ofiara




Od autorki: Slash numer 2, wizja numer 3 (licząc w chronologii wymyślania). Mój pierwszy tekst, który mogę opatrzeć komentarzem: dla czytelników od lat 15. Chyba. W sumie żadna to Seria Herbaciana, a do Telanu mi dalej niż do słońca - ale też nie miała być. Pomysł znów cokolwiek wtórny, ale radujmy się. Dedykowane ponownie Stokrot.





Gdyby padał deszcz, byłoby lepiej.

Nie chodziło nawet o nastrój - ten miał wystarczająco podły, by musieć go dodatkowo podkreślać jakimiś zewnętrznymi okolicznościami. Pragnął jednak zanurzyć się całkowicie w wodzie i odciąć - choć na chwilę - od świata. Choć na chwilę poczuć się sobą. Nie lubił deszczu, tak naprawdę potrzebował tylko słońca... ale teraz tęsknił za ulewą, która w jednym momencie przemoczyłaby go od stóp do głów.

Na bezchmurnym niebie królował jednak księżyc w pełni. A po prawdzie nie sądził, by jakakolwiek ulewa mogła zmyć z niego krew i sprawić, by poczuł się czysty.

Zacisnął pięści. Dawno zostawił za sobą etap pytań i rozważań. Dawno zrozumiał, że jakiekolwiek angażowanie się w to, co robił - kwestionowanie, próżne buntowanie, analizowanie - przysporzy mu jedynie większych cierpień. Przestał zatem pytać, przestał dyskutować i przestał myśleć. Zakazał sobie myśleć. Nie miał przecież wyboru. Ponosił "ofiarę dla świata" - w chwilach takich jak ta dokładnie pojmował znaczenie tych słów.

Krew, którą przelewał dla Aizena, zapisywała się na sumienie Generała Yamamoto - ale w żaden sposób nie czyniło to jego losu lepszym. Czasem miał uczucie, że Shinsō też płacze, odbierając życie niewinnym.

Przyspieszył kroku, chcąc jak najszybciej zostawić za sobą mrok dzisiejszej nocy. Naiwnie myślał, że przechadzka w świetle księżyca trochę go uspokoi. Przypomniał sobie, jak księżyc zabłysł na ostrzu Shinsō, gdy... Stop. Nie myśleć o tym. Nie myśleć. Położyć się. Zasnąć. Spać bez koszmarów. Jutro rano zacząć normalny dzień jako normalny kapitan normalnego oddziału Gotei 13.

Kwatery Oddziału Trzeciego znajdowały się za zakrętem, był już blisko. Kilka kroków i znalazł się na podwórzu, zamykając ze sobą wejście. Odetchnął głęboko, opierając się o mur. Znajomy zapach cytrynowych drzew, intensywny maciejki i głęboko pod nimi słabsza woń nagietków... Nigdy by nie zapamiętał tego zapachu, nigdy nie odróżniłby go od innych, gdyby kiedyś nie podsunięto mu kwiatów pod sam nos...

Otworzył oczy i spojrzał w bok. W mieszkaniu wicekapitana, mimo później pory, paliło się światło. Izuru nie spał. Poczuł, jak w jego piersi wzbiera czułość tak gwałtowna, że sprawiała ból. Nagle zapragnął, bardziej niż kiedykolwiek, pójść do Izuru, spojrzeć na niego, usłyszeć jego głos... po prostu być.

Zanim się zorientował, już szedł w kierunku kwater wicekapitana. "Nie idź... nie teraz... nie w takim stanie", usiłował go powstrzymać jakiś głos wewnątrz czaszki. Nie zwracał uwagi. Potrzebował Izuru. Potrzebował jego ciepła i niewinności - tylko to się teraz liczyło, więc uciszył sumienie i zdrowy rozsądek, w kilku krokach przemierzając podwórze i wchodząc na drewniany ganek. Nawet nie zapukał, odsunął jednak drzwi możliwie łagodnie.

Izuru siedział przy niskim stoliku i najwyraźniej pisał. Podniósł wzrok znad kartki i zobaczywszy, kto go odwiedza, otworzył szeroko oczy. "Nie chciałem cię przestraszyć", zamierzał powiedzieć Gin, ale wtedy uświadomił sobie, że oczy jego wicekapitana wyrażają jedynie zdumienie. Izuru podniósł się i stanął wyprostowany, jak należało w obecności przełożonego.

