~20~
Przed¶wit






This love - make me believe that you're the one
Never give up - our day has come

I never felt that this could happen to me
So many lonely days and nights
I never knew that you were waiting for me
Hope was out of sight

This love - I'll never throw it all away
Now that you're in my life to stay

- Judas Priest,"New beginnings"






¦wiat³o...

¦wiat³o wype³nia pokój, z³ot± plam± k³adzie siê na ko³drze, otacza migotliw± aureol± siedz±c± przy jego ³ó¿ku ciemnow³os± postaæ. Na zewn±trz trwa letnie popo³udnie, wype³nione zapachem drzew cytrynowych.

Nie czuje strachu - choæ ka¿dy oddech zbli¿a go do nieuniknionego. To jedynie kolejna granica, któr± musi pokonaæ...

Ciep³o s³oñca na policzku. Ciep³o d³oni zaci¶niêtej na jego w³asnej. Ból ga¶nie... wszystko ga¶nie... Pozostaje odblask z³ota po wewnêtrznej stronie powiek niczym wspomnienie czyich¶ drogich mu oczu.

"Jestem o krok bli¿ej."

Umiera.



***


Otworzy³ oczy. Przed sob± ujrza³ fosforyzuj±ce cyfry budzika, stoj±cego na nocnym stoliku. Szósta czterdzie¶ci osiem. Dwana¶cie minut przed czasem. Znowu.

Westchn±³ cicho, przewracaj±c siê na wznak i wracaj±c my¶lami do tego, o czym ¶ni³. To by³ ostatni z ca³ej serii dziwnych snów, jakie miewa³ od pewnego czasu. W niektórych walczy³ - zwyciêsko - z potworami o najró¿niejszych kszta³tach, w d³oni dzier¿±c miecz o hakowato wygiêtej klindze. W innych przechadza³ siê - samotnie lub w otoczeniu towarzyszy, których zna³ i którzy byli mu bliscy, choæby po przebudzeniu nie pamiêta³ ich imion - ulicami starodawnego miasta, w którego centrum wznosi³o siê urwiste wzgórze. Niekiedy mia³ na sobie czarny strój z przypominaj±cym s³oñce symbolem na rêkawie, czasem - i w tych snach wydawa³ siê sobie starszy - nosi³ te¿ bia³y p³aszcz z czarnym znakiem liczby "trzy" na plecach.

W ostatnim za¶... W ostatnim ¶nie umiera³, a mimo to nie sposób by³o go uznaæ za koszmar - nawet je¶li nigdy wcze¶niej wizja nie by³a a¿ tak wyra¼na jak dzisiejszej nocy.

Niezale¿nie jednak, o czym opowiada³ sen, po ka¿dym budzi³ siê z uczuciem niezmierzonej têsknoty za czym¶ nieokre¶lonym, a zarazem nieopisanie wa¿nym... ale nie dzi¶. Tym razem, jak nagle sobie u¶wiadomi³, czu³ raczej co¶ na kszta³t... wyczekiwania?

Nie zd±¿y³ d³u¿ej siê nad tym zastanowiæ - ostry d¼wiêk budzika wyrwa³ go z rozmy¶lañ. Sny bêd± musia³y zaczekaæ, zdecydowa³, u¶miechaj±c siê nieco krzywo. Teraz nale¿a³o zaj±æ siê rzeczywisto¶ci±...

Podniós³ siê z ³ó¿ka. Roleta na oknie by³a zaci±gniêta i w pokoju panowa³ pó³mrok, choæ s³oñce musia³o wstaæ ju¿ jaki¶ czas temu. O ile akurat nie zbiera siê na deszcz, pomy¶la³ kwa¶no. W koñcu przez ca³y poprzedni wieczór pada³o...

Post±pi³ krok do przodu - i nieomal przewróci³ na czym¶, co okaza³o siê byæ porzuconym na pod³odze o³ówkiem. Zakl±³ cicho, gani±c siê w duchu za podobne ba³aganiarstwo, po czym podniós³ przedmiot i zmarszczy³ brwi.

A tak. Znów rysowa³ do pó¼na... Hmmm...

Rozejrza³ siê, odnajduj±c wzrokiem szkicownik, równie¿ porzucony na pod³odze (Na pod³odze!, zawy³o wniebog³osy jego umi³owanie porz±dku). Potrz±sn±³ g³ow± z westchnieniem, podnosz±c zeszyt. Znów opu¶ci³ lekcjê. Doprawdy, jak tak dalej pójdzie...

Przerzuci³ parê stron, zape³nionych mniej lub bardziej udanymi szkicami, przedstawiaj±cymi g³ównie ludzi i kwiaty. Rysunki, musia³ przyznaæ, nie by³y znowu¿ takie z³e - a mimo to nie móg³ siê pozbyæ wra¿enia, ¿e nie anga¿uje siê w zajêcia tak, jak powinien.

I w³a¶ciwie nie dotyczy³o to jedynie lekcji rysunku...

Ju¿ mia³ od³o¿yæ szkicownik, gdy spomiêdzy stronic wysunê³o siê kilka lu¼nych kartek. Chwyci³ je odruchowo, nim opad³y na ³ó¿ko - po czym niemal natychmiast siê zarumieni³, spojrzawszy na pierwsz± z nich.

Ze szkicu u¶miecha³a siê do niego psotnie szczup³a twarz o oczach zmru¿onych w w±skie szparki; na czo³o opada³y niesforne kosmyki w³osów. W³osy by³y srebrne - ale tego szkic nie uwzglêdnia³.

Zwalczy³ ochotê, by zgnie¶æ papier w kulkê i cisn±æ w k±t pokoju. B±d¼ co b±d¼, by³oby to mocno dziecinne - a on mia³ dwadzie¶cia dwa lata. By³ doros³y...

Odrzuci³ blok oraz szkice na ³ó¿ko i zdecydowanym krokiem ruszy³ w stronê ³azienki. Jednak pomimo usilnych prób skupienia my¶li na tu i teraz, wspomnienie tamtego figlarnego, lisiego u¶miechu wci±¿ nie chcia³o go opu¶ciæ.

I skutecznie rozprasza³o.

Tu i teraz, nakaza³ sobie kategorycznie, wchodz±c pod prysznic. Mimo to...

Tydzieñ, przemknê³o mu przez g³owê, gdy odkrêca³ wodê. Min±³ tydzieñ, odk±d...


