strzał






Nie znał tego miejsca – jednak od razu wiedział, gdzie jest. Gabinety medyczne wszędzie wyglądały tak samo i chyba nie było w Japonii ucznia, który choć raz nie odwiedziłby jednego z nich. W przypadku ludzi zajmujących się sportem bardziej na poważnie takie odwiedziny liczyły się w dziesiątki, więc nie czuł się tu szczególnie obco – choć przesadą było mówić, że czuł się jak w domu.

Większym problemem było ustalenie, dlaczego on tutaj był. Wnioskując z tego, że właśnie się obudził – i zupełnie nie przypominał sobie, by przyszedł tutaj na własnych nogach – musiał był stracić przytomność. Niebyt pochlebne… ale pewnie były na świecie gorsze rzeczy, więc nie na tym powinien się skupiać, a na odkryciu przyczyny. Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się zemdleć… więc może w grę wchodziło coś groźniejszego? Ta myśl nie była miła. Uznał jednak szybko, że w takim wypadku pewnie byłby podłączony do jakiejś aparatury, kroplówek czy czegoś. I z pewnością nie znajdowałby się w niewielkim – szkolnym? – gabinecie lekarskim, tylko w normalnym szpitalu.

Dotąd leżał bez ruchu, ale teraz spróbował się podnieść, wspierając się na łokciach – i od razu opadł z powrotem na poduszkę, nie będąc w stanie powstrzymać jęku, bo wydawało mu się, że jego głowa eksplodowała. Nie pamiętał, by kiedykolwiek odczuwał tak silny ból... Zacisnął powieki, mając gorączkową nadzieję, że ból minie, a wraz z nim ustąpi to okropne uczucie wirowania i mdłości. Nagle przestraszył się, że znów straci przytomność… i tego, że jednak jest naprawdę chory… Przez moment nie mógł myśleć o niczym innym… w ogóle nie mógł myśleć, całą świadomość pochłaniało mocne i szybkie bicie serce. Oddech też miał szybki. Jestem chory, jestem chory, jestem chory – tylko to tłukło się w jego głowie. Co ze mną będzie?

Jednak po chwili (dość długiej) sytuacja się uspokoiła, a ból zelżał – więc odważył się ponownie otworzyć oczy. Łóżko już się nie chwiało, wszystko wokół było tak nieruchome, jak powinno. Pokój wypełniało ciepłe światło popołudnia, zza okna dobiegały odgłosy jakiejś gry. Było spokojnie. Bezpiecznie. Jego oddech zwolnił, mógł znów głęboko nabrać powietrza. I serce też już nie waliło jak przed momentem. Nic nie osiągnie, poddając się panice, uznał, przypominając sobie, co myślał zaledwie przed chwilą: że gdyby był poważnie chory, to znajdowałby się w szpitalu i na pewno ktoś by przy nim był. To miało sens.

Trochę się bał ponownie poruszyć, ale jakaś jego część kazała mu sprawdzić, co mu tak naprawdę dolega. No i przecież nie mógł tak leżeć w mniej lub bardziej obcym miejscu, licząc na to, że ktoś się pojawi i wszystko mu wyjaśni. Uczucie osamotnienia było zbyt dotkliwe i szybko postanowił się skupić na czym innym. Powoli, ostrożnie, znów wstrzymując oddech i przygotowując się na najgorsze, wyciągnął spod przykrycia prawą rękę. Ulga, że nic się nie zdarzyło, trochę go pocieszyła. Zaraz jednak coś innego zwróciło jego uwagę: ubrany był w swój strój sportowy… czyli coś musiało mu się stać na boisku.

W sumie było to logiczne. Jak zostało wspomniane, piłkarzom często zdarzały się kontuzje. Jednak znów się zaniepokoił… i mimowolnie poruszył drugą ręką, jak również obiema nogami. Żadnego bólu – wyglądało więc na to, że niczego sobie nie złamał ani nie skręcił, ani nie zwichnął. To była prawdziwa ulga. Coś musiało się stać tylko jego głowie, ale piłkarz na boisku więcej używał nóg niż głowy, ha ha… Było dobrze, naprawdę dobrze. Z połamanego Takeshiego Hyūga-san nie miałby wiele po…

Hyūga-san!

