziała. Patrzyła przez niego, w jakiś inny wymiar, w jakąś wizję, która nigdy nie miała się spełnić. Ale nie potrzebował jej spojrzenia, wystarczyło być tutaj i widzieć tylko ją. Tutaj odczuwał spokój - bo jej obecność odurzała i pozwalała zapomnieć o wszystkim. Kiedy na nią patrzył, nic innego nie istniało, nie było ważne. Nie było bólu, nie było głodu i pragnienia. Jego ciało powoli drętwiało, krew płynęła coraz wolniej, a oddech stawał się coraz słabszy, aż w końcu ustał zupełnie... Nabrał głęboko powietrza i podniósł głowę. Przez chwilę patrzył w błękitne niebo, usiłując się uspokoić. Gdy po jakimś czasie przestało mi się kręcić w głowie, a uczucie ściskania w piersi zelżało, popatrzył ponownie na scenę. Nie, nie było tu nic strasznego - tylko ten smutek, jaki pozostaje po obudzeniu się ze snu... Był jednak wdzięczny, że się obudził. Sny bywają piękne albo przerażające - ten był i jedno, i drugie - ale są tylko snami. Nagle pomyślał... nagle wiedział z zupełną pewnością i przekonaniem, że od teraz będzie się w stanie cieszyć każdym krokiem i każdym oddechem. Tamten sen, w którym nie czuł niczego poza martwym spokojem... mógł był nim zawładnąć - jednak dano mu drugą szansę na życie. Powinien ją wykorzystać najlepiej, jak potrafi - to jedno było dla niego jasne jak słońce. To tutaj go znaleźli, to stąd zanieśli go to szpitala, gdzie zajęto się nim i przywrócono zdrowie. Wielu ludzi włożyło wysiłek w to, by żył. Nie mógł tego zmarnować, nie wolno mu było i... tak naprawdę, nie chciał. Chciał czegoś dokonać, kształtować los własnymi rękami, a nie tylko biernie mu się przyglądać i zawsze wybierać to, co było najłatwiejsze i najbardziej korzystne. Stał przez chwile, usiłując zatrzymać to uczucie głęboko w sobie - tak czyste, tak wyraźne - poznać je, zapamiętać, by później móc przywołać na nowo. W zwątpieniu, w uczuciu porażki albo w momencie, w którym będzie chciał się poddać. "Pamiętaj" - powiedział sobie - "pamiętaj o tym miejscu i o tym, co tutaj odkryłeś. Pamiętaj o tej polanie, tym podwyższeniu. O tym jasnym niebie i szumiących koronach drzewa. Pamiętaj, że tutaj prawie umarłeś i tutaj postanowiłeś żyć." Obszedł scenę dokoła, przesuwając dłonią po heblowanych deskach. Miała zostać rozebrana - i tak chyba rzeczywiście było najlepiej. Była świadkiem zbyt wiele próżnych nadziei i mrzonek, które nie miały szans na spełnienie. Spektakl, który pragnął stać się rzeczywistością - choć powinien był pozostać tylko przedstawieniem. Nadepnął na coś twardego i schylił się, by się przyjrzeć bliżej. Przez chwilę trzymał przedmiot w dłoni, a jego umysł był zupełnie pusty, bo szok był zbyt duży. Przedmiot był tak znany, że wydawało się czymś abstrakcyjnym znaleźć go tutaj: okrągły zegarek, który przestał pokazywać czas. Pokryty ziemią, z pękniętym szkiełkiem, zdawał się należeć do kogoś innego. Do innego życia. Popatrzył na portret matki, tej pięknej kobiety o jasnych oczach, której nigdy nie znał i której pragnął najbardziej w świecie. Której widokiem pocieszał się zawsze w chwili smutku... Tak odległa, tak obca, patrząca z zagadkowym uśmiechem, nie przestająca się uśmiechać nawet zza pęknięć i smug błota i krwi, jego własnej krwi. Była jak lalka z teatrzyku, nadająca się tylko do tego, by na nią patrzeć i ją podziwiać. Odrętwienie minęło i nagle ogarnął go gniew. Ścisnął zegarek w ręce i ruszył z powrotem, do