***


Spó¼ni³ siê. Mówi±c szczerze, bardziej spó¼niæ siê nie da³o - gdy zdyszany, przemokniêty i cokolwiek ub³ocony (co mu strzeli³o do g³owy, ¿eby w tê ulewê jechaæ ROWEREM?), dotar³ wreszcie na miejsce zajêæ, jego grupa opuszcza³a ju¿ budynek. Nie wiedzieæ czemu, szczególnie dziewczêta wydawa³y siê czym¶ podekscytowane - szepta³y do siebie bardziej gor±czkowo ni¿ zazwyczaj, a wiêkszo¶æ z nich mia³a rumieniec na policzkach.

Nie to, by zwyk³ zastanawiaæ siê nad uniesieniami kole¿anek - wydawa³o mu siê to zbytnim w¶cibstwem - ale tym razem zmarszczy³ brwi, biegn±c korytarzem. Czym w³a¶ciwie mieli siê zajmowaæ na dzisiejszej lekcji...?

Poch³oniêty rozmy¶laniami nie zauwa¿y³ kolejnej osoby, nadchodz±cej z przeciwka - do momentu, gdy by³o ju¿ za pó¼no. Zary³ nosem w miêkki materia³ marynarki i niemal straci³ równowagê - ale mocne d³onie w porê chwyci³y jego ramiona. Poczu³ nik³y zapach wody koloñskiej i w jednej chwili zda³ sobie sprawê z niezrêczno¶ci sytuacji. Cofn±³ siê raptownie.

- Najmocniej przepraszam - wyrzuci³ z siebie czym prêdzej, gn±c siê w uk³onie. - Zajêcia... To jest, ¶pieszy³em siê i... - zacz±³ z potrzeby wyt³umaczenia siê i zaraz urwa³ z poczuciem, ¿e robi z siebie durnia. Zachowywa³ siê jak uczeñ podstawówki...

- Ajajaj, upolowa³em zmok³± kurê - us³ysza³ i wyprostowa³ siê. Nieznajomy przygl±da³ mu siê zmru¿onymi oczyma, u¶miechaj±c siê od ucha do ucha. Nie móg³ mieæ wiêcej ni¿ trzydzie¶ci lat, a jednak jego w³osy mia³y niespotykany srebrzysty odcieñ. Nie przypomina³ sobie, by kiedykolwiek taki widzia³.

- Musi ta grzywka - ci±gn±³ mê¿czyzna tonem, w którym pobrzmiewa³o rozbawienie. - Spadnie taka na oczy i zaraz ryms, katastrofa, a?

Poczu³, ¿e siê rumieni, tymczasem nieznajomy do¶æ bezceremonialnie odgarn±³ mu z czo³a niesforny element uczesania i za³o¿y³ za ucho. Jego u¶miech jeszcze siê poszerzy³.

- Niedobrze tak lataæ na o¶lep - oznajmi³ z przekonaniem. - Jeszcze ciê co¶ capnie znienacka zza wêg³a i co wtedy?

Co nale¿a³o odpowiedzieæ? Nie mia³ pojêcia. Pierwszy raz spotka³ siê z traktowaniem tak bezpo¶rednim - i tak, hmm, nietypowo przychylnym - na dok³adkê ze strony kogo¶ zupe³nie obcego. Spu¶ci³ wzrok.

- Ja... Ummm... - Do licha, co w³a¶ciwie chcia³ powiedzieæ? Jeszcze raz przeprosiæ? Podziêkowaæ za radê, choæ brzmia³a do¶æ... oryginalnie? Niech to...

- No, uwa¿aj na siebie - rzuci³ beztrosko mê¿czyzna, wykorzystuj±c jego zawahanie, by w chwilê potem znów ruszyæ przed siebie. - Pa-pa! - doda³ jeszcze wyra¼nie zadowolonym tonem, nim znikn±³ za rogiem, pozostawiaj±c go os³upia³ego i kapi±cego na pod³ogê po¶rodku korytarza.

Z odrêtwienia wyrwa³ go kobiecy g³os. S³ysz±c w³asne nazwisko, obejrza³ siê i w pó³otwartych drzwiach pobliskiej sali zobaczy³ nauczycielkê, opiekuj±c± siê ich grup±. Zdoby³ siê na s³aby u¶miech. Prawdziwa pasjonatka - a przy tym mi³a i wyrozumia³a kobieta. Przynajmniej nie rzuca³a niczym w spó¼nialskich podopiecznych, jak zwyk³ to czyniæ prowadz±cy zajêcia literackie...

Otwiera³ ju¿ usta, by usprawiedliwiæ siê za kolejn± nieobecno¶æ - ale nauczycielka go ubieg³a.

- Jaka szkoda, ¿e nie zdo³a³e¶ dzi¶ przyj¶æ - stwierdzi³a z wyra¼nym ¿alem. - Mamy nowego modela... szalenie fascynuj±cy cz³owiek. Przed chwil± wyszed³, musia³e¶ siê z nim min±æ...

By³ w po³owie uprzejmego skinienia g³ow± - w my¶lach wci±¿ uk³ada³ przeprosiny i s³owa kobiety nie w pe³ni do niego dociera³y - gdy sens jej ostatniej wypowiedzi uderzy³ go jak obuchem.

"Nowy model..."

"Musia³e¶ siê z nim min±æ..."

"Przed chwil±..."

O nie. Nie. Niemo¿liwe...

A niech to... Ale¿ wpad³.



***


Có¿, mia³ w koñcu prawo czuæ siê zaskoczony, pomy¶la³, zakrêcaj±c wodê i siêgaj±c po rêcznik, by wytrzeæ w³osy. W³a¶ciwie sam nie by³ pewien, czy po¶ród jego uczuæ przewa¿a³ wówczas szok, wywo³any sam± t± informacj±, czy ulga z tytu³u spó¼nienia. Nawet teraz robi³o mu siê nieswojo na my¶l o tym, ¿e srebrnow³osy nieznajomy mia³by im pozowaæ - nawet zapiêty pod szyjê.

Poczu³, ¿e ponownie oblewa siê rumieñcem i zbeszta³ siê za to w duchu. Daj spokój, chyba siê w nim nie zadurzy³e¶?

