ozdoba
Od autorki: Tekst inspirowany bardzo fabularnym snem.
Nie wiem, kim był. Chyba nikt tego nie wiedział.
Pojawił się nie wiadomo kiedy i nie wiadomo skąd, tak po prostu stając się częścią naszego miasta. Nigdy o sobie nie mówił, w ogóle nic nie mówił. Jedynym dźwiękiem, jaki z siebie wydawał, był śmiech – taki głośny, bardzo radosny, nieskrępowany żadnymi konwenansami. Rzadko kiedy zatrzymywał się w jakimś miejscu na dłużej, dosłownie – przeważnie mogłeś go zobaczyć, gdy mijał cię w wielkim pędzie na ulicy. Odwracałeś wtedy głowę – pozornie ze zdumieniem, z zaskoczeniem, ale tak naprawdę z chęcią i zadowoleniem z jego obecności. "Znów biega", mówiliśmy wtedy, kiwając ze zrozumieniem. Był dobrym duchem naszego miasta, wprawiając nie tylko ciebie czy mnie w lepszy nastrój, mimowolnie wywołując uśmiech na naszych twarzach, uspokajając nasze serca i wygładzając myśli. Niektórzy – zbyt zamknięci, zbyt markotni, zbyt pogrążeni we własnej niedoli – jakby go nie dostrzegali; może nie chcieli.
Może rzeczywiście był duchem, bo przecież coś takiego nie mogło narodzić się na ziemi. Czasem wydawał się dzieckiem, pełnym energii chłopakiem, gnanym do przodu po prostu przez samo życie. Czasami w jego oczach odbijała się mądrość osoby o wiele starszej niż ty czy ja – był wtedy niczym starsza kobieta, która doświadczyła całych dekad radości i smutku. Możliwe, że ukazywał się taki, jakim akurat chciano go widzieć. Przeważnie jednak trudno mu było się przyjrzeć – tylko brązowy cień mignął ci przed oczami, pozostawiając wspomnienie ciemnych oczu i tej grzywy włosów powiewającej za jego plecami. Przywoływałeś wtedy w pamięci wizerunek tego ducha, chudego jak szczapa, w czarnym luźnym podkoszulku i krótkich beżowych spodniach – i zastanawiałeś się, co miłego dzisiaj cię spotka, może nawet nie wiedząc, że miłe rzeczy trafiają się tym, którzy mają w sercu radość.
Był tak obcy, tak inny – a jednak za nic byśmy się go nie pozbyli. Tworzył między nami zgodę, choć przecież tak łatwo mogło być odwrotnie. Nie byłoby niczym dziwnym, gdyby któryś z nas – każdy? – próbował zagarnąć dla siebie tę jego niezwykłość, prawda? Jednak on świetnie sobie dawał radę bez naszej pomocy, wydając się zadowalać jedynie tym, że może tutaj być, w tym mieście, że może biegać po tych ulicach i śmiać się w głos. Nie potrzebował dachu nad głową, jedzenia, ubrań, opieki. Zupełnie naturalnie wymykał się próbom zawładnięcia nim – o ile w ogóle ktoś próbował. Czy można złapać wiatr? Więc i nam przyszło się zadowolić jedynie tym, że możemy przed innymi chwalić się: "Mamy własnego ducha, dobrego ducha. Jeśli się wam poszczęści, może uda się wam go zobaczyć." Czasem ktoś dodawał tonem ostrzeżenia – po to tylko, żeby podkreślić naszą wyjątkowość – "Ale on nie przepada za obcymi, więc nie liczcie na zbyt wiele." Było to oczywistą nieprawdą, bo z równą chęcią biegał pośród przyjezdnych, jak stałych bywalców. Może zresztą dlatego sprowadzało się do nas coraz więcej ludzi? Robił nam niezłą reklamę, to prawda – ale w gruncie rzeczy chodziło o to, że ktokolwiek raz się o niego otarł, zawsze pragnął jego obecności.