miasta, niemal biegiem w dół, ścieżką między drzewami, by wkrótce stanąć nad brzegiem morza, nad zatoką. Szafirowa tafla lśniła w promieniach popołudniowego słońca, mewy krzyczały znajomo. Ciężko oddychając, zamachnął się, by cisnąć ten relikt przeszłości w fale, by pozbyć się tej ostatniej pamiątki, ostatniego wizerunku kobiety, która zniewoliła go, sprowadziła na niego udrękę... Nie potrzebował jej. Nie potrzebował takiej matki. Mógł być wreszcie wolny, wyjść z jej cienia, patrzeć na świat własnymi oczami... Jeden ruch, tylko jeden ruch i będzie mógł o niej zapomnieć. Na pewno potrafił to zrobić... Na pewno... Powoli opuścił ramię i spojrzał na południe... a potem skierował się na cmentarz dla obcokrajowców. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, jednak o tej porze roku dzień był długi. Jego krok był szybki, ciało i umysł nie chciały zwolnić ani na chwilę, piaszczysta droga umykała spod stóp. Nie było tu nikogo, tylko mewy pod lazurowym niebem. Trzy groby tkwiły ciche, spokojne, każdy z krzyżem i tablicą. Trawa falowała, trącana bryzą. Było tu dziko i pięknie. Położył zegarek na jej grobie. Gdyby wszystko było inaczej, może by kiedyś po prostu przyprowadził ją do domu i przedstawił matce. Teraz mógł tylko przyprowadzić matkę do niej. Tak było lepiej. Ona była ofiarą złożoną na ołtarzu jego matki. Choć na wszystko było za późno, chciał ją uczcić w jedyny sposób, jaki mógł: poświęcając matkę jej. Tak było sprawiedliwiej. Odwrócił się i powoli podążył w stronę szpitala. Już się nie spieszył. Czuł ulgę, jakby doprowadził jakąś rzecz do końca. Jakby mógł skierować się ku nowym wyzwaniom ze spokojną świadomością, że to jedno zostawił za sobą. Oderwał wzrok od ścieżki i popatrzył na leżące przed nim miasto. Dobrze było do niego wracać. # W dzień poprzedzający letnie przesilenie Ryōun zdjął mu opatrunek i zbadał ramię. Odzwyczajone od ruchu, sprawiało dziwne wrażenie, kiedy lekarz je unosił i opuszczał oraz kazał wykonywać najróżniejsze manewry. Palce nie straciły sprawności, ponieważ Kanna ruszał nimi - całą dłonią - przez cały czas rekonwalescencji, jednak bark dopiero miał sobie przypomnieć swoją funkcję. Najważniejsze było, że ból ustąpił i ruchów, poza swoistą sztywnością i słabością, nic nie ograniczało. Przecięte mięśnie miały się jeszcze długo goić, jednak nie było już niebezpieczeństwa ponownego uszkodzenia. - Jesteś zdrowy - stwierdził Ryōun, kiedy po badaniu usiadł z powrotem na swoim stołku. - Teraz musisz tylko ćwiczyć ramię, by odzyskać w nim wcześniejszą sprawność. Kanna założył z powrotem górną część yukaty. Nawet wsunięcie ręki w prawy rękaw wywoływało dziwne odczucie. - Dziękuję - powiedział, spoglądając na lekarza. - Dziękuj samemu sobie - odparł Ryōun. - Twoja wola życia ma w tym wszystkim największy udział. - W takim razie tym bardziej powinienem dziękować tobie, bo gdyby nie ty... - Urwał. - Gdyby nie ty, nie sądzę, bym chciał żyć - dodał szczerze. - Dziękuję. Ryōun uniósł rękę, jakby chciał protestować, jednak rozmyślił się i położył ją z powrotem na kolanie. Przez chwilę patrzył na niego w zamyśleniu, a potem kiwnął lekko głową. - Bardzo proszę. Cieszę się, że mogłem pomóc - odparł i z jakiejś przyczyny nie zabrzmiało to jak zwyczajowa formułka. Kanna popatrzył na swoje prawe ramię, a potem kilka razy zacisnął dłoń w pięść. Nagle nie wiedział, co powiedzieć. Było