Nie, oczywi¶cie, ¿e nie. Co wszak¿e, dziwnym trafem, nie przeszkadza³o mu sporz±dzaæ coraz to nowych szkiców z nowym, hmmm, modelem ich grupy w roli g³ównej. O ile pamiêta³, na kilku z nich przyodzia³ go nawet w stroje rodem ze swoich snów - i ku swemu zdumieniu musia³ przyznaæ, ¿e efekt by³ zaskakuj±co dobry.

Bo te¿, gwoli ¶cis³o¶ci, nieznajomy da³ mu a¿ nadto okazji do uwa¿nego przyjrzenia siê swojej fizjonomii. Od czasu tamtego niefortunnego zderz-... spotkania w korytarzu, natyka³ siê nañ nieomal przy ka¿dej sposobno¶ci: w metrze, bibliotece, sklepie dla plastyków... ba, na basenie nawet (nasz³a go wówczas refleksja, ¿e wbrew pozorom sam nie znalaz³ siê jeszcze na granicy anoreksji).

Mog³oby wiêc wydawaæ siê naturalne, ¿e sta³ siê tematem jego prac - ale tak nie by³o. Nawet wzi±wszy pod uwagê powy¿sze okoliczno¶ci, nie by³a to wszak jedyna osoba, jak± widywa³ na co dzieñ - a innych jako¶ ostatnio nie rysowa³...

Wzdrygn±³ siê z zimna i zda³ sobie sprawê, ¿e od d³u¿szej chwili stoi nago na mokrych kafelkach. Je¶li chcia³ nabawiæ siê kataru, to by³ w³a¶nie na najlepszej drodze...

Jeste¶ doros³ym mê¿czyzn±, upomnia³ siê zdecydowanie. Przestañ siê zachowywaæ jak zakochana gimnazjalistka...

Wróæ. Czy naprawdê w³a¶nie to pomy¶la³...?

Przygryz³ wargi, energicznie zabieraj±c siê do wycierania (i próbuj±c nie zwa¿aæ na fakt, ¿e policzki p³onê³y mu ¿ywym ogniem). Nie ma co... Albo niespodziewanie znalaz³ swoj± ¿yciow± inspiracjê, albo z wolna zaczyna³ wariowaæ - przy czym druga opcja wydawa³a mu siê znacznie bardziej prawdopodobna.

Odwiesi³ rêcznik, wci±gn±³ z westchnieniem spodnie, po czym spojrza³ sceptycznie w lustro nad umywalk±. Czy raczej: spróbowa³ spojrzeæ, bo jego grzywka akurat skorzysta³a z okazji, by zsun±æ siê na lewe oko, skutecznie przes³aniaj±c widok. Odruchowo spróbowa³ odgarn±æ j± z czo³a, ale bez rezultatu - kosmyk ani my¶la³ grzecznie tkwiæ za uchem, uparcie powracaj±c do po³o¿enia, w którym maksymalnie ogranicza³ pole widzenia.

U¶miechn±³ siê, cokolwiek zrezygnowany. Chwilami naprawdê odnosi³ wra¿enie, ¿e jego w³osy ¿y³y w³asnym ¿yciem - jakiekolwiek próby ich ujarzmienia ostatecznie koñczy³y siê niepowodzeniem, a ju¿ grzywka zdecydowanie wiod³a prym pod tym wzglêdem. A¿ dziw, ¿e do tej pory ani razu siê przez ni± nie przewróci³, jak to sugerowa³ nieznajomy...

Znowu...!

Do licha, sk±d bra³y siê te my¶li? I sk±d ów dziwny nastrój tego ranka?

Odetchn±³ g³êboko, opieraj±c obie d³onie na umywalce, przymkn±³ oczy. Tu i teraz - s³owa powtarzane jak mantra ka¿dego dnia. Czy jeszcze skuteczne? W takich chwilach, jak ta, sam ju¿ nie by³ pewien...

Zacisn±³ mocniej powieki. Jakkolwiek by nie by³o, z ca³± pewno¶ci± nie mia³ w tej chwili czasu na podobne rozwa¿ania. Czeka³ go d³ugi i - wszystko na to wskazywa³o - pracowity dzieñ. Je¶li nie zamierza³ siê spó¼niæ tak¿e i tym razem, stanowczo powinien siê po¶pieszyæ.

Umy³ zêby, po czym, wk³adaj±c po drodze koszulê, przeszed³ do kuchni na ¶niadanie.


***


Na blacie pod oknem le¿a³a persymonka. Bardzo pomarañczowa, bardzo dorodna persymonka - jedyna plama koloru w do¶æ bezbarwnej kuchni. Widz±c j±, w pierwszej chwili a¿ przystan±³ - po czym w pe³ni ¶wiadomie skierowa³ siê w przeciwn± stronê pomieszczenia, pozornie ca³± swoj± uwagê po¶wiêcaj±c nastawieniu wody na herbatê. Próby zignorowania owocu spe³z³y jednak na niczym - by³ tam, ze swoj± l¶ni±c±, pomarañczow± skórk±, szypu³k± i ca³± reszt±. I, z bli¿ej niewyja¶nionych powodów, zaczyna³o to wytr±caæ go z równowagi. Gdy nieomal zaci±³ siê w palec przy próbie pokrojenia pomidora - ¿e te¿ musia³ wygl±daæ tak podobnie do tego paskudztwa - nie wytrzyma³, od³o¿y³ nó¿ i pewnym krokiem podszed³ do okna.

Persymonka le¿a³a na swoim miejscu - i gdyby nie by³a tylko owocem, mo¿na by odnie¶æ wra¿enie, ¿e próbuje zwróciæ na siebie uwagê. Tr±ci³ j± nieufnie szczup³ym palcem. Nie lubi³ persymonek - ba, nie znosi³ ich - i w zasadzie nie bardzo umia³ powiedzieæ czemu. Kto wie, mo¿e to jaki¶ uraz z poprzedniego ¿ycia, pomy¶la³, u¶miechaj±c siê k±tem ust. Pozostawa³o wszak¿e pytanie, po co w ogóle naby³ to co¶, skoro szanse na zjedzenie owocu by³y bliskie zeru.

¦ci±gn±³ brwi. Wczoraj wieczorem poszed³ do ca³odobowego, bo skoñczy³ mu siê ry¿ i...


***


- Nie ma, rozumiesz. Ani ¶ladu suszonych. Pra¿onych te¿ nie. I co ja mam, biedny, teraz pocz±æ?