- Dobry wieczór, Kapitanie - powiedział cicho, ale doskonałe ucho Gina wychwyciło w jego głosie niepewność. - Czym mogę o tej porze służyć? - zająknął się przy ostatnim słowie i odchrząknął.

"Nie patrz na mnie jak na kapitana", poprosił w myślach Gin, nie mając odwagi powiedzieć tego na głos. W przytłumionym blasku lampy oczy Izuru wydawały się niemal czarne na tle jasnej twarzy. Patrzył na niego, jakby chciał go całkowicie pochłonąć i zatrzymać w sobie. Izuru nie odezwał się więcej, nigdy nie był gadułą... Stał tylko i patrzył. Zupełnie jakby wiedział, że to nie jemu przyjdzie podjąć jakąkolwiek decyzję. Gin potrząsnął głową. Powinien wyjść, powinien przeprosić, powinien życzyć swojemu wicekapitanowi dobrej nocy i wrócić do siebie.

Izuru patrzył. Ze spokojem, z oczekiwaniem. Z... nadzieją?

Gin zacisnął powieki. "Ginie Ichimaru, nie wyobrażaj sobie." Zaczął się odwracać...

- Kapitanie?

Drgnął i ponownie spojrzał na swojego zastępcę. Izuru odetchnął powoli, a następnie zgasił lampę. Pokój zalała księżycowa poświata, w jednej chwili zmieniając to miejsce w komórkę innego świata. Nawet słowiki za oknem zaczęły śpiewać inaczej, wszystkie pozostałe dźwięki także wydawały się nabrać innej głębi.

- Kapitanie? - powtórzył Izuru z większym naciskiem.

Nie był w stanie oprzeć się temu głosowi. Postąpił krok do przodu, potem drugi, a potem był już przy nim, jak rzadko nie wiedząc, co robić. Chciał tylko pocieszenia, chciał zapomnienia... Możliwe, że Izuru poza licznymi swymi talentami potrafił także czytać w myślach. A może on sam, mimo starań, wyglądał na zbyt wstrząśniętego wydarzeniami tej nocy. Jakkolwiek było, nim zdążył pomyśleć, otoczyły go ramiona. Izuru położył dłoń na jego głowie. Zamknął oczy, opierając czoło na ramieniu Izuru. Czuł ulgę, czuł wdzięczność. Nawet - zwłaszcza - w tej chwili nie przestawał dziękować losowi, że postawił na jego drodze Kirę Izuru. Dla niego mógłby... mógłby...

Zacisnął dłonie w pięści, gdy wspomnienie popełnionych niegodziwości ponownie wypłynęło na wierzch. To nie wystarczy, by zatrzeć je w umyśle i w pamięci. Sumienie znów go ukłuło. "Chcesz go skrzywdzić? Chcesz przelać na niego swoje grzechy?" Nie słuchał. Potrzebował go, żeby zapomnieć. Chciał wypełnić swój świat tylko Izuru. Uniósł głowę, jednocześnie obejmując szczupłe plecy swojego wicekapitana. Popatrzył w jego twarz, tak spokojną w blasku księżyca, tak... doskonałą.

Nie był w stanie więcej się powstrzymywać. Przegrał tę walkę, kiedy wszedł tutaj i usłyszał głos Izuru. Nie, już wtedy, kiedy w ogóle o nim pomyślał. Jęknął cicho, a potem go pocałował, przyciskając jego ciało do swojego. Izuru drgnął i przysunął się bliżej, przyjmując pocałunek i odpowiadając na niego żarliwie. Gin nie miał dość, smakując wargi swojego wicekapitana i zanurzając się w ich słodkim wnętrzu. A Izuru dotrzymywał mu tempa, dzieląc się z nim wszystkim, co miał, i niczego nie zostawiając dla siebie.