wczesne popołudnie, zegar dopiero co wybił dwunastą. Rozgrzane powietrze wpadało przez otwarte okno wraz ze śmiechem bawiących się na podwórzu dzieci. Spokój wypełniał budynek szpitala i okolicę, jednak Kanna poczuł, że nie jest w stanie mu się poddać. Uczucie, że coś jest nie w porządku... jakaś niepewność... nie pozwalały mu odetchnąć z ulgą i cieszyć się tym, że jego leczenie było zakończone, w dodatku sukcesem. - Dzisiaj masz wizytę w magistracie, prawda? - głos lekarza przerwał jego rozmyślania. - Na drugą, tak? Kiwnął głową. Zupełnie o niej zapomniał. Od wizyty pana Nody nie miał żadnych wiadomości od lokalnych władz - aż do tego tygodnia, kiedy to dostał wezwanie do urzędu. Ryōun z tajemniczym uśmieszkiem powiedział, że nie ma się czym martwić, dodając przy okazji, że gdyby go mieli zaaresztować, to by mu nie wyznaczali wizyty, tylko sami po niego przyszli. Było w tym wiele sensu, choć Kanna nie mógł się nadziwić poczuciu humoru lekarza, w tym wypadku cokolwiek makabrycznego. Może właśnie to spotkanie było powodem jego niepokoju? - Opowiedz mi, jak było, i... W sumie moglibyśmy wieczorem świętować twój powrót do zdrowia, co ty na to? - zaproponował Ryōun. - Mogę przynieść sake - zaoferował się Kanna, przypomniawszy sobie o butelce napitku, którą kiedyś dostał. - No to świetnie. - Lekarz wstał z krzesła. - W takim razie u mnie o siódmej, będę już po wieczornym obchodzie. Kanna kiwnął głową. Personel szpitala zajmował jeden z mniejszych budynków, ten obok bramy. Raczej nie zabłądzi. Tymczasem natomiast powinien znaleźć drogę do Goryōkaku... Gdyby mógł, w ogóle by tam nie szedł. Nie chciał więcej oglądać tego miejsca, zbyt wiele tragedii się z nim wiązało. Jeśli jednak zamierzał zostać w Hakodate - a chciał - nie mógł go dłużej unikać. Pora była oswoić się z tą okolicą - albo raczej oswoić ją. Przecież fort istniał wiele lat przed obecnymi wydarzeniami i będzie istniał przez kolejne. Enomoto i demony... to tylko krótki epizod w jego historii. Nie wierzył co prawda, by kiedykolwiek mógł zbliżać się do niego, nie odczuwając dreszczy, jednak nie zamierzał pozwolić, by strach wziął nad nim górę. Do lochów nie zamierzał schodzić. Otoczenie przedstawiało się zupełnie inaczej niż wtedy. Zniknęły ślady wojny, nie było oddziałów ani dział. Koleiny i okopy wypełniła zielona trawa, w której kiwały się na wietrze polne kwiaty. Woda w uregulowanej fosie migotała w blasku słońca. Także tutaj było spokojnie. Skoro wojna się skończyła, może fort już nigdy nie będzie potrzebny...? Może będzie kiedyś pełnił funkcję zabytkową albo wręcz turystyczną, jak te średniowieczne zamki w Europie? Wizyta w magistracie przebiegła bardzo spokojnie. Został podjęty przez pana Nodę oraz innego urzędnika, najwyraźniej wyższego stopniem, pana Takahashiego. Noda-san dopytywał się o jego zdrowie i wyrażał zadowolenie z jego rekonwalescencji, jednocześnie przepraszał za tak obcesowe potraktowanie go podczas spotkania w szpitalu. Nie, wcale nie zamierzał być niemiły czy napastliwy. Ma nadzieję, że Kanna-san mu to wybaczy i pozostaną w przyjacielskich stosunkach. Magistrat pozwolił sobie sprawdzić jego dane w Tokio i potwierdził jego datę oraz miejsce urodzenia. Wszystko było w jak najlepszym porządku i Kanna-san miał pełne prawo przebywać na terenie Japonii. Skoro zaś o tym mowa, czy jego propozycja odnośnie świadczenia usług dla