Zna³ ten g³os; czu³, ¿e rozpozna³by go wszêdzie, choæ s³ysza³ go wcze¶niej tylko raz. Dlatego w³a¶nie nie podniós³ g³owy, z uporem przebieraj±c w skrzynce z marchewk±.

- Takie marchewki na przyk³ad - dobieg³o go ze znacznie bli¿szej odleg³o¶ci. Prze³kn±³ ¶linê. - Marchewki te¿ s± w porz±dku... Bardzo du¿o maj± tych tam, zdrowych... cosiów. I ¶wietnie, ¶wietnie robi± na koloryt - ale nic nie mo¿e siê równaæ z suszon± persymonk±... A tu "przykro mi, nie prowadzimy sprzeda¿y" i z deseru nici. Przynajmniej ¶wie¿ych maj± pod dostatkiem...

Odwa¿y³ siê niepostrze¿enie zerkn±æ w bok (to by³a jedna z niewielu sytuacji, w których grzywka naprawdê siê przydawa³a). Nie pomyli³ siê; srebrnow³osy mê¿czyzna zrêcznie wybiera³ ze stoj±cej obok skrzynki co ³adniejsze ciemnopomarañczowe owoce i by³ najwyra¼niej zdecydowany podzieliæ siê z nim swoimi spostrze¿eniami. To z kolei wprawia³o jego samego w niema³e zak³opotanie - raz, ¿e nie podziela³ entuzjazmu do persymonek, jakim zdawa³ siê pa³aæ nieznajomy, dwa, wci±¿ ¿ywo pamiêta³ ich pierwsze spotkanie i... có¿, nie bardzo wiedzia³, jak i czy w ogóle powinien siê odezwaæ. Prawdê mówi±c, najchêtniej dyskretnie by siê wycofa³ - ale takiej mo¿liwo¶ci niestety nie mia³...

Zamruga³ raptownie, gdy pod nos podsuniêto mu znienacka okaza³± persymonkê. Popatrzy³ oszo³omiony na widniej±c± tu¿ za ni± u¶miechniêt± twarz o bladej cerze. Od wcze¶niejszej persymonkowej przemowy z lekka zakrêci³o mu siê w g³owie, a teraz jeszcze i to...

- Znakomita odmiana - oznajmi³ mê¿czyzna tonem znawcy. - Powiniene¶ spróbowaæ...



***


Westchn±³. Przyj±³ owoc - czy to dlatego, ¿e by³ zbyt otumaniony na to, by siê sprzeciwiæ, czy dlatego, ¿e próba odmowy by³aby z jego strony mocno nieuprzejma. Do¶æ, ¿e persymonka le¿a³a teraz w jego kuchni i wygl±da³a znacznie realniej ni¿ wszystko w jej otoczeniu. Zabêbni³ palcami o blat. To te¿ by³o zastanawiaj±ce. Ostatnimi czasy coraz czê¶ciej dopada³o go poczucie, jakby otaczaj±ca rzeczywisto¶æ by³a jedynie blad± mar±, z której czym prêdzej powinien siê otrz±sn±æ. Kolejne dni zlewa³y siê ze sob±, szare i nijakie, choæ pozornie wype³nione aktywno¶ci± - podczas gdy noc± sny przenosi³y go do ¶wiata pe³nego barw i ¿ycia. Zupe³nie jakby jego miejsce by³o gdzie¶... tam, po drugiej stronie.

Zapatrzy³ siê w okno, niewiele jednak dostrzegaj±c - my¶lami b³±dzi³ zupe³nie gdzie indziej. Nie przypomina³ sobie, by na jawie czu³ siê podobnie jak w którymkolwiek ze swoich snów... za wyj±tkiem tych chwil, kiedy w pobli¿u pojawia³ siê...

On.

Uczu³, ¿e jego policzki znów barwi rumieniec, ale nie móg³ siê spieraæ z faktami. A srebrnow³osy nieznajomy o niepokoj±cym, figlarnym u¶miechu w rzeczy samej wydawa³ siê znacznie bardziej... ¿ywy ni¿ otaczaj±cy go ludzie... niczym jedyna istota z krwi i ko¶ci w¶ród morza zjaw.

Przymkn±³ na chwilê oczy, po czym, tkniêty nag³ym impulsem, chwyci³ owoc i uniós³ do ust. Mo¿e... mo¿e je¶li go zje, zdo³a zrozumieæ co¶ wiêcej - jak gdyby persymonka mog³a zadzia³aæ odwrotnie do mitycznego jab³ka granatu i byæ mo¿e przypomnieæ mu o czym¶, czego nie pamiêta³ i nawet nie by³ ¶wiadom...

Ju¿ mia³ zatopiæ zêby w l¶ni±cej skórce - gdy jego wzrok pad³ na wisz±cy przy oknie kalendarz. Konkretniej za¶ na kwadracik z dzisiejsz± dat±, na którym widnia³ opatrzony wykrzyknikiem napis "ksi±¿ki". Przez moment przygl±da³ mu siê, nie rozumiej±c, a¿ wreszcie...

A niech to! Biblioteka! Czy naprawdê by³ a¿ tak rozkojarzony, ¿e o tym zapomnia³?

Niedbale od³o¿y³ persymonkê na blat; egzystencjalne rozwa¿ania sprzed chwili niemal natychmiast wywietrza³y mu z g³owy. Zerkn±³ na zegar. Siódma trzydzie¶ci dwie. Zajêcia zaczyna³ co prawda dopiero o dziewi±tej, ale budynek biblioteki znajdowa³ siê, nie przesadzaj±c, na przeciwnym koñcu miasta. Rower odpada³; pozostawa³o jechaæ autobusem. Nie przepada³ za tym, ale jedynie ta opcja dawa³a szansê, ¿e zd±¿y na czas.

Nie minê³o dziesiêæ minut, a by³ ju¿ gotów do wyj¶cia. Z zabran±, nie wiedzieæ czemu, persymonk± w torbie.


***


Ranek by³ pogodny - mi³a odmiana po kilku deszczowych dniach. Jedynym ¶ladem wczorajszej ulewy by³y rozleg³e ka³u¿e, l¶ni±ce w porannym s³oñcu. Zmru¿y³ oczy. ¦wiat³o mia³o ów szczególny z³ocisty odcieñ, charakterystyczny raczej dla pó¼nego, letniego popo³udnia ni¿ dla kwietniowego poranka. W jaki¶ niezwyk³y sposób pasowa³o to jednak do pe³nego radosnego podekscytowania nastroju, jaki towarzyszy³ mu od chwili przebudzenia.

