oberstdorf
Od autorki: Wiecie, ile czasu minęło od mojego ostatniego "poważnego" opowiadania o skokach? W lipcu będzie trzy lata. Na to miałam ochotę już po Turnieju Czterech Skoczni (6 stycznia 2005), ale jakoś się odwlekało. Przed Mistrzostwami Świata emocje narosły jednak niepomiernie i jakoś to poszło. Z przykrością jednak stwierdzam, że piszę coraz gorzej... :( Ale Nightwish rulez... :P Aha, i umówmy się, że to o Walterze działo się w innym wymiarze :P
Wish upon the star
Take a step
Enter the land
Walk through the air
Take my hand
- "FantasMic", Nightwish
- Trzy lata beznadziejnych występów, a popularność nie zmalała. Powinienem się cieszyć? - spytał gorzko, acz retorycznie Martin Schmitt, odbierając od kuriera kilka przesyłek w hotelowym pokoju. - I dlaczego mi je pan tutaj przyniósł?
Kurier wzruszył ramionami.
- To moja praca. A na tym napisane jest "do rąk własnych" - wskazał niewielki pakiet. - Ktoś musiał wydać sporo pieniędzy - dodał jakby usprawiedliwienie, ale Martin doszukiwał się w jego słowach szyderstwa.
O nie, ten człowiek nie był fanem skoków narciarskich. A może był - kiedyś.
- Może to bomba? - zasugerował z bladym uśmiechem.
Kurier znów wzruszył ramionami. Chyba nie obchodziło go, czy najlepszy ongiś skoczek świata wyleci w powietrze.
- Miłego wieczoru - powiedział, biorąc z ręki Martina banknoty, i wyszedł z pokoju.
Martin zamknął za nim drzwi, w duchu przeklinając - faceta, siebie i swoją formę przede wszystkim. Z niezrozumiałych przyczyn miał dziś fatalny nastrój. Od niechcenia rzucił wzrokiem na listy - z całego świata: Austria, Francja, Nowa Zelandia (!!), dwa z Polski, jakiś z Finlandii... Wszystkie zaadresowane drobnym, dziewczęcym na visus, pismem. Posłał je na sofę, nie otwarłszy nawet, zostawiając w rękach tylko pakiet, oklejony firmową folią. Nie chciało mu się nawet szukać nadawcy pośród kolorowych napisów. Padł na fotel i otworzył przesyłkę. Ze środka wypadła płyta.
Martin przyzwyczajony był do upominków od wielbicieli. (W domu miał osobny pokój, do którego wszystkie trafiały.) Nie mając nic innego do roboty - trening wieczorny też odwołano, a na siłowni pobył za dnia - otworzył pudełko. Zwykła cd, do nagrywania - z małą kartką, na której napisano jedynie:
"Powodzenia w Oberstdorfie. Posyłam płytę z moimi ulubionymi kawałkami Nightwisha. (Taka fajna kapela z Finlandii =)) Zawsze daje mi powera w gorszych chwilach. Pozdrowienia! Anetta. Fanka."
Martin siedział chwilę, w jednej ręce trzymając płytę, w drugiej kartkę, aż w końcu zrobił, co mógł zrobić najlepszego. Włożył do sprzętu grającego i zapuścił. Jego uszy wypełniła muzyka - całkiem interesująca, mocna, intrygująca, skłaniająca do sięgnięcia po więcej. Martin nie znał się wiele na muzyce, a słuchał jej jeszcze mniej, ale potrafił powiedzieć, czy coś mu się podoba czy nie. To się podobało.
Wish upon the star...
Wish upon the star... Angielski Martina nie był idealny, ale przecież "wünsch unter der Stern" nie brzmi tak bardzo inaczej. Wymów życzenie pod gwiazdami. I po raz pierwszy tego dnia twarz Martina rozjaśnił uśmiech.
On kiedyś wymówił życzenie. I to życzenie się spełniło.
To kapela z Finlandii? Ależ tak, poznawał ten akcent...