Zacisnął zęby, kiedy wreszcie – nagle – wróciło ostatnie wspomnienie. Grali na wyjeździe mecz towarzyski z drużyną z Chiby. Trwała, zdaje się, pierwsza połowa i wygrywali 3:0… Tutaj film się urywał… ale reszty mógł się domyślić: Sawada Takeshi stracił przytomność w czasie spotkania Tōhō z innym zespołem. Przed wszystkimi, którzy ich grę oglądali. Zasłonił twarz rękami. Cofał to, co pomyślał wcześniej: że mogły być gorsze rzeczy. Nie mogły, zdecydowanie nie mogły. Co za wstyd, co za wstyd… Jak on się pokaże Hyūdze-san na oczy??? Nie, tym nie powinien się martwić, bo bardziej prawdopodobne było, że Hyūga-san po prostu nie będzie go chciał więcej widzieć. Na pewno.

Przez chwilę leżał pogrążony w rozpaczy… a potem opuścił ręce na przykrycie i doszedł do wniosku, że jest głupi. Dramatyzował właśnie jak gimnazjalistka, świat się kończy. Został kontuzjowany w czasie meczu – i co? Czy naprawdę w jego oczach Hyūga-san był kimś, kto go skrytykuje za coś takiego? Naprawdę tak uważał??? Nieładnie, Takeshi, bardzo nieładnie. Przecież dobrze wiesz, że tak nie jest – skarcił się w myślach. Przez te wszystkie lata Hyūga-san okazał mu więcej życzliwości niż wszyscy inni ludzie razem wzięci. Oczywiście, że nie będzie miał pretensji. Nie on.

No ale – ponownie zmarkotniał – może Hyūga-san był życzliwy dla Takeshiego, z którego miał pożytek, a nie dla Takeshiego, który nabawił się kontuzji i wylądował w łóżku, wyeliminowany z gry? A biorąc pod uwagę, że Hyūga-san miał na koncie mniej więcej tyle bramek ile Takeshi asyst, można się było spodziewać, że będzie bardzo niezadowolony. I rozczarowany. I nie będzie chciał go więcej znać. I to będzie naprawdę koniec. Koniec wszystkiego. Jak życie mogło być tak okrutne?

Sawada Takeshi, opanuj się.

Gdyby głowa nie bolała go tak potwornie, z pewnością w pierwszej kolejności walnąłby się w nią z całej siły. Chociaż, jak widać na przykładzie, coś takiego nie przynosiło jednak dobrych rezultatów: jego myśli, zamiast wskoczyć na właściwe tory, gmatwały się w zdumiewający sposób, do tego stopnia, że nie poznawał sam siebie. Lepiej dać im pokój i przypomnieć sobie, co się stało na boisku.

Jedynym rozsądnym wyjaśnieniem, jakie mu się nasuwało, było to, że uderzył się w głowę. I to mocno. Jak mogło do tego dojść? No, na przykład mógł zderzyć się z jakimś rosłym zawodnikiem przeciwnej drużyny. Na ile jednak pamiętał, przeciwna drużyna nie miała rosłych zawodników – na pewno nie takich, którzy mogliby go posłać do szpitala, nieważne jak drobny był. Poza tym, niczego nie ujmując rywalom, ich gra była na tyle niemrawa, że mieli spore problemy, żeby w ogóle podjąć walkę o piłkę. Z kolei Sawada Takeshi był najszybszym zawodnikiem Tōhō i nie było szans, by ktoś go dogonił – a on sam nie był aż tak nieuważny, by wpaść na kogoś przed sobą. W dodatku głowa bolała go głównie z tyłu, co upraszczało sprawę.

Drugą ewentualnością było to, że wpadł na słupek. Własnej bramki nie musiał nawet brać pod uwagę, bo tej bronił Wakashimazu-san, więc nie miał tam nic do roboty; w ogóle w czasie gry rzadko znajdował się nawet na własnej połowie... Co innego pole karne przeciwnika – oj tak, tam był częstym bywalcem… Jeśli więc w coś uderzył, to jedynie w bramkę Chiby, ta wersja była o wiele bardziej prawdopodobna. Na boisku naprawdę nie było nic innego, na co mógłby wlecieć z taką siłą, że narobił sobie biedy.