Któregoś razu zaszłam do drogerii, żeby odnowić domowy zapas środków czystości, i miałam ochotę przetrzeć oczy ze zdumienia, ujrzawszy go przy stojaku z ozdobami do włosów. "Nie, musiałam się pomylić", pomyślałam od razu, próbując przywrócić sobie zdrowy rozsądek. "Co duch miałby robić w drogerii?" Jednak tu nie mogło być mowy o pomyłce, mimo że stał odwrócony tyłem – a może właśnie dlatego. Nikt w naszym mieście nie miał takich włosów. Niezwykle gęste, proste, ciemnobrązowe z lekkim odcieniem czerwieni, spadały aż do pasa, okrywając go niczym płaszcz. "Cóż, z takimi włosami każdy by chciał się czasami zatrzymać przy ozdobach", pomyślałam nieco niemądrze, usiłując jakoś odnaleźć się w tej dziwnej sytuacji. Koniec końców jedynie stałam bez ruchu, zupełnie cicho, przyglądając mu się, jak powoli obchodzi stojak, wpatrując się w wiszące na nim spinki i klamerki z bezbrzeżnym zachwytem na szczupłej twarzy. Każdy, kto by go teraz zobaczył, bez wątpienia wziąłby go za dziewczynę. Później zastanawiałam się, dlaczego akurat mnie dane było ujrzeć ten widok – teraz po prostu starałam się wtopić w cień albo wystrój sklepu, wstrzymując oddech, żeby go nie spłoszyć.
- Pedał!
Jedno słowo, rzucone głosem pełnym pogardy i wyższości, przecięło tę niezwykłą atmosferę jak nóż, sprawiając, że niemal podskoczyłam i mimowolnie rozejrzałam się w poszukiwaniu jego źródła. Przy sąsiednim regale stała dziewczyna, na oko gimnazjalistka, w towarzystwie dwóch wyrostków w zbliżonym wieku, których twarze wskazywały, że nie zawracają sobie głowy myśleniem. Panienka miała jasne włosy ściągnięte w koński ogon, a we wzroku, utkwionym w adresata swoich słów, graniczącą ze wstrętem niechęć. Poczułam ogarniającą mnie złość.
- A ty co sobie wyobrażasz, mówiąc takie rzeczy w miejscu publicznym? – zapytałam. Nie były to może najlepsze słowa, ale pierwsze, co mi przyszło do głowy.
Dziewczyna spojrzała na mnie spłoszona; najwyraźniej rzeczywiście nieźle udało mi się zamaskować obecność, skoro nawet mnie nie zauważyła.
- Nie waż się więcej w taki sposób mówić o
kimkolwiek – dodałam, wykorzystując jej zaskoczenie. – Jeśli masz tu jakiś interes, to załatw go, a nie naprzykrzaj się ludziom. A jeśli masz jakiś problem, to załatw go normalnie, a nie po szczeniacku – powiedziałam, wykorzystując swoją przewagę osoby dorosłej.
Patrzyła na mnie z ładną buzią bladą z wściekłości. Jej koledzy poruszyli się niespokojnie, rzucając jej pytające spojrzenia – byli, zdaje się, takim typem, który do każdego działania potrzebuje kogoś mądrzejszego od siebie. Kując żelazo póki gorące i nie rezygnując z ofensywy, zrobiłam krok do przodu i zapytałam:
- Z której szkoły jesteście? No?
W oczach chłopaków zabłysła obawa. Dziewczyna zmęła pod nosem jakieś przekleństwo, po czym odwróciła się na pięcie, aż jej blond włosy sieknęły po twarzy jednego z wyrostków, i szybkim krokiem wyszła ze sklepu. Chłopcy podążyli za nią tak szybko, jakby się za nimi paliło.
