obi-wan I




Przystanął gwałtownie, gdyż coś go zaniepokoiło. Nagle poczuł silny impuls - wiązkę tłumionych uczuć skierowaną właśnie do niego. Rozejrzał się dyskretnie, jednocześnie kładąc rękę na rękojeści miecza. Nic nie zwracało szczególnej uwagi. Może mimowolnie przechwycił czyjąś emanację... Rozejrzał się ponownie, a jego spojrzenie prześliznęło się po otaczających go domach i zaułkach. Nic. Chociaż... Spojrzał jeszcze raz tam, gdzie przed chwilą - wydawało mu się - zobaczył parę błękitnych oczu. Ale tego kogoś już nie było. Potrząsnął głową, jakby chcąc odpędzić złudzenie. Nie tu. Nie na tej planecie.

Ruszył dalej. Miał w tym miejscu co nieco do załatwienia, nie mógł zawracać sobie głowy niepotrzebnymi rzeczami. Ważniejsze było znaleźć nocleg i coś do jedzenia, a przy okazji zasięgnąć języka. Mos Espa było podejrzanym miejscem z wieloma podejrzanymi sprawkami - mroczniejszymi niż kontrastująca czerń zaułków w słoneczne dni, gdy jedynie wędrując głównymi ulicami można było czuć się jako tako bezpiecznie.

Ale to błękitne spojrzenie nie dawało mu spokoju. Obrazy same napływały do mózgu. Kobieta. Miała czarne włosy i najbardziej błękitne oczy w całej Galaktyce. Była piękna. I lodowato zimna. Choć ten lód szybko topił się w jego obecności - zdążył to zauważyć. Nazywała się Silvermoon. Clio Selene Silvermoon. I była Mroczną Panią Sithów, o czym dowiedział się dopiero po pewnym czasie, gdy sprawy zaszły już za daleko. Wtedy miała 25 lat - on nie miał jeszcze dwudziestu. Zafascynowała go, jak nikomu przedtem się to nie udało. Czuł, że nosi w sobie jakąś tajemnicę. Że ma obeznanie z Mocą, zorientował się od razu, choć był jeszcze młodym i niedoświadczonym Jedi. Ale dopiero potem dowiedział się, z którą stroną Mocy. Sama mu to powiedziała podczas pewnej gorącej nocy. Najpierw nie chciał w to uwierzyć, ale potem zrozumiał. I zorientował się, jakim był głupcem. Przecież już samo nazwisko powinno go było naprowadzić - wszak o legendarnej Clio Selene Silvermoon sprzed czterech tysięcy lat uczono na szkoleniu Jedi w ramach tematu Sithów. Powinien był skojarzyć przy pierwszym ich spotkaniu. Gdy usłyszał od niej prawdę, odepchnął ją gwałtownie. Chciał ją nawet zabić - jak zabija się wroga, szkodnika żerującego na pięknej roślinie. Sithowie wykorzystywali przecież Moc na własne sposoby i do własnych celów, które nie zawsze zgadzały się z Kodeksem Jedi, a właściwie były diametralnie inne. Tak, pragnął ją zabić. Uwolnić Galaktykę od pasożyta. Ale nie mógł - była kobietą... To, jak na niego spojrzała... Wtedy w tym spojrzeniu widział tylko nienawiść, a potem... Potem widok tych błękitnych oczu prześladował go w snach - spojrzenie pełne bólu, niezrozumienia i... miłości. Robił wszystko, by wymazać to wydarzenie ze swej pamięci. Uciekł z Coruscant, jak mógł najdalej.

I nie zadawał się od tamtego czasu z kobietami.

Czyżby więc teraz... Nie. To niemożliwe. Przyspieszył kroku. Nie zorientował się, że wszedł w ślepą uliczkę. Gdy dotarł do jej końca i chciał zawrócić, ktoś stanął za nim. Wysoka, szczupła postać w czarnym płaszczu z kapturem. Wyciągnął miecz i ustawił się w pozycji obronnej. Postać sięgnęła do kaptura i odrzuciła go na plecy. Błękitne spojrzenie, w którym kiedyś o mało nie utonął... Clio Selene Silvermoon.

- Nic się nie zmieniłeś, Obi-Wanie - jej głos tchnął spokojem i opanowaniem.

Milczał. Ona też się nie zmieniła - ta sam figura, te same kruczoczarne włosy, te same oczy...

- W końcu cię znalazłam, Obi-Wanie - powiedziała.

- Czego ode mnie chcesz? - spytał.

Uśmiechnęła się tym swoim kocim uśmiechem, który tak dobrze pamiętał, i podeszła bliżej. Nagle zatrzymała się, a uśmiech zniknął z jej twarzy.

"Ona o tym wszystkim pamięta. Pamięta doskonale. Każde słowo, każdy gest..." przemknęło mu przez głowę. "Zemsta?"