japońskiego wymiaru sprawiedliwości jest aktualna? Choć to godne ubolewania, magistrat w Hakodate ma dużo pracy i mało pracowników, wobec czego każda pomoc się przyda. Może Kanna-san byłby zainteresowany? "Kanna-san" pominął milczeniem fakt, że "propozycja świadczenia usług" była nie jego, a Takamatsu-sensei - koniec końców, Ryōun chciał dobrze, jak zawsze. Ostrożnie zapytał, czym konkretnie miałby się zajmować, zaś odpowiedź, jaką uzyskał, w najlepszym razie można uznać za wymijającą. Innymi słowy, po rozmowie wiedział tyle samo, co przed nią. Wyznał, że dopiero dzisiaj został zdjęty opatrunek na jego ramieniu i potrwa wiele tygodni, zanim będzie mógł w pełni władać prawą ręką. Pan Noda wydawał się tym bardzo zmartwiony - napomknął jednak, jakby mimochodem, że gdyby udało się zawrzeć umowę, wówczas magistrat oczywiście pokryłby koszty zamieszkania, umundurowania oraz uzbrojenia pana Kanny. Kiedy wizja dwóch nowych remingtonów przemknęła przed jego oczami, haniebnie szybko skapitulował... i umówił się na kolejną rozmowę, za dwa tygodnie. Tym pan Noda oraz pan Takahashi wydawali się bardzo ukontentowani i raz jeszcze wyrazili nadzieję na owocną współpracę. Japońskiej policji musiało rozpaczliwie brakować strzelców, skoro chciano go zatrudnić li tylko na podstawie rekomendacji dyrektora szpitala - co z kolei świadczyło o tym, że ów lekarz naczelny zajmował w lokalnym społeczeństwie pozycję znacznie wyższą, niż można się było tego spodziewać. Nie żeby Kanna był zdziwiony. Z każdym dniem lepiej poznawał Takamatsu Ryōuna i potrafił sobie wyobrazić, że ktoś taki jak on nigdy nie będzie lekceważony, przeciwnie: był to ktoś, z kogo opinią można było i należało się liczyć... Uśmiechnął się sam do siebie. Wracał jednak do szpitala z bardzo mieszanymi uczuciami. Czy naprawdę chciał się zatrudnić w policji? Pilnować porządku i, jak by to określił Ryōun, budować ten kraj na nowo? Cóż, nie brzmiało to tak zupełnie źle, a jakiś głosik mówił mu, że to okazja, którą powinien w pełni wykorzystać. Praca, choć wiązała się z ryzykiem, zapewniłaby mu byt. Urzędnik państwowy cieszył się szacunkiem oraz swoistą nietykalnością. Do ryzyka był zresztą przyzwyczajony - po prostu musiał wykonywać swoje zadanie jak najlepiej, by je zniwelować. Przeżył starcie z takim mistrzem miecza jak Akizuki Yōjirō - jak go nazywali? Wieczny Zabójca? - więc tym bardziej poradzi sobie z mniej uzdolnionymi przeciwnikami. Jednak od razu pojawiły się też wątpliwości: czy ktoś taki jak on zasługuje na taką pozycję? Był już pewny tego, że chce żyć. Postanowił pójść za głosem rozsądku, którym przemawiał Ryōun, i spróbować odkupić swoje winy, pomagając innym - nawet jeśli wydawało się to ucieczką. Wiedział jednak, że wyrzutów sumienia nie pozbędzie się nigdy. Czy byłby w stanie łapać przestępców, mając świadomość, że nie jest od nich lepszy? Czy byłby w stanie patrzeć w oczy swoim pracodawcom - ludziom, dla których prawo było najważniejszą wartością? Na pewno można żyć i pomagać innym w inny sposób, do tego nie trzeba pełnić ważnego urzędu. Poza tym... Poza tym tak naprawdę... chciał zostać tutaj. Patrząc na budynek szpitala i jego podwórze, czuł, że tutaj jest jego... dom. Miejsce, do którego może wracać. Spędził tutaj zaledwie półtora miesiąca, jednak w tym krótkim czasie doświadczył więcej dobra niż przez całe wcześniejsze życie. Ludzie, z którymi nie