Patrzyłam na ich plecy, aż zniknęły mi z widoku, po czym odwróciłam się, by na niego popatrzeć, choć nie miałam żadnej pewności, że wciąż tam jest. Był. Stał przy tym stojaku, tak jak wcześniej… ale jakoś nie miałam już odwagi spojrzeć mu w oczy. Usiłowałam wziąć się w garść, gorączkowo myśląc, co zrobić. Chciałam powiedzieć mu, żeby się nie przejmował, że to tylko takie gadanie głupich dzieciaków, nic, czym sobie powinien zawracać głowę, że jest lepszy od nich wszystkich razem wziętych… ale moja elokwencja sprzed chwili gdzieś znikła. Znacznie łatwiej było mówić o nim niż do niego. Czy w ogóle ktokolwiek kiedykolwiek z nim
rozmawiał? Jakoś w to wątpiłam.
Stałam więc tylko, kątem oka widząc jego nogi na sklepowej posadzce. Uderzyło mnie, że jasna skóra jego stóp była zupełnie czysta, mimo że po naszych ulicach biegał boso przez cały rok. Naprawdę nie był istotą ludzką… Czy w takim razie tamto bezmyślne słowo mogło go w ogóle zranić? Czy może, w gruncie rzeczy, to ja byłam tutaj jedyną urażoną osobą?
Pod wpływem tej myśli, uniosłam głowę i popatrzyłam mu w twarz, jakby próbując wyczytać z niej odpowiedź. Wyraz, jaki się na niej malował, ścisnął mi serce. Patrzył na mnie z taką wyrozumiałością, jak mogłaby patrzeć matka. Tak, jego twarz była obliczem matki, dojrzałej kobiety, silnej jak sama ziemia, wiedzącej tak wiele i wybaczającej tak wiele.
"Nie przejmuj się, to tylko gadanie dzieciaków, nie musisz sobie zawracać tym głowy", mówiło jego spojrzenie. Zmarszczyłam czoło i mrugnęłam… i w tym ułamku sekundy między zamknięciem powiek i ponownym ich uniesieniem zniknął, jakby nigdy go tam nie było. Stałam, wpatrując się w to samo miejsce przy stojaku z ozdobami, zastanawiając się nad poczuciem nagłej straty, które wypełniło mnie aż po brzeg. Potem wzięłam głęboki oddech i rozluźniłam dłonie, które w którymś momencie nieświadomie zacisnęłam w pięści.
Wyszłam ze sklepu z klamerką, która w żaden sposób nie mogła dobrze wyglądać na moich cienkich włosach – i dopiero w domu zauważyłam, że zupełnie zapomniałam o pierwotnym celu zakupów.
Kiedy człowieka spotka coś niezwykłego, chciałby zachować wspomnienie o tym na stałe w swoich myślach albo przynajmniej wracać do niego nieustannie. Niestety, tak zwane życie przeważnie mocno w tym przeszkadza. Następne dwa dni spędziłam pochłonięta pracą i rodziną, nie mając wolnej chwili, żeby zastanowić się nad zdarzeniem w drogerii. Spinka do włosów tkwiła w mojej torebce i ani razu jej nie wyjęłam, by na nią popatrzeć. Czasem tylko wieczorem, przed zaśnięciem, myślałam o tamtym spojrzeniu dziwnej istoty, która z jakiegoś powodu zamieszkała w naszym mieście, i zastanawiałam się, co mi chciała wtedy przekazać.
Trzeciego dnia obudziłam się ze snu, którego później nie mogłam sobie zupełnie przypomnieć, choć miałam świadomość, że był wyjątkowy. Wtedy też bardzo mocno postanowiłam go odnaleźć – tylko tyle i aż tyle. Nie wiem, czy chciałam go o coś zapytać, coś mu powiedzieć – możliwe, że znów będę tylko stała jak kołek i odejdę z jeszcze większym zmieszaniem, niemniej zamierzałam zrealizować swoje postanowienie. Była akurat sobota, więc po szybkich porządkach domowych wyszłam na miasto, przemierzając ulice – najpierw z entuzjazmem i niecierpliwym wyczekiwaniem, potem z coraz mniejszą pewnością, a większym przekonaniem, że mógł być wszędzie i nigdzie. Gdzie zwykle go widywano? Czy były takie miejsca? Czy ktoś go dzisiaj spotkał? Pytałam innych, ale nikt nie wiedział.