Westchnął. Więc jednak był nieuważny – to była przykra myśl. A tak się starał, by podczas gry nie popełniać błędów – by celnie podawać, bo odczytywać ruchy przeciwników i rozgrywać w sposób, który mógł przynieść drużynie korzyść. Można nawet powiedzieć, że był dumny ze swoich umiejętności… a tymczasem okazywało się, że czeka go jeszcze sporo pracy nad sobą. Oczywiście, sportowiec nigdy nie mógł spoczywać na laurach, tylko nieustannie się rozwijać… właśnie pracować nad sobą… ale w tej chwili czuł, jakby do końca życia miał tylko ochotę leżeć i nic nie robić…

Zacisnął zęby i przesunął się kilka centymetrów w górę łóżka. A potem jeszcze kilka, jednocześnie poprawiając poduszkę. Po jakimś czasie bardziej już siedział, niż leżał. Głowa wciąż pulsowała bólem, ale teraz był go już w stanie znieść. I nie miał mdłości. Powinien szybko wrócić do siebie i zająć się treningiem. Żeby już więcej nie wpadać na cudze bramki, mdleć w trakcie meczów i przysparzać drużynie oraz Hyūdze-san kłopotów.

Czuł się podle. I żałośnie. I samotnie. Naprawdę musieli mu mieć za złe, skoro nikt nawet nie przyszedł go odwiedzić. Nie żeby był małym dzieckiem, które nieustannie potrzebowało obecności innych. Po prostu… kiedy grało się w zespole, było się do tej obecności przyzwyczajonym, uważało się ją za zupełnie naturalną. Chyba tylko Hyūga-san był osobą, która w pojedynkę radziła sobie doskonale. Skłamałby, mówiąc, że nie robi to na nim wrażenia. Jeśli chodziło o Hyūgę-san, to wszystko w nim robiło wrażenie na ludziach wokół… choć, w chwilach takich jak ta, aż za bardzo. Hyūga-san nigdy nie wpadał na słupki, chyba że z pełną premedytacją: żeby je wykorzystać do własnych celów, co zresztą często mu się udawało. Tak czy owak, czułby się trochę lepiej, gdyby jednak… ktoś tu do niego zajrzał.

A może… Może nawet przegrali mecz? – nasunęło mu się na myśl i dopiero po chwili zmusił się do uznania, że to po prostu nie było możliwe. Tōhō nie było drużyną, która pozbawiona jednego zawodnika – zwłaszcza Takeshiego – zaczęłaby przegrywać. Jak w ogóle coś takiego mogło mu przyjść do głowy?

Jakąś częścią umysłu zdawał sobie sprawę, że coś jest bardzo nie tak z jego dzisiejszym myśleniem… ale nie miał sił, by to zmienić. Nieznośny ucisk w piersi sprawiał, że ciężko było nabrać oddechu… a w następnej chwili z przerażeniem ujrzał dwie łzy, które kapnęły na przykrycie. Sawada Takeshi, jesteś naprawdę do niczego…

- O, już wróciłeś do siebie – usłyszał głos, który mógł być złudzeniem, ale na dźwięk którego jego serce podskoczyło.

Uniósł oczy i, choć nie widział wyraźnie, uświadomił sobie, że w drzwiach gabinetu stoi nikt inny jak Hyūga Kojirō. Otarł oczy szybkim ruchem, który sprawił, że głowa rozbolała go mocniej.

- Hyūga-san…

Myślał, że nie może być gorzej – oto kapitan drużyny i człowiek, którego podziwiał ponad wszystko w świecie, zastał go zapłakanego i tak żałosnego, jak to tylko możliwe. Życie naprawdę bywało okrutne… Chociaż nie mógł zaprzeczyć, że jednocześnie poczuł jakąś radość – jednak nie zostawili go samego sobie, jednak nie zapomnieli i…

Chyba że Hyūga-san przyszedł tu tylko z obowiązku – uderzyła go zimna myśl – żeby sprawdzić, w jakiej kondycji był jeden z jego zawodników. Tylko tyle i nic więcej... Mimo wszystko należała mu się wdzięczność.

- Dziękuję, że przyszedłeś, kapitanie…

Hyūga-san odwrócił się za siebie – do drzwi, które właśnie był zamknął – a potem znów na niego popatrzył, jakby pytająco.