Prawdê powiedziawszy, nie pamiêta³, kiedy ostatnio - i czy w ogóle kiedykolwiek - czu³ siê podobnie. W jego ¿yciu niewiele by³o miejsca dla wznios³ych emocji; czas niemal ca³kowicie wype³nia³y mu studia (w tym roku planowa³ zacz±æ drugi kierunek), dorywcza praca i liczne zajêcia dodatkowe. Tak zwane ¿ycie towarzyskie praktycznie dlañ nie istnia³o; poza tym, by je prowadziæ, potrzebowa³by znajomych, a tymi równie¿ nie móg³ siê pochwaliæ. Rodzina za¶... có¿, nie by³a to dobra chwila do rozmy¶lañ na ten temat. Mimo wszystko nie têskni³ - i zreszt± nie w tym tkwi³ problem.

W jego ¿yciu brakowa³o czego¶ wa¿nego - i im bardziej stara³ siê tê pustkê wype³niæ, tym bardziej by³ jej ¶wiadom. Choæ ka¿d± minutê stara³ siê wykorzystywaæ w stu procentach, przed sob± nie widzia³ celu... nie mia³ ¿adnego marzenia, które pragn±³by zrealizowaæ i które przy¶wieca³oby jego decyzjom. ¯y³ z dnia na dzieñ, tu i teraz - jak jaka¶... poczwarka, która dopiero mia³a przemieniæ siê w motyla (Choæ w jego wypadku, pomy¶la³ z w³a¶ciwym sobie przek±sem, by³aby to raczej æma.).

Dzisiejszy ranek jednak ró¿ni³ siê od poprzednich. Choæby stara³ siê to zignorowaæ, nie opuszcza³o go poczucie, ¿e nadci±ga³a zmiana... co¶ mia³o siê wydarzyæ, a to niecodzienne z³ociste ¶wiat³o, które nadawa³o miastu pozór zawieszonego miêdzy dwoma ¶wiatami, jedynie utwierdza³o go w tym przekonaniu.

Nieoczekiwanie przypomnia³ sobie swój dzisiejszy sen, równie¿ sk±pany w podobnym ¶wietle. O krok bli¿ej... O krok bli¿ej od czego...?

Us³ysza³ pisk opon i uskoczy³ na chodnik. Kierowca znacz±co postuka³ siê w czo³o, ruchem g³owy wskaza³ pobliski sygnalizator. Czerwone. U¶miechn±³ siê przepraszaj±co, kln±c przy tym w duchu. Przypadkowe samobójstwo raczej nie mie¶ci³o siê w jego planach...

Co ciekawe, jak naraz sobie u¶wiadomi³, nie czu³ nawet strachu. Nie dlatego, ¿e nie ba³ siê umrzeæ - czu³ po prostu, ¿e to nie by³a jeszcze ta w³a¶ciwa chwila...

Przewróci³ oczyma. Doprawdy, szed³ ulic± i zastanawia³ siê nad momentem w³asnej ¶mierci. Czy to by³o normalne?

Potrz±sn±³ g³ow±, powracaj±c do chwili obecnej. Przystanek by³ tu¿ tu¿, zaraz przy jednej z g³ównych arterii miasta. Szczê¶liwie autobus zatrzymywa³ siê zaraz ko³o biblioteki, dlatego zdecydowa³ siê w³a¶nie na niego, nie na kolejkê, od której musia³by przej¶æ ³adny kawa³ek. Nie mia³ dzi¶ czasu, choæ - jak u¶wiadomi³ sobie po raz kolejny - w³a¶ciwie nie mia³o to takiego znaczenia, jak powinno. Zwykle stara³ siê byæ obowi±zkow± osob± i czasami nawet ³aja³ siê w duchu za niedok³adno¶æ, która cechowa³a niektóre jego poczynania, tymczasem dzisiaj zupe³nie nie przejmowa³ siê, ¿e mo¿e siê spó¼niæ na zajêcia. Niby wypad³ z domu jak oparzony, ale kiedy ju¿ szed³ ulic±, mia³ wra¿enie, ¿e nogi nios± go gdzie¶ indziej, ni¿ tylko do biblioteki naukowej.

Stan±³ pod wiat±, mru¿±c oczy w odbitym od wczorajszych kropel ¶wietle. Popatrzy³ na rozk³ad i zadowoleniem stwierdzi³, ¿e nie powinien czekaæ d³u¿ej ni¿ kilka minut. Jego my¶l znów oderwa³a siê od rzeczywisto¶ci i pomknê³a w rejony, które widywa³ jedynie w snach. Serce zabi³o mu mocniej, ale jednocze¶nie wype³ni³ go jaki¶ niezrozumia³y spokój. Przez chwilê mia³ poczucie, ¿e jest w stanie siêgn±æ prawdy, która go nios³a. ¯e jeszcze chwila, a pojmie, co by³o jedynie snem, a co jaw±. Odruchowo siêgn±³ do torby, a jego palce dotknê³y g³adkiej skórki persymonki. Tym razem nie skrzywi³ siê z niesmakiem - przeciwnie, poczu³ nieznane dot±d ciep³o, wype³niaj±ce nagle jego wnêtrze. Persymonka... oznacza³a... przypomina³a mu...

Lekki, a jednocze¶nie bardzo wyra¼ny zapach wody koloñskiej oderwa³ go od rozmy¶lañ. Zakrêci³o mu siê w g³owie, tak g³êboko by³ pogr±¿ony w zadumie. Odwróci³ g³owê, tym razem spogl±daj±c wprost. Oczywi¶cie. Znajomy nieznajomy. Sta³ u¶miechniêty po drugiej stronie wiaty, pod pach± trzymaj±c torbê. Ani chybi persymonki, pomy¶la³ z roztargnieniem, o wiele bardziej skupiaj±c siê na gwa³townym uniesieniu, jakie nagle go ogarnê³o. Ciep³o w piersi przybra³o na sile. Co siê z nim dzia³o?? Je¶li czegokolwiek by³ w ¿yciu pewien, to tego, ¿e nigdy jeszcze nie by³ do tego stopnia wyprowadzony z równowagi. I nie by³o to niemi³e uczucie, doszed³ do wniosku; choæ mia³ wra¿enie, ¿e w jego wnêtrzu ¶cieraj± siê dwie si³y: logiczny niepokój i kompletnie niezrozumia³a rado¶æ. Jego rêce dr¿a³y i musia³ zacisn±æ je w piê¶ci. Wiedzia³ jednak, ¿e je¶li co¶ siê zaraz nie wydarzy, stanie siê z nim co¶ strasznego...