W którymś momencie odczułam złość na współmieszkańców – nikt nie chciał mi pomóc. Czy tacy właśnie byli tutejsi ludzie, z którymi dotąd dobrze się czułam? Dbający tylko o własną wygodę i własną korzyść, odwracający się od człowieka w potrzebie? Właśnie wtedy usłyszałam coś, co sprawiło, że stanęłam jak wryta na środku ulicy. W powietrzu rozlegał się płacz – tak niezwykły, że mógł należeć tylko do tej jednej istoty. Dźwięczał z niepokojącą wyrazistością, wyciszając wszystkie hałasy – zupełnie jakbyśmy byli we dwoje tylko zamknięci w pokoju, odgrodzeni od innych. Rozejrzałam się gorączkowo, usiłując zlokalizować miejsce, skąd dochodził – i jednocześnie zorientowałam się, że tylko ja go słyszę. Ludzie mijali mnie na chodniku, mniej lub bardziej znajomi, pozdrawiając mnie albo rozmawiając między sobą, śmiejąc się, spiesząc się, niektórzy wpatrzeni w swoje telefony komórkowe. Nikt nie stał jak ja, nasłuchując – i przez chwilę poczułam się, jakbym doznawała omamów albo, w najlepszym razie, śniła kolejny dziwny sen.
Pobiegłam w stronę, z której – jak mi się zdawało – dobiegał płacz, ściskając klamerkę do włosów, która nie wiem jak znalazła się w mojej ręce. Boczna uliczka zaprowadziła mnie na jakieś podwórko, na które wpadłam bez namysłu – i zatrzymałam się, pragnąc odwrócić się od tego widoku, podobnie jak zatrzymało się, na chwilę, moje serce. Nie byłam przygotowana na to, co zobaczyłam – ale było już za późno. Pomyślałam, że na wszystko było za późno – i że bardzo chciałabym, żeby to jednak był tylko sen.
Siedział tam, na trzepaku. Sam jeden, z ramionami wokół głowy. Skulony, jakby próbował osłonić się przed całym złem świata. Za późno. Jego piękne włosy walały się w kurzu i pyle, porzucone w puklach na ziemi, pozbawione życia. Znów na niego spojrzałam, ogarnięta nagłym przerażeniem. Wydawał się starym mężczyzną, którego pozbawiono wszystkiego. Nigdy w życiu nie widziałam czegoś równie smutnego. Kto mógł zrobić coś takiego? Jak taka nienawiść była w ogóle możliwa? Dlaczego na nią pozwalano? Czemu nikt się jej nie przeciwstawił? Więc przyznawano się do niego tylko wtedy, kiedy było to wygodne i korzystne, a w chwili potrzeby odwracano się plecami?
Poczułam, że samej zbiera mi się na płacz, chyba nawet jakiś szloch wyrwał się z mojego gardła, gdyż on wtedy uniósł głowę i popatrzył na mnie, wielkie łzy, okrągłe niczym perły spływały po jego twarzy. Próbowałam się opanować, choć gdzieś w środku coś mówiło do mnie, że nie powinnam, skoro byłam jedyną osobą, która opłakiwała jego nieszczęście. Jedyną. Rozejrzałam się z zaciśniętym gardłem, z gniewem… i z obawą, że być może tylko ja mogłabym byś świadkiem tej sceny, tak jak wcześniej tylko ja go słyszałam. Napełniło mnie to niepewnością… Co mogłam zrobić? Co
należało zrobić? Czy rzeczywiście można było tylko płakać?