- Myślałem, że mówisz do kogoś innego – powiedział.

Takeshi zamrugał.

- Co…?

- Przecież do mnie zwracasz się inaczej – mruknął Hyūga, podchodząc bliżej.

Jakieś ciepłe, łaskoczące uczucie rozlało się w piersi Takeshiego, łagodząc wcześniejszy ból. Parsknął na tę uwagę, choć jednocześnie z jego oczu spłynęły kolejne łzy.

- Przepraszam, Hyūga-san… - wyksztusił, ocierając policzki.

Hyūga stał koło jego łóżka, jakby niezdecydowany.

- Mocno oberwałeś – powiedział w końcu. – Dziwię się, że już odzyskałeś przytomność. Jesteś pewien, że możesz już siedzieć? – dodał z pewnym niepokojem. – Lekarz powiedział, że podejrzewa u ciebie wstrząśnienie mózgu. Domyślam się, że głowa musi ci pękać z bólu. Dorosły mężczyzna pewnie też by płakał… - stwierdził z czymś, co u kogoś innego można było uznać za współczucie.

Pociągnął nosem, spuszczając głowę.

- Ja nie dlatego… Ja… - Urwał; nie wiedział, co chce powiedzieć… ale zamierzał być szczery. – Przepraszam, jestem taki słaby. – "I do niczego" mógł dodać, ale nie przeszło mu przez gardło.

Zapadło milczenie. Nie miał odwagi podnieść wzroku. Teraz usłyszy to, czego tak się obawiał. Hyūga-san powie mu, że nie ma żadnego powodu, by więcej się z nim zadawać. Że to już koniec ich znajomości. Ich współpracy. Ból w piersi powrócił, z nagłą, jasną jak słońce świadomością, że ostatnie miesiące – i te wcześniejsze, kiedy razem grali w Meiwa FC – były najszczęśliwszym okresem w jego życiu. Dlaczego dotąd tego nie rozumiał?

Słońce przesunęło się na niebie i jego promienie padały teraz na łóżko – ciepła plama światła rozlewała się na pościeli, ale Takeshi czuł tylko zimną pustkę, która pochłaniała go coraz bardziej.

- Naprawdę tak sądzisz? – usłyszał w końcu chłodny głos Hyūgi.

Zacisnął ręce na pościeli – i zacisnął wargi, by powstrzymać ich drżenie. Nie wiedział jednak, jak długo będzie w stanie powstrzymać płacz. Nagle miał nadzieję, że Hyūga-san powie, co ma powiedzieć, i pójdzie sobie, zostawiając go tu samego… choć jednocześnie było to ostatnie, czego pragnął. Ale lepiej niech już pójdzie.

Jednak Hyūga przysunął sobie krzesło i usiadł koło łóżka; chyba nie miał zamiaru wychodzić – co wywołało kolejną burzę emocji. Sawada Takeshi, jesteś taki głupi, powiedział sobie, zastanawiając się, kiedy wreszcie się tym zmęczy i wróci do swojego normalnego ja. Przede wszystkim powinien przestać skupiać się tak na samym sobie… ale wydawało się to niewykonalne, bo jego myśli uparcie kręciły się wokół jednego tematu. Może to przez to uderzenie w głowę, pomyślał… ale to znów przypomniało mu o własnej nieudolności i poczuł się jeszcze gorzej.

- Takeshi, ktoś, kto potrafi mi nagadać tak jak ty, na pewno nie jest słaby – odezwał się po chwili milczenia kapitan Tōhō, a mówił to z przekonaniem.

Milczał. Nie wiedział, czy to go pociesza.

- Hmm, to nie był najlepszy argument. – Hyūga najwyraźniej doszedł do takiego samego wniosku i założył ręce na piesi. – Ale i tak… Takeshi, nie jesteś słaby – powtórzył z jakimś rozdrażnieniem. – Skąd ci to przyszło do głowy?

- Straciłem przytomność w trakcie meczu… - mruknął, wpatrzony we własne ręce. – Nie mogłem grać… Ja…

- Wygraliśmy 6:0, więc nic się nie stało.

Spuścił głowę jeszcze bardziej.