łączyły go żadne więzi - pielęgniarki, pomocnicy, pacjenci i oczywiście Ryōun - stali się jego rodziną. Ci ludzie akceptowali go takim, jaki był, a przecież widzieli go także wtedy, kiedy był na samym dnie. Nie wymagali od niego, by był kimś innym, nie żądali od niego cudów, nie prosili, by był ideałem. Mógł porzucić maskę, którą nosił przez tak długo - całe lata - aż stała się jego twarzą: obraz twardego mężczyzny, którego nic nie wzrusza. Teraz mógł śmiać się i płakać, i nikt z niego nie szydził, nikt nie kpił, nikt nie wyśmiewał jego bólu, który od tak dawna ukrywał w sobie i do którego sam się nie przyznawał. Jeszcze rok temu... jeszcze pół roku temu patrzył na świat chłodnym spojrzeniem i uśmiechał z wyższością, kierował się analizą i trzeźwym osądem, nie odczuwał strachu i polegał tylko na sobie. Był samowystarczalny, rozpaczliwie starał się żyć jak dorosły. Teraz... potrafił czuć - i choć czasem te uczucia były tak silne, że niemal zwalały go z nóg i potrzebował czasu, by się uspokoić, kiedy reagowało całe jego ciało... to mimo wszystko czuł się bardziej żywy niż wcześniej. Nawet jeśli wciąż zdarzało mu się płakać, to przecież zdarzało mu się także śmiać - i oba wrażenia były wspaniałe. Czasem mógł poczuć się jak dziecko, które dopiero uczy się świata, i niejako na nowo przeżywać to, czego nigdy nie doznał w dzieciństwie. Uczyć się polegać na innych i czerpać radość z ich obecności. Po raz pierwszy w życiu ufać. Może nie było za późno, by z tego rzeczowego i beznamiętnego Kanny, którego całe jestestwo skupiało się na tym, by trafić do celu, stał się Sakyōnosuke, który potrafił dostrzec, że po drugiej stronie także był człowiek? Zmienił się - i tym bardziej potrzebował wokół siebie ludzi. Nie po to, by nadali jego istnieniu jakiś sens, włożyli w ramy jego niepewność i strach - ale po to, by wyciągnąć rękę i wiedzieć, że ktoś ją uchwyci. Poczuć ciepło i radość z faktu, że ktoś tam był: dla niego. Nigdy więcej nie chciał być sam. # Mieszkanie Ryōuna urządzone było w zachodnim stylu, ale dość prosto. Widać było, że lekarz nie przebywa tutaj zbyt często - większość czasu spędzał z chorymi w głównym budynku. Dwa niewielkie pokoje, z których jeden służył za sypialnię, a drugi za bawialnię. Niewiele ozdób, na regale trochę książek, w większości europejskich. Fotele były całkiem wygodne. Przez otwarte okno wpadały ostatnie promienie zachodzącego słońca oraz śpiew cykad. - Przemyśl to - zachęcił Ryōun, kiedy Kanna podzielił się rewelacjami z magistratu. - Osobiście jestem zdania, że to całkiem dobra oferta. I sposób na życie. Dlaczego nie miałbyś spróbować? Jestem pewien, że poradziłbyś sobie świetnie. Kanna milczał. Lekarz nalał im obu sake i uniósł czarkę ku niemu. - Twoje zdrowie - powiedział, a potem upił łyk. - Niniejszym uznaję twoje leczenie za zakończone. Uśmiechnął się... ale Kanna nie potrafił tego uśmiechu odwzajemnić. Spuścił głowę i popatrzył na swoją czarkę. Nagle ścisnęło go w gardle i wiedział, że nie przełknie ani kropli. Ten niepokój... ten strach, który towarzyszył mu przez cały dzień... nagle powrócił, przejął go chłodem i miażdżył klatkę piersiową. Nie chciał... nie chciał tego słuchać... Nie chciał słuchać tego, co miało nadejść... - Sakyōnosuke? Nie był w stanie podnieść wzroku i spojrzeć mu w oczy. - Nie powinieneś być bardziej szczęśliwy? Już wcześniej wydawałeś mi się jakiś