Nagle wokół zaroiło się od ludzi. Przybiegali młodzi, przychodzili starsi. Słyszałam gorączkowe szepty, pomruki niezadowolenia, groźne okrzyki. Wbrew sobie poczułam dziwną ulgę – nie byłam sama jedna, a burza wokół mnie przybierała na sile. Ktoś coś widział, ktoś coś słyszał, ktoś z daleka nagrał film, komuś udało się zrobić zdjęcie.
- Proszę się nie martwić, dorwiemy ich – powiedział wysoki nastolatek, z rodzaju tych, którzy wzbudzają zaufanie. W jego błękitnych oczach była powaga i zdecydowanie. Nie wiem, do kogo właściwie mówił, ale kiwnął głową. – Nie będziemy czegoś takiego tolerować w naszym mieście. Nie pozwolimy, by komuś tutaj działa się krzywda. – Może nawet powiedział, "by jednemu z naszych działa się krzywda", nie jestem pewna. Tłum jednak podchwycił jego słowa i atmosfera zrobiła się jeszcze bardziej naelektryzowana.
Ludzie już mieli w rękach telefony, już przesyłali sobie zdjęcia, już rozpowszechniali je w sieci – by zidentyfikować, by znaleźć tych, którzy dopuścili się niegodziwości wobec
jednego z naszych. Znów na niego spojrzałam. Wciąż tam siedział – a wokół niego była wolna przestrzeń, jakby nikt nie chciał się do niego zbliżyć… albo nie mógł – był mimo wszystko tak obcy, że brakowało odwagi, by zburzyć mur, ten fizyczny. Na jego twarzy nie widać już było łez, malowała się na niej jakby ciekawość dziecka. Pomyślałam, że dziecko potrafi zaufać po raz drugi – i zastanowiłam się, czy będzie to ostatni. Czy po kolejnym zranieniu i odepchnięciu po prostu nie zniknie na zawsze, jakby go nigdy tu nie było? Na samą myśl robiło mi się zimno.
Podeszłam bliżej i zatrzymałam się obok, opierając o trzepak tak nonszalancko, jak tylko potrafiłam. Serce biło mi mocno, ale zostałam na miejscu. Wpatrując się w tłum przed sobą i próbując rozpoznać twarze – i czasem rzeczywiście mignął mi przed oczami ktoś znajomy. Rzucano mi ukradkowe spojrzenia, a potem patrzono w górę ponad moim ramieniem, na niego. Potem, powoli, jakby od niechcenia, ludzie zaczęli się zbliżać, krok po kroku. Ktoś stanął po drugiej stronie trzepaka, ktoś kucnął obok, jakieś dziecko wdrapało się na dolną poprzeczkę. Wciąż nikt nic nie mówił, ale byli tam… byli
tu, starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni, uczniowie i pracujący. Byliśmy tu, razem.
W tłumie zapanowało nagłe poruszenie. Pochwycono sprawców i prowadzono ich tutaj! A nie minął nawet kwadrans, odkąd wszczęto poszukiwania! Na wolną przestrzeń przed trzepakiem (znów się tam otworzyła) wypchnięto dwóch młodych mężczyzn. Nie znałam ich. Ostrzyżeni na zapałkę, w ciemnych kurtkach, z zaciętymi twarzami i wrogimi spojrzeniami – choć teraz podszytymi strachem. To tacy, którzy zawsze wiedzą najlepiej, nie słuchają autorytetów i nie tolerują odmienności. To tacy, którzy wierzą, że mają prawo decydować za innych i ustalać zasady według własnego widzimisię, i są bezlitośni dla tych, którzy się z nimi nie zgadzają.
Stali teraz otoczeni rozgniewanym tłumem i choć starali się robić wyzywające wrażenie, nie byli w stanie ukryć lęku. Rozbieganymi oczami śledzili napierające na nich morze twarzy. Jeden próbował coś powiedzieć, ale wtedy na środek wyszedł ten młody blondyn, który najwidoczniej objął tutaj funkcję dowódcy.