- Oczywiście gdybyś tam był, wygralibyśmy jakieś 16:0.

Teraz miał ochotę zapaść się pod ziemię. Nagle nie był pewien niczego poza tym, że to wszystko jego wina. Tōhō oczywiście radziło sobie świetnie bez niego… ale jednocześnie Hyūga-san robił mu wymówki, że strzelili za mało goli. W tej chwili oddałby wszystko, żeby móc cofnąć czas. Żeby ta sytuacja nigdy się nie zdarzyła. Nie wiedział, że jeden błąd mógł mieć takie następstwa. Musi wyciągnąć z tego naukę… musi w przyszłości być dwa razy bardziej ostrożny… Jeśli istniała jakaś przyszłość, bo nie był tego wcale pewny…

- Hej, Takeshi… - teraz w tonie Hyūgi była niepewność. – Wszystko z tobą okej?

- Nic mi nie jest – szepnął, bo przez zaciśnięte gardło nie był w stanie mówić. – Nikt nie umiera od wpadnięcia na słupek…

- Wpadnięcia na… - usłyszał zdumiony głos Hyūgi. – O czym… Takeshi, ty… Nie pamiętasz, co się stało? – domyślił się szybko kapitan Tōhō.

Milczał. Nie pamiętał… ale jeśli powie to na głos, poczuje się jeszcze gorzej. Irracjonalnie zaniepokoił się jednak, czy przypadkiem nie zrobił z siebie jeszcze większego durnia. Może… Może jakimś niepojętym zrządzeniem losu wpadł na biegnącego Hyūgę-san… Co jak co, ale zderzenie z asem Tōhō mogło go pozbawić przytomności… choć to było żadne pocieszenie, wręcz przeciwnie.

Hyūga znów milczał dłuższą chwilę, a Takeshi czuł, jakby jedynie odwlekano jego wyrok.

- Ja strzelałem – odezwał się wreszcie Hyūga, choć jakby z niezadowoleniem – a ty kryłeś obrońcę na polu karnym. Robiłeś to tak skutecznie, że zdenerwował się i cię odepchnął…

- I wtedy wpadłem na słupek…?

- Takeshi, coś sobie ubzdurał z tym słupkiem? Daj mi powiedzieć do końca! – teraz w głosie Hyūgi była irytacja. – Obrońca cię odepchnął… prosto pod mój Strzał Tygrysa – dodał napastnik Tōhō ciszej.

Mrugnął.

- Pod Strzał Tygrysa? – wyjąkał, nie będąc pewnym, czy dobrze usłyszał.

- Tak – mruknął Hyūga.

Nabrał gwałtownie powietrza.

- Przepraszam, Hyūga-san… - szepnął mimowolnie.

- Takeshi, czy ty mnie w ogóle słuchasz? Czy ty rozumiesz, co ja do ciebie mówię? To ja powinienem… przeprosić – Hyūga zająknął się, ale zaraz odchrząknął i dodał stanowczym tonem: - Wysłałem cię ze wstrząśnieniem mózgu do szpitala.

- To nie jest szpital – wymamrotał bez namysłu.

- Wszystko jedno – odparł szybko Hyūga. – Mój Strzał Tygrysa trafił cię w głowę. Wszyscy wiemy, jaką on ma siłę. Pewnie poczułeś się, jakbyś zderzył się z pociągiem… No, może nie z pociągiem, ale przynajmniej z samochodem… - poprawił. – W każdym razie ze skuterem – dodał, wyraźnie siląc się na prawdopodobność.

Cały Hyūga-san, który nie lubił przesady i niedomówień. Dla niego rzeczy zawsze były tak albo tak, nie inaczej. Takeshi pomyślał, że jakoś go to rozczula – i była to pierwsza pozytywna, ciepła emocja od dłuższej chwili.

- Mam nadzieję, że nigdy nie będę miał porównania – mruknął, czując, że rzeczywiście jakby zelżał ciężar na jego piersi.

Jednak następne słowa kompletnie wytrąciły go z równowagi.

- Martwiłem się o ciebie – powiedział Hyūga ciszej. – Oczywiście nagadałem tamtemu palantowi, a gdyby chłopaki mnie nie powstrzymali, jego też by znieśli z boiska na noszach – dodał z energią, unosząc pięść i wyraźnie pragnąc zamaskować wcześniejsze wrażenie. – Masz jednak twardą głowę, skoro tak szybko odzyskałeś przytomność – stwierdził z uznaniem.