W atmosferê przyt³umionej eteryczno¶ci, która towarzyszy³a mu od przebudzenia, wdar³ siê odg³os rozdzieraj±cy rzeczywisto¶æ niemal namacalnie. Kieruj±c siê instynktem, gwa³townie oderwa³ wzrok od mê¿czyzny, choæ - u¶wiadomi³ sobie nagle - na kontemplacji jego twarzy móg³by spêdziæ ca³± wieczno¶æ, i popatrzy³ w stronê ¼ród³a d¼wiêku. Jego oczy rozszerzy³y siê, ch³on±c ka¿dy szczegó³ scenerii. W stronê przystanku, niesiona si³± bezw³adno¶ci, mknê³a ciê¿arówka. O wiele za szybko i bez kontroli. Wcze¶niejszy odg³os by³ bezradn± prób± zatrzymania pojazdu podjêt± przez kierowcê, którego przera¿on± twarz widzia³ za szyb±. Pojazd przechyli³ siê na jeden bok i sun±³ nieub³aganie...

¦wiat zamar³, a czas przesta³ mieæ znaczenie. Sekundy - teraz wiedzia³, ¿e by³y to ostatnie sekundy jego ¿ycia - rozci±gnê³y siê w nieskoñczon± skoñczono¶æ. Dziwne, ale nie odczuwa³ strachu. Czy ¶mieræ mog³a byæ tak spokojna? Zupe³nie jakby kto¶ nad ni± czuwa³.

Widzia³ ciê¿arówkê zbli¿aj±c± siê centymetr po centymetrze i jej wielkie ko³a, które przesta³y siê obracaæ w kolejnej nieudanej próbie zatrzymania maszyny. To nie mia³o znaczenia, u¶wiadomi³ sobie w jednej chwili.

To ¿ycie... by³o tylko po¿yczone.

W ostatniej chwili zrozumia³, ¿e jego prawdziwe ¿ycie zawsze toczy³o siê gdzie indziej.

Kiedy indziej.

... i z kim innym.

Powoli, ruchem równie rozci±gniêtym jak wieczno¶æ czasu, obróci³ g³owê w kierunku mê¿czyzny... odwróci³ g³owê w kierunku...

Gina.

I wiedzia³, ¿e Gin patrzy na NIEGO.

Na Izuru.

Po tysi±cach lat ich spojrzenia - Izuru Kiry i Gina Ichimaru - znów siê spotka³y.

Wyci±gn±³ rêkê i wiedzia³ ju¿, ¿e nie zd±¿y, bo czas siê wreszcie wype³ni³.

Jednak ostatnia my¶l, z któr± podda³ siê czasowi, by³a pewna niczym stal: Razem.


***


Ciep³e ¶wiat³o dotknê³o jego powiek. Zmarszczy³ brwi, chc±c przed nim uciec. Ptaki æwierka³y od jakiego¶ czasu, wy¶piewuj±c radosn± pie¶ñ - zupe³nie zwyczajn±, a jednak zwracaj±c± uwagê. Wydawa³o mu siê, ¿e ostatni raz s³ysza³ j± w takiej obfito¶ci... nie pamiêta³. Mia³ wra¿enie, ¿e minê³a wieczno¶æ. Co¶ siê zmieni³o. Bez³adne wra¿enia, uczucia i my¶li, strzêpy informacji, nap³ywa³y do jego mózgu, nios±c z sob± gro¼bê chaosu. Zacisn±³ d³onie i nakaza³ sobie skupiæ siê na najbardziej fizycznym doznaniu - ¼d¼b³ach trawy ³askocz±cych jego policzek i szyjê. Podniós³ siê powoli, opieraj±c na rêkach, i ostro¿nie otworzy³ oczy. D³ugie w³osy skutecznie przes³ania³y widok, odgarn±³ je z twarzy. Usiad³, skupiaj±c wzrok na ziemi i g³êboko oddychaj±c. Powietrze przesi±kniête by³o zapachem letnich kwiatów oraz ostrzejsz± woni± ¿ywicy. Odetchn±³ kilka razy, nie odrywaj±c spojrzenia od zielonych li¶ci i czuj±c ich ch³ód pod palcami. Jego serce powoli wraca³o do spokojnego rytmu. Odwróci³ g³owê.

W otoczeniu koniczyny, nie dalej ni¿ na wyci±gniêcie rêki, siedzia³ Gin Ichimaru, ani na chwilê nie odrywaj±c od niego wzroku.

Izuru ponownie zamkn±³ oczy, a jego serce przyspieszy³o tak mocno, ¿e oddech nie móg³ za nim nad±¿yæ. Przycisn±³ d³onie do piersi, po czym uniós³ powieki raz jeszcze - z obaw±, ¿e go nie zobaczy.

Ale by³ tam. Siedzia³ bez ruchu, obejmuj±c ramionami kolana. Jego srebrne w³osy opada³y na czo³o. Jego ¶wietliste oczy patrzy³y uwa¿nie. Ca³a jego sylwetka promienia³a w³asnym ¶wiat³em. Nigdy nie wydawa³ siê Izuru bardziej doskona³y ni¿ w tej chwili.

¦wiat³o o¶lepia³o i Izuru zamruga³, ¿eby widzieæ wyra¼nie. Czu³, ¿e ¶ni. Czu³, ¿e mo¿e w tym ¶nie zrobiæ absolutnie wszystko. Czu³, ¿e mo¿e zrobiæ to, czego pragnie. Przeszed³ go dreszcz, jego ramiona dr¿a³y ca³y czas.