- Nie interesuje nas, co chcecie powiedzieć. Przekazaliście wyraźnie to, co myślicie, uderzając na jednego z nas. – Tłum zamruczał groźnie. – Czegoś takiego tutaj nie akceptujemy. Nie chcemy was tu nigdy na oczy widzieć. Dla takich bydlaków jak wy nie ma tu miejsca. Jeśli kiedykolwiek przyjdzie wam do głowy tutaj wrócić, pożałujecie. Lepiej, żebyście to sobie zapamiętali. Zabrać ich! – zawołał chłopak, a potem odwrócił się do mnie i dodał: - Oddamy ich w ręce policji razem z materiałem dowodowym. – Brzmiało to zabawnie fachowo, ale tylko uroczyście pokiwałam głową. Chłopak uśmiechnął się do mnie i poszedł za grupą, która już znikała w wylocie uliczki. Odprowadzali ich prawie wszyscy, którzy zgromadzili się byli na podwórku.
Nagle zostaliśmy sami, a w ciszy, która zapadła, słychać było znudzone miauczenie kota dobiegające z którejś z piwnic. Drgnęłam, czując na włosach nieśmiały dotyk, i odwróciłam głowę. Przyglądał mi się z tą wcześniejszą ciekawością dziecka. Poczułam ulgę i uśmiechnęłam się lekko.
- Już po wszystkim. Coś takiego już się więcej nie powtórzy – zapewniłam go. – Nie jesteś sam – powiedziałam, patrząc w jego ciemne oczy i zastanawiając się, jak kiedykolwiek mogłam się go obawiać, a potem poprawiłam się: – Nie
jesteśmy sami.
Odwzajemnił mój uśmiech, po czym kiwnął głową, wokół której smętnie sterczały resztki brązowych włosów, a potem przeniósł wzrok na moją zaciśniętą rękę. Sama spojrzałam, przypominając sobie, co cały czas trzymałam w dłoni.
- To?
Zastanawiałam się, czy powinnam mu pokazać. Spuściłam głowę i popatrzyłam na ciemne pukle pod swoimi stopami, a potem znów uniosłam na niego wzrok.
- Odrosną? – zapytałam, mając na to szczerą nadzieję.
Pokiwał głową z przekonaniem. Odetchnęłam z ulgą, a potem podałam mu klamerkę.
- Więc może ci się kiedyś przyda – powiedziałam, a potem zaniepokoiłam się. – Kolor może być? – jednak już w chwili gdy wypowiadałam te słowa, zdałam sobie sprawę z ich niedorzeczności.
Chociaż, doszłam do wniosku po chwili, kto powiedział, że duchy i istoty nadprzyrodzone nie mogą mieć ulubionych kolorów?
Ostrożnie wziął spinkę z moich rąk i wpatrywał się w nią z zachwytem. Potem kiwnął potwierdzająco i dałabym głowę, że się cicho roześmiał – ale może to sobie tylko wyobraziłam, bo w następnej chwili już go nie było, jedynie ciepły podmuch otarł się o moją twarz.
Wkrótce po tym w naszym mieście zapanowała moda na krótkie i bardzo krótkie włosy. Oczywiście mogło to mieć jakiś związek z rozpoczynającym się latem, ale wolałam myśleć swoje. Nasze miasto naprawdę było w porządku; po tamtym wydarzeniu odczuwałam to jeszcze mocniej, ciesząc się codziennością.
Czasem jednak – z niecierpliwością, do której nikomu bym się nie przyznała – wyczekiwałam dnia, kiedy brązowy cień zamigoce błękitem. A kiedy wreszcie nadszedł, uświadomiłam sobie, że ta bajka tak naprawdę nie była bajką. Otrzymywanie przedmiotów od istot nadprzyrodzonych może było fajne, ale jednak dawanie niosło z sobą nieporównywalnie więcej radości.
[4.10.2015]