- Szybko…?

- Mecz skończył się dopiero co.

Pokój znów wypełniła cisza – jednak nie wydawała się dłużej tak obca, tak zimna. Z zewnątrz dobiegały zwyczajne odgłosy popołudnia, a słońce wciąż jasno świeciło. Świat zdawał się iść do przodu normalnym torem. Nie działo się nic złego… a Hyūga-san był tutaj, z nim, i nic, co dotąd powiedział, nie brzmiało niepokojąco czy wróżyło jakieś nieszczęście. Wręcz przeciwnie. Może jednak nie spotka go nic nieprzyjemnego? Może jednak skończy się na… na tym wstrząśnieniu mózgu, a potem wszystko wróci do normy? Zdumiewające, jak kilka słów potrafiło przywrócić nadzieję…

Wreszcie odważył się na niego zerknąć. Hyūga siedział na krześle, ponownie z założonymi rękami, jak wiele razy wcześniej przy różnych okazjach… ale coś w jego postawie wskazywało, że bynajmniej nie jest tak rozluźniony, jak starał się wyglądać. Cóż, po tym, co powiedział – a co chyba jednak nie było wytworem wyobraźni Takeshiego – miał prawo. Właśnie on.

- Hyūga-san… Naprawdę… martwiłeś się o mnie? – spytał nieśmiało.

- Naprawdę. – Deklaracji towarzyszyło zdecydowanie kiwnięcie głową.

- Naprawdę?

- Nie każ mi tego powtarzać – odburknął Hyūga z niezadowoleniem, patrząc w ścianę, ale potem skupił na nim spojrzenie. – Takeshi, nie potrafię już sobie wyobrazić własnej gry bez twojego udziału – powiedział, patrząc mu prosto w oczy. – Bez ciebie nie strzeliłbym nawet połowy swoich bramek – stwierdził oczywistość, po czym dodał z jakimś wyzwaniem: - Przecież wiesz o tym.

Milczał.

- Ale chodzi nie tylko o to – mówił dalej Hyūga, choć jakby z większym trudem. – Takeshi… Nigdy tego nie mówiłem… Może nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale… Jesteś dla mnie jak… jak młodszy brat. Nie czuję się dobrze z tym, że… przeze mnie stała ci się krzywda – dodał ciszej, znów odwracając wzrok.

Takeshi wpatrywał się niego bez słowa. Nigdy nie spodziewał się, że usłyszy coś takiego. Przez chwilę podejrzewał nawet, że się przesłyszał. Przy wstrząśnieniu mózgu na pewno było to możliwe…

Ale Hyūga-san siedział tam i uparcie na niego nie patrzył – choć nikt nie potrafił tak patrzeć w oczy jak właśnie on – i wyglądał dokładnie jak człowiek, który dopiero co powiedział coś tak… niesamowitego. Nie. Wyglądał jak Hyūga Kojirō, który dopiero co powiedział coś tak niesamowitego. Jak to było możliwe? Czy to nie był przypadkiem jakiś dziwny sen, z którego dopiero miał się obudzić?

Otworzył usta.

- A jeśli zapytasz mnie, czy naprawdę, to ci przyłożę – odezwał się Hyūga, wciąż przyglądając się ścianie za jego głową.

Nie, tylko Hyūga-san mógł powiedzieć coś takiego. Rzeczywisty, prawdziwy Hyūga-san. Prawie miał ochotę się uśmiechnąć, ale jednocześnie poczuł, że jest bardziej wstrząśnięty, niż jakakolwiek kontuzja mogła na niego sprowadzić.

Wszystkie dotychczasowe wątpliwości – wszystkie te głupoty, którymi zawracał sobie głowę, odkąd odzyskał przytomność – zniknęły jak zdmuchnięte, kiedy nieznane dotąd uczucie rozlało się w jego piersi. Słodko-gorzkie, sprawiające radość i ból zarazem. Poczucie wypełnienia i niedostatku. Poczucie szczęścia i krzywdy. Jakby coś mu dano i jednocześnie czegoś pozbawiono. Wrażenie było tak mocne, że zaczął drżeć – tak wewnętrznie. Czuł, że jego serce znów uderza mocno i szybko, jakby biegł, jakby chciał od czegoś uciec. Jego głowa pulsowała nieprzyjemnie, a w uszach szumiało. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek wcześniej odczuwał coś podobnego.