Martin postanowił nie dać się myślom, jakie napływały do jego głowy, i w zamian sięgnął po gazetę. Jakoś przez cały dzień nie miał okazji przejrzeć prasy - ale też i nie miał szczególnej ochoty czytać o wielkich nadziejach swych rodaków. Na kogo mogli liczyć Niemcy w związku z imprezą? Jeszcze dwa lata temu byłoby wiadomo: Sven skakał genialnie. Byłoby wielkie święto... A teraz? Najbliżej medalu jest Michi - po swoim świetnym występie w Pragelato. Martin zacisnął usta...
Mogło być tak pięknie...
Nie, nie będzie do tego wracał.
"Nachrichten aus Oberstdorf" wpadło mu w ręce. Gazetka, dziennik mistrzostw, głównie prezentująca sponsorów imprezy. "Michael Uhrmann najbliższy medalu", "Prognozy pogody pomyślne", "Kolega Georga Spätha kibicuje Janne Ahonenowi". Martin zmrużył oczy. Co, do... Przebiegł tekst wzrokiem, gdy z głośnika leciało
We're walking in the air...
Uśmiech powrócił na jego twarz, gdy czytał artykuł. Chodziło o Svena Kühna z SC Oberstdorf, który od lat skakał w zawodach jako przedskoczek. I który zawsze twierdził, że Janne Ahonen jest dla niego wzorem do naśladowania. Martin rozmawiał z nim nie raz i nie dwa. Sympatyczny gość. A teraz odważnie mówi, że to nie kolegom będzie kibicował. No, no...
"Ahonen przylatuje dopiero we środę" głosił kolejny nagłówek. Martin zmarszczył czoło. "Wiem." Odłożył gazetę i założył ręce za głowę. Nie mógł udawać, że nie wie, skąd jego zły humor.
Tyle rzeczy zmieniło się przez te lata.
It is the end of all hope huknęło z głośników, a Martin zadrżał. Jego mistrzowska forma odeszła dawno temu. Wiedział, że nie zawsze będzie najlepszym, ale nie spodziewał się, że nastąpi to niemal z dnia na dzień, a na pewno nie w takim stopniu. Gdy tak się stało, wierzył znów, że szybko minie. Przecież na każdego przychodzi kryzys, a potem wystarczy popracować - lub odetchnąć - i znów jest dobrze. Jeszcze w sezonie 00/01 było nieźle. Nie zdobył co prawda trzeciej Kryształowej Kuli, ale obronił tytuł mistrza świata, a w pucharze był drugi, ulegając jedynie Adamowi. A potem zaczął się spadek w dół. Okej, nie był jedynym skoczkiem, który w sezonie 01/02 spisywał się słabo. On... on też miał wtedy kryzys formy i to znacznie poważniejszy - borykał się z kontuzją. Martin nie miał kłopotów z awansem do trzydziestki i właściwie wciąż pozostawał w czołówce. Wygrał jeden konkurs. On... "Janne, do diabła!" - wściekł się na samego siebie. Janne raz w całym sezonie był na podium. Nie mówiąc oczywiście o olimpiadzie w Salt Lake City, gdzie... Ale Martin nie chciał wspominać tej 0,1 punktu. Nie chciał wspominać, że gdy na konferencji zaraz po zawodach powiedział, że Finowie powinni było zdobyć złoto razem z nimi (bo naprawdę tak myślał!), Janne uśmiechnął się i podziękował, ale jego oczy pozostały LODOWATO ZIMNE. Tak samo lodowato zimne były te kilka dni później, gdy Martin wygrał konkurs w Lahti, a Janne był znów czwarty. Martin patrzył na to wszystko z niepokojem.
Przyszedł następny sezon, gdy obaj skakali słabo - choć Janne nieporównywalnie lepiej (wygrał przecież Turniej Czterech Skoczni, co Martinowi nie udało się nigdy), a Martin nieporównywalnie gorzej. I ta tendencja się utrzymała. Janne w górę, Martin w dół. Janne zdobył Kryształową Kulę, Martin zajął dwudzieste miejsce. I Janne nie patrzył już na Martina.
"Skaczemy razem siódmy sezon w Pucharze Świata. Ten pierwszy należał do mnie. Ten ostatni należy do Ciebie. Czy w swoim zadufaniu przypuszczałem, że kiedykolwiek tak się stanie? Że będziesz lepszy ode mnie?"