przygaszony. Czy może jednak coś ci jeszcze dolega? - dopytywał się troskliwie Ryōun. I przez chwilę Kanna miał ochotę skłamać, powiedzieć cokolwiek, udawać, byle tylko mógł tu zostać, cieszyć się opieką i ciepłem. Wiedział, że jest tchórzem. Powinien odejść i stawić czoło życiu. Iść przed siebie, a nie stać w miejscu. Ale... Nie miał sił na to, by znów żyć samemu. Nie miał sił na to, by być odważny. Teraz, kiedy tak wyraźnie ukazała się przed nim przyszłość, kiedy zwizualizowała się ciemność, w której znów miał samotnie kroczyć... Nie był w stanie ponownie w nią wejść. Tylko tutaj czuł się bezpiecznie, tylko tutaj miał poczucie, że jest w stanie żyć - nie tam, w pojedynkę, wykonując zadania, które nic a nic go nie obchodziły. Tamto nie miało sensu, nie miało znaczenia. Jego dom był tutaj...! - Pozwól mi zostać - wyszeptał zduszonym głosem, ściskając czarkę tak mocno, że mógł ją strzaskać. - Ja... Będę ci pomagać... Będę się zajmować chorymi...! Mogę nawet myć podłogi i prać pościel...! - mówił gorączkowo. - Zobaczysz, będziesz ze mnie zadowolony. Będę strzegł szpitala, żeby nigdy nie zdarzyło się nic złego...! Nikomu! Nie będziesz żałował! Chcę pomóc...! Chcę... być tutaj...! Poderwał głowę i popatrzył na mężczyznę. Ryōun już się nie uśmiechał. Patrzył na niego spod ściągniętych brwi. A potem odwrócił wzrok i wyjrzał przez okno. Nigdy wcześniej nie wydawał się tak odległy, jakby... odchodził... oddalał się. Znikał. Zanim się zorientował, klęczał przed nim i ściskał w dłoniach jego dłonie błagalnym gestem. - Pozwól mi zostać - wyszeptał z rozpaczą. - Nie chcę być nigdzie indziej... tylko tutaj. Zrobię wszystko... tylko nie każ mi odchodzić. Ja... - Nie potrzebuję cię. Odrzucenie było niemal fizyczne i cofnął dłonie. Poczuł, jakby otwarła się pod nim przepaść, w którą spadał i spadał... nie czując podłoża... nie czując niczego poza tym bólem w piersi, stokroć dotkliwszym niż pchnięcie kataną... Krew odpłynęła z jego głowy i patrzył bez słowa na tę drogą twarz człowieka, który był dla niego najważniejszy i bez którego świat nie istniał... Zrobiłby dla niego wszystko... Byle nie słyszeć tych słów. Nie potrzebuję cię. To nie mogło być prawdą. Nie teraz. Nie z nim. Nie po tym wszystkim... Przecież obiecał, że zawsze go wysłucha. Obiecał, że zawsze mu pomoże. Mówił, że chce się przejmować. Że cieszy się jego obecnością. Czy to miało się skończyć tak samo, jak zawsze kończyło się wcześniej? Czy chciał się go pozbyć? Czy zawiódł się na nim? Rozczarował? Czy po prostu Kanna Sakyōnosuke... nic dla niego nie znaczył? Nie potrzebuję cię. Te słowa wciąż brzmiały, za każdym razem uderzając mocniej, ale... czy na pewno zostały powiedziane? Nagle Kanna miał histeryczną ochotę poprosić go, by je powtórzył: głośno i wyraźnie. Nie wierzył, otworzył usta... Ale Ryōun nie patrzył już na niego, znów odwrócił wzrok i zacisnął wargi, a potem wstał i podszedł do okna. Wsparł się na parapecie i patrzył na zmierzch opadający na Hakodate, choć Hakodate tak naprawdę znikło, podobnie jak zmierzch... Byli tylko oni dwaj i ta przepaść, która groziła unicestwieniem. Mechanicznie podniósł się na nogi i zbliżył się do niego, choć w rzeczywistości chciał uciekać, byle dalej od bólu. Zawsze uciekał, kiedy prawda mu nie pasowała, przełykając łzy i mówiąc sobie, że to nie miało znaczenia... do następnego razu. Czy i teraz miał tak