Nie rozumiał tego, ale uświadomił sobie, że się boi – nie tych fizycznych objawów, ale czegoś większego, nieznanego… Nagle zdawało mu się, że stoi przed wielką zmianą, o której nic nie wiedział – podobnie jak tego, w jaki sposób wpłynie ona na jego życie – albo że ta zmiana właśnie się dokonywała, tu i teraz, w nim i wokół niego, i nie mógł jej zatrzymać. Nie spodziewał się tego. Jeszcze chwilę temu zupełnie nie sądził, że coś takiego go spotka… i to też było przerażające, choć jednocześnie dziwnie emocjonujące. Czy to właśnie było dorastanie?

Nie znał przyczyn, ale zdał sobie sprawę, że od teraz będzie traktował Hyūgę w inny sposób. Jakby zakończył się pewien etap, do którego nie było powrotu. Z przerażającą jasnością uświadomił sobie, że już nic nie będzie tak, jak do tej pory. Nie chciał tego, nie chciał tracić tego, co dotąd miał – ale jednocześnie nie mógł z tym nic zrobić. To nie było jak gra w piłkę, której zasady znał… Tutaj nie miał żadnej władzy, nie nad swoimi uczuciami… które nigdy wcześniej nie uderzyły w niego z mocą… Tak, z mocą Strzału Tygrysa.

Spróbował zebrać myśli i połapać się w tym wszystkim, choć zdawało się to niemożliwe, bo wszystkie kręciły się wokół jednego człowieka – ale czy zawsze tak nie było? Odkąd go poznał, myślał tylko o nim – i nigdy się nad tym nie zastanawiał. Może teraz była pora? Właśnie teraz – kiedy ten człowiek mówił mu takie rzeczy. Wrócił do tego, co usłyszał – już dobrą chwilę temu – a co wciąż dźwięczało w jego uszach.

"Jesteś dla mnie jak młodszy brat."

Wszyscy wiedzieli, ile dla Hyūgi Kojirō znaczy jego rodzeństwo – a jeśli nie wszyscy, to przynajmniej on. Jeśli Hyūga-san mówił, że Takeshi jest dla niego jak brat… to nie była błahostka. To było coś… wielkiego, oszałamiającego, wstrząsającego. Nie miał żadnych podstaw, by wątpić w jego słowa, bo Hyūga-san po prostu nie był kimś, kto mówiłby takie rzeczy w ramach pocieszenia.

Więc dlaczego… Dlaczego nie mógł z tym być szczęśliwy? Dlaczego zamiast radości napełniało go to jakąś rozpaczą – a jeśli nie zamiast, to także, co wchodziło na jedno? Dlaczego? Jako brat mógłby zostać przy Hyūdze-san na zawsze…

Coś szarpnęło go w piersi. Na zawsze? Nie, jak mógł sobie coś takiego w ogóle wyobrażać? Na zawsze? Na zawsze przy nim? W gimnazjum, w liceum, w klubie – i jeszcze dłużej? Przez jego myśl przeleciał ciąg przyszłych lat – pięciu, dziesięciu, dwudziestu. Sawada Takeshi u boku Hyūgi Kojirō. Niemożliwe.

I właśnie dzięki temu wreszcie złapał to, co go uwierało: zdał sobie sprawę, że naprawdę chciałby zostać przy nim na zawsze… a wraz z tą świadomością kończył się jakiś piękny sen.

Więc w ten sposób… odczuwał wobec niego?

Oddech zakłuł go w gardle, kiedy gwałtownie nabrał powietrza. Myśli znów rozbiegły się we wszystkich kierunkach; teraz już zupełnie stracił nad nimi kontrolę i mógł je tylko bezwolnie przyjmować, a każda uderzała w niego w rytm serca, które tłukło się w nim gwałtownie. Teraz naprawdę chciałby stracić przytomność, bo tylko wtedy byłby w stanie przerwać ten potok wrażeń, który wciąż i wciąż napływał do jego umysłu… Może kiedy wróciłby do siebie, okazałoby się, że to wszystko było tylko snem? Ale na próżno.