Tak wiele się zmieniło... Nie zmieniło się jedno: uczucie, jakim Martin Schmitt darzył najlepszego w tej chwili skoczka świata. Może nie zmieniło się dlatego, że nie rozchlapano go na okładkach gazet; że nie krzyczały o nim nagłówki artykułów; że nie mówili o nim komentatorzy sportowi; że nie dyskutowali o nim fani. Bo nikt o nim nie wiedział. Nikt.
Poza nimi dwoma.
Martin wyciągnął się na fotelu i zakrył twarz ramieniem.
Jakie to dziwne... Byłem najlepszym skoczkiem świata. Byłem najlepszym sportowcem Niemiec. Teraz zostało mi wspomnienie dawnej chwały. A siedzę tutaj i jestem wściekły tylko dlatego, że nie zobaczyłem dziś innego człowieka.
Janne był chory. Zachorował z początkiem stycznia, a jego choroba - jakkolwiek paskudnie to nie brzmiało - tylko dodawała mistrzostwom pikanterii. Bo przez dwa miesiące tego sezonu zawody nie były w żaden sposób emocjonujące - tak mówili laicy - skoro z góry wiadomo było, kto wygra. Ale teraz Fenomenalny Fin, jak określały go media, przyjeżdżał walczyć o medale po 3-tygodniowej przerwie. I nikt tak naprawdę nie wiedział, w jakiej jest formie.
Och, jakże Martin chciał znów skakać dobrze. Znów skakać jak kiedyś! Takie piękne słowa o dążeniu latami do celu, a teraz czuł, jakby te cele osiągnął - i zupełnie sobie odpuścił. Jak było naprawdę, wiedział on sam - jak ciężko trenował, by wrócić do formy. Znów być najlepszym. Albo przynajmniej drugim najlepszym.
A mało brakowało, by nie występował na tych mistrzostwach.
Pragelato było próbą przed MŚ. Martin wściekły był, że te zawody w ogóle się odbyły - choć w sumie nie powinien, bo jednak dostał miejsce w kadrze. Ale znów rozbiły go psychicznie. Jeszcze na treningach i kwalifikacji miał dobre skoki. Jeszcze w serii próbnej poleciał jak kiedyś - tylko po to, by w konkursie zupełnie się skompromitować.
Nad iloma łóżkami nastolatek wisiały jeszcze jego zdjęcia? Może z autografami? Ilu z nich miejsce zajęły zdjęcia Janne Ahonena?
Martin wstał gwałtownie z fotela i podszedł do okna - rozciągał się z niego piękny widok na Schattenbergschanze, która właśnie przechodziła próbę oświetlenia. "Moja ulubiona skocznia..." Nigdy go nie zawiodła i on nigdy nie zawiódł jej. A przynajmniej się starał...
Wspomnienia z Pragelato nakładały się na wspomnienia z ostatniego Turnieju. Nic dziwnego. Przed tym wspaniałym skokiem w serii próbnej przypomniał sobie - na ułamek sekundy - twarz Janne Ahonena odbierającego w Bischofshofen swoje trzecie turniejowe trofeum...
Później, po zawodach, widział po raz pierwszy w życiu rodzinę Janne. Sponsor ekipy fińskiej przywiózł na ostatni konkurs Turnieju mamę, żonę i synka zwycięzcy. Martin patrzył, z ukrycia niemal, jak Janne trzyma w ramionach syna, jak obejmuje Tiię - śliczną , nieśmiałą dziewczynę. Mico zawołał wtedy: "Tato, tam jest Adam Małysz", z czego wszyscy się zaśmiewali, a Janne jak zwykle pozostawał niewzruszony. Ale Martin znał go od tak wielu lat - mógł nieco nieskromnie powiedzieć o sobie, że niewielu ludzi na świecie zna Fina lepiej od niego - że widział, wyczuwał niemal, promieniujące od niego ciepło. Ciepło radości, dumę, szczęście, uczucie zwycięstwa - wszystko razem. Janne widział go tam wtedy. Patrzył na niego przez chwilę - po raz pierwszy od dawna - a w jego spojrzeniu nie było już lodu. A Martin nosił wspomnienie tych oczu... w sercu, jakkolwiek głupio (dla niego przede wszystkim) by to nie brzmiało. I właśnie to wspomnienie poniosło go na 135 metr w Pragelato. Żaden przedni wiatr, jak pisali potem idioci w gazetach.