- Nie - uśmiechnęła się znów, ale tym razem z goryczą. - Nie pragnę zemsty.

- Kłamiesz! - wykrzyknął, a potem przeklął w myślach. Nie powinien tak szybko tracić opanowania.

- Przecież było nam ze sobą dobrze - powiedziała, próbując przywołać dawne czasy. - Obi-Wanie, dlaczego mnie odepchnąłeś? - spytała z żalem.

Cofnął się o krok, ale Mroczna Pani dostrzegła ponadto - niewidoczny dla zwykłego człowieka - grymas na jego twarzy. To Ciemna Strona byłą dla niego czymś plugawym; czymś, co wywoływało obrzydzenie, odpychało.

- Bo jestem Mroczną Panią Sith... - odpowiedziała sama sobie. - Tylko dlatego. Nie zwróciłeś uwagi na mnie samą, na mój charakter. Odrzucił cię jeden głupi tytuł...

- Zrezygnowałabyś z niego dla mnie? - spytał błyskawicznie.

Na chwilę w jej wzroku coś zamigotało, ale potem wrócił zwykły wyraz - lodowaty błękit.

- Nie, Obi-Wanie. Doskonale wiesz, że nie.

"A nie mówiłem?" chciał powiedzieć.

- Ale przypomnij sobie, że przecież coś nas łączyło. Coś więcej niż tylko fizyczne przyciąganie. Coś, co miało szansę rozkwitnąć, gdybyś nie... - urwała.

A więc tak? Chce zrobić z niego winowajcę, sprawcę całej tej historii.

- Przecież możemy być ponad to. Co znaczy tytuł wobec prawdziwych uczuć? Jest tylko tytułem. Możemy odbudować to, co istniało między nami. Czuję, że tego pragniesz. Jak ja.

Ta diabelska kobieta odczytywała jego myśli.

- Dlaczego nie możemy spróbować jeszcze raz? Dlaczego nie chcesz dać mi szansy? - spytała, rażąc go błękitem.

I przez chwilę naprawdę miał na to ochotę. Znów dotykać jej delikatnej skóry, znów całować jej usta... Znów doświadczać tego cudownego uczucia zjednoczenia z drugą osobą. Stała już przy nim, wyczuwał przez tunikę ciepło jej ciała. Wzięła go za rękę.

Wyrwał się gwałtownie, zapalając miecz.

- Nie zwiedziesz mnie po raz drugi tymi samymi sztuczkami. - Cofnął się o dwa kroki.

Jakby zmalała. Opuściła głowę. Ale tylko na moment.

- Niech więc tak będzie. - Jej głos miał teraz barwę lodowca.

Zapaliła swój miecz. Dwa błękitne ostrza skrzyżowały się. Obi-Wan w bardzo szybkim czasie zauważył, kto tu jest stroną dominującą. W szkoleniu Sithów, o ile dobrze się orientował, na władanie mieczem kładziono duży nacisk. Jak zresztą na wszystko. Ona miała o wiele większe od niego doświadczenie, ale nie miał zamiaru się poddawać. Żaden Jedi nie poddaje się. Nigdy! Nigdy nie zdradza swoich ideałów.

"Nigdy? Był kiedyś taki jeden. Nazywał się Ulic Qel-Droma. O tym was nie uczono?" spytała z drwiną.

"Nie obchodzi mnie to!"

Teraz on zaciekle zadawał ciosy. Nie będzie słuchał żadnych oszczerstw. Był Jedi i musiał bronić honoru Jedi. Ale za bardzo się zapędził. W pewnej chwili Clio jednym uderzeniem wytrąciła mu miecz z dłoni i przyłożyła swój do jego gardła. Czekał na cios.

Stała tuż obok, przeszywając go spojrzeniem swoich oczu, w których mógł wyczytać tak wiele. Delikatnie dotknęła jego twarzy, a potem pocałowała w usta.

- Kiedyś naprawdę cię kochałam - powiedziała cicho. - Nawet Sithowie są zdolni do miłości.

Zgasiła miecz i odwróciła się.

- Nie mówię ci: żegnaj, Obi-Wanie. Kiedyś się jeszcze spotkamy - doleciało go od jej strony. - Do tego razu.

Zniknęła za rogiem.

Stał oszołomiony, z palącymi policzkami. Czuł, jak krew pulsuje w jego żyłach. Po chwili dopiero był w stanie ruszyć się z miejsca i podnieść miecz.

Spojrzał w kierunku, gdzie zniknęła. I poczuł nagle wielką pustkę i żal.

"Kiedyś się jeszcze spotkamy."

Zamknął oczy, a po chwili je otworzył. Był już całkowicie spokojny.

Oby niedługo...




[12.07.1999]



back