Oderwali się wreszcie od siebie, kiedy zabrakło im oddechu. Gin łapał szybko powietrze, w pokoju nagle zrobiło się duszno. Izuru oparł głowę na jego piersi, wsuwając dłoń pod shitagi. Gin słyszał jego spieszny oddech, całym ciałem wyczuwał drżenie każdego jego mięśnia. Jego serce biło jak szalone i miał wrażenie, że sam za moment pogrąży się w szaleństwie. Zakręciło mu się w głowie, kiedy druga dłoń Izuru znalazła się pod jego shitagi, a potem obie warstwy ubrania zostały zsunięte z jego ramion. Izuru złożył pocałunek na jego piersi, a Gin poczuł na skórze koniuszek jego języka. Jęknął ponownie, wiedząc, że tylko w jeden sposób jest w stanie ugasić ogień, jaki w nim płonie. Jakaś ostatnia myśl przemknęła przez jego świadomość, jakieś ostatnie ostrzeżenie, a potem wszystko spłonęło.

Opadł na kolana, pociągając Izuru za sobą. Znów przywarł do jego warg, jednocześnie rozplątując wiązanie jego shitagi. Izuru wysunął się z szaty, ujmując w dłonie jego twarz i przysuwając się bliżej. Gin zsunął ręce po ciepłej skórze jego pleców, zatrzymując je na kości krzyżowej. Ciałem Izuru wstrząsnął dreszcz, a z jego ust dobył się cichy jęk, który przyprawiał Gina o utratę zmysłów. Euforia, a nade wszystko poczucie celu i instynktowne doń dążenie sprawiły, że pozbycie się hakamy stało się dziecinną igraszką, choć Izuru musiał odbierać zwłokę jako wieczność, niecierpliwie wijąc się i przyciskając do niego.

A później wszystko zlało się w jedno. Odwrócił Izuru, pewnie chwycił jego biodra i wszedł w niego. Izuru pochylił głowę, napinając mięśnie. Znów jęknął, ale Gin wyraźnie słyszał jedynie szum krwi w uszach i pęd pulsu. Kilkoma zdecydowanymi pchnięciami zanurzył się w rozkoszy Izuru i na chwilę Izuru stał się jego całym światem. Potem zapadła ciemność.



***


W szarym świetle poranka jasny ślad na policzkach Izuru był prawie niezauważalny. Prawie.

Odwrócił głowę.

Obudził się, gdy czerń nocy zaczęła przybierać najlżejsze odcienie grafitu. Przez chwilę leżał jedynie w poczuciu ogólnej błogości... a potem spojrzał w bok i zobaczył Izuru. Zobaczył ślady łez na jego twarzy - i bardziej niż kiedykolwiek zapragnął umrzeć, gdy wydarzenia nocy wróciły do jego pamięci.

Usiadł na posłaniu, podciągnął kolana i oparł o nie czoło, zamykając oczy. Nie wiedział sam, czy gorsza była fizyczność tego, co zrobił, czy sam fakt w całokształcie. Wiedział tylko, że większej pogardy do samego siebie nie byłby w stanie żywić, choćby się postarał.

Izuru był światłem jego życia. Był jedynym jasnym punktem i jedyną motywacją, by chcieć otworzyć oczy następnego dnia - by godzić się i mieć siły dalej znosić egzystencję kłamcy, szpiega i mordercy. Był jego własnym aniołem. Był niewinny.

I tę właśnie niewinność on sam, Gin Ichimaru, podeptał. Obiecał go chronić, a sam okazał się jego największym zagrożeniem. Chciał docenić jego wyjątkowość, tymczasem potraktował go jak przedmiot. Nie był dość silny, by zatrzymać ciemność tylko w sobie, lecz pociągnął w nią także Izuru. A później pozwolił, by zawładnęła nim najbardziej prymitywna z żądz, i w folgowaniu jej zapomniał się zupełnie. Zachował się jak najpodlejsza kanalia, wykorzystując oddanego mu człowieka do zaspokojenia swoich potrzeb.

Nie był lepszy od Aizena.