I nagle poczuł, że jego złość znika. Zupełnie bez powodu. To też było dziwne. Z drugiej strony nie tak bardzo - Janne Ahonen, człowiek Północy, rozsiewał wokół siebie aurę spokoju, czasem lodowatego, czasem po prostu kojącego. I Martin zawsze uspokajał się, gdy o nim myślał.
Popatrzył na zegarek: dochodziła 19 - pora na kolację. Nie zastanawiając się dłużej, oderwał wzrok od podziwiania Schattenbergschanze i wyszedł z pokoju.
My long lost love... dobiegło go jeszcze ze środka. Pokręcił głową z uśmiechem niedowierzania.
Lekkim krokiem zbiegł do hallu, nagle czując, że jest potwornie głodny.
- Ale ten hotel nie jest daleko? Mam dość śniegu na dziś. - W głosie mówiącego pobrzmiewało zarówno zaniepokojenie, jak i rozbawienie, a w dodatku zakatarzenie, ale dla Martina mogłoby nie pobrzmiewać nic, a i tak stanąłby jak wryty. - I jestem głodny - dodał przybysz po namyśle.
- Bardzo mi przykro z powodu tej sytuacji. Rzeczywiście, zwykle u nas mieszkaliście... Hotel znajduje się zupełnie niedaleko, zaledwie ulicę dalej - mówił recepcjonista przepraszającym tonem. - Wezwę taksówkę.
Janne Ahonen rozejrzał się i spojrzał niemal z wyrzutem na swoje bagaże w liczbie sztuk kilku, stojące rządkiem nieopodal wejścia. Błysnął flesz. Jutro jakaś zagraniczna gazeta zamieści artykuł o beznadziejnej organizacji Mistrzostw Świata, dzięki której lider PŚ nie mógł dotrzeć do hotelu. Albo odwrotnie - jakiś brukowiec napisze, że Janne Ahonen, osłabiony chorobą, nie był w stanie trafić na miejsce zakwaterowania. Fin nawet nie popatrzył w stronę fleszy.
Martinowi było to obojętne. Stał tylko na schodach i patrzył na najlepszego skoczka świata, czując się po prostu szczęśliwym. "Jak zakochana nastolatka..." pomyślał i roześmiał się w duchu.
I wtedy Fin podniósł głowę i spojrzał prosto na niego. Bledszy niż zwykle, z zaczerwienionym nosem, od czasu do czasu pokasłujący... Ale oczy pozostały te same - nieustępliwe i spokojne. I... nie do uwierzenia, Janne odszedł od kontuaru i postąpił w jego stronę dwa kroki. Zupełnie jakby chciał powiedzieć: "Nareszcie jakaś znajoma twarz". Tak, Martin zawsze miał bogatą wyobraźnię.
- Nareszcie jakaś znajoma twarz - powiedział Fin swym mniej niż doskonałym angielskim. - Najpierw samolot miał dwie godziny opóźnienia, kolejne trzy jechałem z lotniska, a teraz okazuje się, że zakwaterowali nas w innym hotelu. - Słowa były surowe, ale iskry w oczach nie pozwalały mieć wątpliwości, że Fina bawi ta sytuacja.
Wyciągnął rękę.
- Nareszcie nie patrzysz na mnie lodowato - powiedział Martin, zanim zdążył się powstrzymać.
Janne uniósł brwi do góry, ale Martin po prostu podszedł bliżej i uścisnął podaną dłoń.
- Wygrałem na twojej skoczni. Proszę cię: wygraj na mojej. Powodzenia w Oberstdorfie.
Po czym odwrócił się, zanim fotoreporterzy przyłapią go na kolejnej niedyskrecji, i z uśmiechem na twarzy poszedł do restauracji.
- I tobie również - dobiegło go zza pleców.
Ale już się nie odwrócił. Nie czuł potrzeby.
So I'll be forever yours zabrzmiało gdzieś w powietrzu.
[16.02.2005]