Wsta³, powoli - tylko po to, by osun±æ siê na kolana tu¿ obok mê¿czyzny. Nie odrywa³ spojrzenia od szeroko otwartych oczu, które l¶ni³y z³otem. Poczu³ ciep³o, jakie przebija³o przez bia³± tkaninê jego szaty. Zacisn±³ d³onie, nie zwa¿aj±c na uk³ucie paznokci. Rozchyli³ wargi, te¿ dr¿±ce. Chcia³... Jeszcze chwila... Jeszcze tylko jedna chwila. Prze³kn±³, patrz±c w twarz Gina, tak blisko jego w³asnej.

Gin nawet nie drgn±³. Ca³e ¿ycie skupia³o siê w jego oczach.

Izuru nabra³ g³êboko powietrza, niemal ¿a³uj±c, ¿e musi przerwaæ tê magiczn± ciszê. Mia³ do dyspozycji ca³± wieczno¶æ, ale... Ale niektóre rzeczy nie mog³y czekaæ d³u¿ej, ni¿ czeka³y dot±d. A jednocze¶nie mia³ wra¿enie, jakby rozstali siê zaledwie wczoraj. Nie zapomnia³ uczucia, jakie dawa³a obecno¶æ Gina Ichimaru - uczucia, które by³o jego jedyn± rzeczywisto¶ci±. Mog³y min±æ tysi±ce lat, ale to jedno trwa³o: najbardziej naturalna ¶wiadomo¶æ, ¿e tutaj jest jego miejsce.

- Nie jestem ju¿ twoim zastêpc± - powiedzia³. - Nie nazwê ciê ju¿ kapitanem. Wiêc pos³uchaj... Gin.

Czy pamiêta³ swój g³os sprzed tak dawna? Czy o¶mieli³by siê wówczas tak przemówiæ?

Gin s³ucha³.

- Ludzie siê zmieniaj±. Dusze siê zmieniaj±. Shinigami siê zmieniaj±.

Zb³±kany powiew wiatru rozwia³ jego w³osy.

- Up³yw czasu wzmacnia nawet najs³absze ga³êzie, a decyzje rzucone na wiatr zmienia w najtwardsz± stal.

Co¶ ¶cisnê³o go w piersi, jedno wspomnienie przepe³nione nadziej±.

- Czeka³em na ciebie tysi±ce lat i pamiêtam, czego pragn±³em przez ca³± tê wieczno¶æ. Wiem, czego chcê teraz - powiedzia³ spokojnie, choæ czu³ ucisk w gardle. - Nigdy wiêcej nie zamierzam pozwoliæ ci odej¶æ. Bêdê przy tobie do skoñczenia ¶wiata i d³u¿ej. Jeste¶ czê¶ci± mnie, a ja chcê byæ czê¶ci± ciebie - ale tylko wtedy, je¶li mi na to pozwolisz.

Mo¿liwe, ¿e w tym ¿yciu bêdzie musia³ zacz±æ siê przyzwyczajaæ do powa¿nego wyrazu twarzy Gina, bo takim w³a¶nie Gin na niego teraz patrzy³.

- Nigdy na ciebie nie zas³ugiwa³em...

Izuru po³o¿y³ mu palec na ustach, choæ wiedzia³, ¿e tego g³osu móg³by s³uchaæ zawsze.

- To wszystko nie ma znaczenia. Nie ¿a³ujê niczego, co siê sta³o, jakkolwiek trudne by by³o - powiedzia³ ciszej, spuszczaj±c wzrok. - Gdyby wszystko potoczy³o siê inaczej, mo¿e nigdy by¶my siê nie spotkali. Gdyby wszystko by³o normalnie, mo¿e nigdy by¶my nie stali siê sobie tak bliscy. Gdybym ciê wtedy... nie straci³... mo¿e nigdy bym nie zrozumia³... - Urwa³, przez chwilê nie bêd±c w stanie mówiæ. - Nikt nigdy nie by³ dla mnie równie wa¿ny. Nikogo nigdy tak nie... kocha³em. - Podniós³ g³owê. To by³y przecie¿ s³owa, które przez tyle lat chcia³ powiedzieæ. - Kocham ciê, Gin - powtórzy³ z przekonaniem tysi±cleci. - Jestem ca³y twój, jak by³em wtedy - tylko milion razy bardziej. - Próbowa³ siê u¶miechn±æ, bez najmniejszego powodzenia. - Niech ciê to nie przera¿a. Nie odtr±caj mnie, Gin.

Gin milcza³, ale w jaki¶ sposób jego milczenie nie niepokoi³o - pobrzmiewa³ w nim ¶piew ptaków, szum strumienia i nawet ciep³o s³onecznych promieni. Wydawa³ siê rozmywaæ w le¶nym krajobrazie, a jednocze¶nie nigdy nie by³ równie rzeczywisty. Zamruga³ powiekami, jakby nagle o¶lepiony blaskiem silniejszym ni¿ bij±cy z jego z³ocistych oczu. Spu¶ci³ g³owê, a potem podniós³ j± na nowo. Izuru ¶ledzi³ ka¿dy jego gest, ch³on±³ ka¿d± jego reakcjê, dr¿±c ca³y w przepe³niaj±cej go rado¶ci, której jeszcze nawet nie zacz±³ ogarniaæ. Patrzy³ na srebrne w³osy opadaj±ce na czo³o, szczup³± twarz, jeszcze ja¶niejsz± ni¿ jego w³asna, na znajome rysy - Gin Ichimaru siedzia³ przed nim, taki sam jak kiedy¶. I tylko u¶miech znikn±³ z jego warg, zast±piony czym¶ tak kruchym i delikatnym: najbardziej szczerym spojrzeniem. Twarz Gina nigdy nie by³a tak otwarta.

Izuru znów zacisn±³ d³onie. Pragn±³... jak¿e pragn±³ uj±æ tê twarz w d³onie, zanurzyæ palce w tych w³osach. Znale¼æ siê bli¿ej, ni¿ by³ kiedykolwiek wcze¶niej. Tkwi³ w bezruchu i opanowaniu. Nie do niego nale¿a³a decyzja, on ju¿ swoj± podj±³. Móg³ tylko czekaæ. By³ w stanie czekaæ, ile trzeba. Jako¶.