Popatrzył na Izuru, tak drobnego pod przykryciem, że wydawał się dzieckiem. Poczuł ukłucie w piersi i znów zamknął oczy. Przypomniał sobie uścisk ramion i kojącą obecność, które zaoferował mu Izuru. Nie wystarczyło mu to i sięgnął po więcej, zupełnie pomijając samego Izuru. Jeśli chciał wyładować swoją frustrację, jeśli chciał udowodnić samemu sobie, że może panować nad sytuacją i może dominować - dlaczego nie wziął sobie dziwki z burdelu? One przynajmniej wiedziały, czego mogą się po nim spodziewać. Izuru... Izuru znał tylko kilka nieostrożnych pieszczot i kilka niewinnych pocałunków. Za jego dobroć odpłacono mu gwałtem.

Nabrał głęboko powietrza, czując, że musi stąd wyjść. Że jeśli chwilę dłużej tu zostanie, oszaleje. Zebrał rozrzucone ubranie, narzucił na siebie shitagi. "Jesteś tchórzem i uciekasz, Ginie Ichimaru" powiedziało mu bezlitośnie sumienie. "Tak, jestem tchórzem i uciekam" odpowiedział samemu sobie. Odwrócił się jeszcze i spojrzał na leżącego na posłaniu Izuru.

Powinien podziękować, powinien przeprosić, powinien powiedzieć, że to się więcej nie powtórzy. Nie powinien odejść bez słowa, pozostawiając Izuru za sobą jak zużytą zabawkę.

Milczał. Bał się otworzyć usta. Bał się, że cokolwiek powie, będzie pozbawione znaczenia i tylko pogorszy sytuację. Bał się, że Izuru otworzy oczy i spojrzy na niego... pierwszy raz spojrzy z odrazą.

Izuru przewrócił się na plecy i cicho jęknął. Gin był przy nim, zanim zdążył się zorientować. Przyklęknął obok posłania i łagodnie odgarnął jasne włosy z czoła chłopca. Nie mógł odejść. Na zewnątrz czekała bezlitosna rzeczywistość, pełna śmierci, krwi i oszustwa. Jeśli teraz stąd odejdzie, nie będzie miał dokąd wrócić. Siedział więc tylko, patrząc w twarz śpiącego Izuru, przyglądając się jego delikatnym rysom i ponownie rozważając własną marność i plugawość.

Kiedy słońce przebiło się przez miękką zasłonę porannej mgły i łagodnie ozłociło podłogi i parapety, Izuru otworzył oczy. Przez chwilę mrugał jak obudzone dziecko, a potem skupił wzrok na twarzy swojego kapitana. Uśmiechnął się nieśmiało i... czule. Gin wstrzymał oddech, znów czując, jakby jego serce przebito zanpakutō. Przez chwilę zastanawiał się, czy jednak nie wolałby we wzroku Izuru zobaczyć urazy - byłaby tak bardzo adekwatna do sytuacji.

Izuru poruszył się i przez jego twarz przemknął grymas bólu. Gin spuścił głowę, zamykając oczy.

- Izuru... ja... - zaczął. I urwał.

Nabrał oddechu, by spróbować jeszcze raz, i wtedy poczuł zamykające się wokół niego ramiona. Siedział bez ruchu, pozwalając Izuru przytulać się do niego i przytulać jego. Minęła wieczność, zanim zdołał podnieść ręce i objąć swojego wicekapitana.

Trwali w uścisku, a Gin przestał liczyć upływający czas. Czuł serce Izuru szybkim, lecz równym rytmem bijące przy jego piersi. Czuł jego ciepło. Czuł spokój i pociechę, jakie mu ofiarowano.

Izuru rozumiał.

Odetchnął głęboko, z największą ostrożnością. Gdyby potrafił jeszcze płakać, zapłakałby. Jakimś cudem udało mu się wyjść z ciemności na słońce. Jakimś cudem po nocy znów nastał dzień. Nie zasługiwał na to.

- Nigdy... nigdy mi tego nie zapomnij... Izuru - wyszeptał łamiącym się głosem, gdy wreszcie odzyskał zdolność mówienia.

Odpowiedzią był mocniejszy uścisk ramion, a potem także słowa:

- Nie zapomnę.

Światło słońca dotarło do najciemniejszych zakamarków, przeganiając ciemność. Nowy dzień niósł nadzieję samą swoją nowością - było to prawo najpradawniejsze i nie obowiązywała go żadna, ale to żadna logika.



[8.11.2009]



back