postąpić? Czy może jednak powinien... choć jeden raz... Nie tracić nadziei? Ryōun wciąż stał w oknie, wyższy od niego przynajmniej o głowę, jego szerokie ramiona na tle ciemniejącego nieba jakby zgarbione. Choć wymagało to więcej odwagi, niż posiadał, uniósł drżącą dłoń i złapał za rękaw fartucha, usiłując uspokoić serce, które tłukło się w jego piersi, jakby zaraz miało z niej wyskoczyć. Mógł widzieć jego profil, powieki, które drgnęły w mrugnięciu, zaciśnięte usta, z których uleciało westchnienie. Czy to był człowiek, który przed chwilą go odrzucił i trzema słowami niemal wymazał go ze swojego życia? Patrzył na niego, jakby w świecie nie istniało nic więcej. Nie istniało. Nie w jego świecie. Zacisnął palce na materiale... i milczał. Wydawało mu się, że jeśli coś powie, świat przestanie istnieć. Nie zdołał jednak powstrzymać jęku, który bez udziału woli wydobył się z jego gardła. Nagle zrozumiał, że zaraz zacznie krzyczeć - tylko po to, by zmącić tę ciszę, która przyprawiała go o szaleństwo, o ile jeszcze nie zwariował... Ryōun westchnął jeszcze raz. - Nie potrzebuję cię - powtórzył łagodniej, ciszej, inaczej niż wcześniej, a potem wreszcie na niego spojrzał. W jego oczach nie było złości i nie było odrzucenia, był spokój i jakieś poczucie przegranej. - Nie potrzebuję cię tutaj - powiedział. - Nie potrzebuję cię tutaj, Sakyōnosuke - dodał, jakby smakował te słowa, jakby starał się je zaakceptować, a potem kiwnął głową. - Możesz odejść. Musisz odejść, musisz żyć własnym życiem. Nie potrzebuję cię tutaj, ale... Potrzebuję cię jako przyjaciela. Odwrócił się do niego i objął, przyciskając do piersi i wtulając twarz w jego ramię. Po chwili odsunął się, ale wciąż go nie puszczał. - Czy zechcesz być moim przyjacielem? - zapytał, patrząc na niego tak poważnie, jak nie patrzył nigdy wcześniej. I nagle pękła ta tafla, ten obraz, ta maska, którą zawsze nosił. Nagle był po prostu człowiekiem - nie lekarzem, nie świętym, tylko zwykłym człowiekiem, który potrafi odczuwać niepokój, strach i obawę. Który tak samo jak inni ma prawo do własnych pragnień i boi się, że nie zostaną spełnione. Był zdolny, był utalentowany, miał w zasięgu ręki wiele - ale to jedno... tylko Sakyōnosuke mógł mu dać. Przyjaźń. Musiał być największym idiotą świata, jeśli myślał, że może jej nie otrzymać. Sakyōnosuke kiwnął głową. Ten zwykły gest... czy naprawdę mógł mieć aż takie znaczenie? Ryōun sprawiał jednak wrażenie, jakby zniknął cały ciężar świata, który był przygniatał jego barki. Próbował się uśmiechnąć, ale wyglądał na zbyt przytłoczonego, by mogło mu się to udać. - Przepraszam - powiedział, mrugając kilka razy. - Powinienem był to inaczej ująć... wyjaśnić... zrobić... Przepraszam. Sakyōnosuke pokręcił głową. Wciąż nie był w stanie wyksztusić słowa. Dopiero wracała do niego zdolność myślenia - tym szybciej, im mocniejszy ogarniał go spokój. W tym momencie był w stanie wierzyć, że ten spokój zostanie w nim na dłużej, może na zawsze... Odwrócił się do okna i wciągał do płuc przesycone solą powietrze. - Nie powinieneś był w ogóle pytać - mruknął, a potem znów popatrzył na Ryōuna i uśmiechnął się nieśmiało. Mężczyzna odetchnął jeszcze raz, a potem stanął obok niego. Razem patrzyli na miasto w dole, które znów migotało wieczornymi światłami - ciepłe, przyjazne, otwarte. Hakodate. Tam, gdzie umarł... I gdzie narodził się na nowo. [7.4.2013] |