Gin wreszcie siê poruszy³, w jednej chwili staj±c siê pulsuj±cym ¿yciem fragmentem otaczaj±cej scenerii. Podniós³ siê z trawy, wci±¿ patrz±c prosto w oczy Izuru. W jego wzroku co¶ mignê³o, a jego twarz wyg³adzi³a siê pewno¶ci±. Powoli uniós³ ramiona i obj±³ Izuru, przyci±gaj±c go do siebie. Cienkie wargi dotknê³y warg Izuru tak lekko, jakby musn±³ je ksiê¿ycowy promieñ, a potem spoczê³y w wyrazie najwiêkszej czu³o¶ci na jego w³osach. Izuru ukry³ twarz na piersi Gina, zaciskaj±c palce na materiale jego szaty i d³u¿ej nie hamuj±c ³ez.

- Nareszcie ciê znalaz³em - powiedzia³ zduszonym g³osem. - Musia³em w to wierzyæ, ca³y ten czas. Nic innego mi nie zosta³o. A teraz, kiedy tu jeste¶, mam wra¿enie, jakby spe³ni³ mi siê cud.

Ca³a jego wcze¶niejsza determinacja ulotni³a siê. Czu³ siê teraz jak wtedy, dawno temu - zamkniêty w sobie ch³opiec patrz±cy w s³oñce i otulony bezpiecznie jego ciep³em. Ramiona Gina objê³y go mocniej. Westchn±³, czuj±c, ¿e opad³o z niego napiêcie, z którego nawet nie zdawa³ sobie sprawy. Nie chcia³ byæ nigdzie indziej. Nigdy.

- Mia³em nadziejê... - wyszepta³. - Mia³em nadziejê, ¿e mnie zechcesz. ¯e co¶ dla ciebie znaczê... Przecie¿ zgin±³e¶ za mnie. - Izuru podniós³ g³owê, spogl±daj±c na niego powa¿nie, choæ obraz rozmywa³ siê i migota³. - Mam wobec ciebie d³ug ¿ycia, którego nigdy nie sp³acê.

Gin pokrêci³ g³ow±. Srebrne w³osy b³ysnê³y w s³onecznych promieniach. Jego ramiona objê³y Izuru mocniej.

- To ja sp³aci³em d³ug, jaki mia³em wobec ciebie - powiedzia³ cicho. - Za to, ¿e zawsze by³e¶ przy mnie. Gdyby nie ty, nigdy nie zaszed³bym tak daleko. Gdyby nie ty... nigdy nie dowiedzia³bym siê... co to znaczy byæ szczê¶liwym - ostatnie s³owa wyszepta³.

Izuru ponownie opar³ g³owê na jego piersi. Jego serce wci±¿ bi³o jak szalone, ale przecie¿, u¶wiadomi³ sobie, tak powinno byæ. Oddycha³ szybko. Dr¿a³. Oczy wci±¿ szczypa³y. Jednocze¶nie czu³, ¿e nigdy w ¿yciu nie doznawa³ tak doskona³ego spokoju. To by³o szczê¶cie.

Trwali tak przy sobie - Izuru wczepiony w Gina, w u¶cisku jego ramion - sk³adaj±c sobie w milczeniu obietnice, ¿e nigdy wiêcej...

Izuru podniós³ oczy i spojrza³ w twarz Gina, po raz kolejny zachwycaj±c siê jej piêknem. Obj±³ j± d³oñmi, g³adz±c opuszkami delikatne ko¶ci policzkowe, i wyci±gn±³ szyjê. Przycisn±³ usta do ust Gina, pierwszy raz w którymkolwiek ¿yciu, i stwierdzi³ - nieco niesk³adnie, bo zaczyna³o mu siê krêciæ w g³owie - ¿e ka¿da egzystencja niesie z sob± co¶ nowego. Przez chwilê mia³ wra¿enie, ¿e Gin smakuje persymonkami... a potem przesta³ my¶leæ, poniewa¿ Gin odwzajemni³ poca³unek. Izuru wsun±³ palce w jego w³osy, a ich miêkko¶æ sprawi³a, ¿e znów przeszed³ go dreszcz. Jêkn±³. Gin obj±³ go mocniej, a jego wargi rozsunê³y siê w u¶miechu. Opar³ czo³o na czole Izuru, jego rzêsy musnê³y brwi jego dawnego wicekapitana.

- To ja jestem ca³y twój - powiedzia³ g³osem d¼wiêcz±cym spe³nieniem i niezachwian± pewno¶ci±. - Nareszcie - doda³ ciszej, u¶miechaj±c siê. - I tylko twój - szepn±³, dotykaj±c wargami jego skroni i przysuwaj±c usta do jego ucha. - Izuru.

Izuru drgn±³, czuj±c, jak podnosz± siê w³oski na jego ciele. Gin ³agodnie po³o¿y³ go na trawie i nachyli³ siê nad nim, przes³aniaj±c s³oñce. Jego twarz by³a teraz samym u¶miechem, który Izuru odwzajemni³. Gin przysun±³ siê bli¿ej, jego srebrne w³osy niemal dotknê³y kwiatów koniczyny. Izuru westchn±³, widz±c w jego oczach to, czego nigdy nie spodziewa³ siê zobaczyæ.

- S±dzê, ¿e to oczywiste - zacz±³ Gin tonem, który w zamierzaniu mia³ byæ figlarny, jednak gdzie¶ g³êboko pod s³owami Izuru wychwyci³ niezwyk³± powagê mê¿czyzny - ale i tak chcê ci to powiedzieæ. - Jego oczy promienia³y. Nigdy nie wydawa³ siê szczê¶liwszy. - Kocham ciê, Izuru.

Izuru tylko patrzy³. Jaka¶ czê¶æ jego ¶wiadomo¶ci rozb³ys³a my¶l±, ¿e Gin Ichimaru, mistrz ironii, dowcipu i replik, by³ w stanie powiedzieæ co¶ takiego... tak po prostu. I ¶wiat siê nie skoñczy³. Brzêczenie pszczó³ wype³ni³o chwilê. Gin u¶miecha³ siê.

- Przecie¿ ciebie nie da siê nie kochaæ - doda³, jakby chcia³ wyja¶niæ, po czym pokrêci³ g³ow± i roze¶mia³ siê.

Izuru prze³kn±³. Czas ³ez dobieg³ koñca. Zaczyna³ siê czas rado¶ci. Wyci±gn±³ ramiê i zdecydowanym ruchem ¶ci±gn±³ Gina na dó³. Mieli dla siebie wieczno¶æ, ale nie zamierza³ ju¿ d³u¿ej czekaæ.

Nasta³ ich dzieñ.





19: Wianki III | g³ówna | 21: Epilog