Czy zadowoli się tym, co będzie miał? Czy wciąż będzie mógł biegać po tym samym boisku? Podawać do strzałów i słyszeć swoje nazwisko wymawiane razem z jego? Ze świadomością, że nigdy nie otrzyma nic więcej niż pochwałę, wdzięczność i uznanie? Jeszcze chwilę temu wystarczyłoby mu na całą wieczność, a teraz znaczyło śmiesznie mało – bo chciałby więcej, znacznie więcej, tak wiele, że jego serce się ściskało bólem, a drżenie w całym ciele nie ustawało.

Nie, nie był stanie zgodzić się na coś takiego, wydawało się zupełnie nierealne…

Ale jeśli z tego zrezygnuje, wtedy nie będzie miał zupełnie nic. Wybór był oczywisty. Jeśli nie na zawsze, to chociaż na ten krótki okres, który był możliwy. Coś w nim krzyczało, buntowało się przeciw takiej uległości, przeciw takiej rezygnacji – ale wiedział, że z rzeczywistością nie ma sensu się spierać. Tak jak przez całe życie trzymał się własnych postanowień, tak i teraz był swojej decyzji całkowicie pewny. Wmówił sobie, że to go uspokaja.

Podniósł oczy na człowieka, który znaczył dla niego najwięcej w świecie, i tym razem napotkał jego wzrok.

- Nie powiedziałem tego, żebyś płakał – stwierdził Hyūga z niezadowoleniem.

Zdał sobie sprawę, że po policzkach znów lecą mu łzy… ale teraz już się nimi nie przejmował.

- Wiem – odparł. – Nie mogę… poradzić.

- Trzynaście lat to straszny wiek – mruknął Hyūga.

- Nie będę miał zawsze trzynaście lat – szepnął i zupełnie nie wiedział, dlaczego to zrobił. – Ale tak długo, jak się da, chciałbym być przy tobie – dodał jeszcze ciszej, nie odwracając spojrzenia.

Hyūga mrugnął.

- Gadasz dzisiaj dziwne rzeczy.

- Uderzyłem się w głowę – przypomniał.

- Ja cię uderzyłem w głowę – poprawił Hyūga.

- I może jeszcze zapytasz, jak możesz mi to zrekompensować? – zapytał i znów miał wrażenie, jakby ktoś zupełnie inny mówił jego ustami.

Hyūga popatrzył na niego, mrużąc oczy.

- Jak? – rzucił wyzywająco.

Poczuł łaskotanie w żołądku… i jednocześnie ten ciężar w piersi, gniotący go jeszcze przed momentem, jakoś zelżał. Poczuł się bardzo zmęczony, jakby stoczył ciężką walkę, jakby walczył w finale mistrzostw Japonii… Ale czy wygrał? Przegrał? Nie wiedział – wiedział tylko, że nie ma sił, że chce tylko odpocząć.

Położył się wygodniej na poduszce i wyciągnął rękę. Hyūga, po chwili wahania, ujął ją. Uśmiechnął się z poczuciem, że nie mogło zdarzyć się nic złego… i że w życiu czekało go jeszcze wiele dobrych rzeczy. Nie było najmniejszego sensu poddawać się rozpaczy. Nie z powodu Hyūgi, zwłaszcza kiedy Hyūga wciąż tutaj był. Przy nim.

- Dziękuję, że się troszczysz… - powiedział cicho, nie odwracając wzroku. – Nic mi nie będzie… ale posiedź przy mnie trochę, dobrze? Jutro… - Nabrał głębiej powietrza. – Jutro znów będę twoim pomocnikiem… i twoim młodszym bratem – dodał szeptem, naprawdę w to wierząc. – Więc… więc zostań tu dzisiaj… jeszcze trochę…

Hyūga patrzył na niego spojrzeniem, które u groźnego niczym huragan napastnika Tōhō można było zobaczyć bardzo rzadko, a które – jakże niezwykle – uspokajało burzę w jego wnętrzu. Potem kiwnął głową i powiedział z powagą:

- Zostanę.



[29.11.-10.12.2015]



back