światło
Od autorki: Jak wszyscy wiedzą, od psychopatów uciekam z krzykiem. Jeśli jakiś okrutnik mi się spodoba, będę myśleć, dlaczego nie uważam go za psychopatę. A czasem jak pomyślę, zdarzy mi się nawet coś o tym napisać. Keith Anyan niewątpliwie skłania do głębokiej analizy jako najbardziej fascynująca postać w tym anime, a jego relacje z innymi zapierają dech w piersiach.
Ciemność jest szczodra, jest cierpliwa i zawsze zwycięża,
lecz w samym sercu jej siły leży jej słabość:
wystarczy jedna, jedyna, samotna świeca, by ją pokonać.
Miłość jest czymś więcej niż świecą.
Miłość potrafi zapalić gwiazdy.
- Matthew Stover, "Zemsta Sithów"
Było ciemno.
Przez chwilę Matsuka mrugał powiekami, jakby próbując się rozbudzić, zastanawiając się, co go obudziło i czy powinien już wstać. Keith w pierwszej kolejności chciał rano kawy, a potrzeby Keitha należało zaspokajać, zanim je zdążył wygłosić.
Jednak... było ciemno. Alarm przecież włączał oświetlenie, może więc "rano" jeszcze nie nastało. Dopiero potem, zupełnie nagle, uświadomił sobie, że nie słyszy zwyczajnych odgłosów. Na statku nigdy nie było cicho. Nieważne, jak dźwiękoszczelne były drzwi i jak grube ściany, zawsze było słychać cichy szmer maszyn - silnika, ogrzewania, klimatyzacji. Komputery mruczały po swojemu. Nawet w sytuacji, gdyby jakimś cudem zabrakło zasilania, a awaryjne generatory nie uruchomiły się - co mogłoby wyjaśniać ciemność - na pewno nie byłoby cicho.
A kiedy - jak on - potrafiło się wyczuwać myśli i emocje innych ludzi, wtedy cicho nie było nigdy, choćby starał się kontrolować to ze wszystkich sił. Teraz nie słyszał absolutnie nic.
Drgnął, a jego serce przyspieszyło, kiedy - jakby w odpowiedzi na jego myśli - w martwej ciszy rozbrzmiał pojedynczy odgłos, głuche tąpnięcie, którego nie potrafił zidentyfikować. Rozległ się i zamilkł, a Matsuka zastanawiał się, czy mu się nie zdawało, kiedy jego uszy ponownie wypełniła pustka.
W ostatnim momencie powstrzymał się od sięgnięcia umysłem. Przy dowódcy opanował ten instynkt perfekcyjnie, ale teraz niemal się zapomniał. Jednak, uświadomił sobie po chwili, nie wyczuwał zagrożenia, które mogłoby go usprawiedliwić. Odczuwał spokój.
Zimno.
Zadrżał, kiedy owionęła go fala zimna, na którą nie był przygotowany. Chciał naciągnąć koc - i zdał sobie sprawę, że nie czuje pod sobą łóżka. Nic nie czuł. Nagle nie wiedział, czy leży czy stoi. Ciemność. Zimno. Spokój. Do tego sprowadzały się jego wszystkie wrażenia.
Sen?
Ponownie zamrugał, skonsternowany. Uniósł dłoń do twarzy - i poczuł na skórze policzków opuszki palców. Skoncentrował się, usiłując wyczuć mięśnie rąk i nóg. Poruszył nawet palcami stóp. Wszystko wydawało się być na swoim miejscu i sprawne.
Na chwilę ogarnęła go paniczna myśl, że oślepł. Nakazał sobie spokój, jakimś skrawkiem umysłu rejestrując nieprzyjemne wrażenie, które z sobą przywiodła. Gdyby stracił wzrok... Gdyby stracił wzrok, to... co? Ale nie mógł jej już pochwycić, umknęła, zniknęła w ciemności.
I znów, zupełnie jakby wywołał to wrażenie, gdzieś przed nim, w oddali, coś mignęło. Słaby punkt, ledwo widoczny, szara plamka w przestworze czerni - gdyby tak bardzo się na niej nie skupiał, uwierzyłby, że tylko mu się zdaje. Światło. Tak ciemne, że mogłoby być antyświatłem - ale jednak tam było.
Rozległo się kolejne głuche dudnienie, a ułamek sekundy po nim drugie. Poprzednim razem nie rozróżnił ich od siebie, zlały się w jedno.
Światło. Musiał iść w stronę światła.
Iść? Zmarszczył czoło, usiłując dostrzec swoje stopy. Teraz wiedział, czuł całym sobą, że stoi, choć jeszcze chwilę temu nie miał pojęcia - jakby płynął w przestrzeni. Ale w kosmosie zawsze było widać przynajmniej gwiazdy.
Kiedy skupiał się na świetle, zimno nie wydawało się tak dokuczliwe - był przecież żołnierzem i przywykł do różnych warunków. Właściwie nie było nawet dokuczliwe, co najwyżej nieprzyjemne. Ciemność. Zimno. Pustka. Żadne z nich nie nastrajało pozytywnie. Ale było przecież światło!
Spróbował poruszyć nogami - dziwne uczucie, skoro nie czuł w ogóle podłoża. Czy w ogóle się przemieszczał? Gdyby sytuacja nie była tak dziwna, uśmiechnąłby się. Ach, prawda, zastanawiał się, czy to sen. Ostatnie, co pamiętał, to że kładł się spać, jak zawsze sporo po północy. Do własnego łóżka w przydzielonym mu pokoju, obok kwatery Keitha. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek wcześniej zdarzyło mu się obudzić gdzieś indziej. Zakładając, oczywiście, że się obudził. Nie przypominał sobie również, by kiedykolwiek wcześniej był we śnie tak świadomy.
Bardziej niż dziwne.
Ponownie skupił się na świetle przed sobą i wydało mu się, że jest o wiele bliżej. Nie szedł, a jednak przemieścił się w przestrzeni. Chyba że to światło przemieściło się ku niemu, co też było możliwe w tym miejscu, którego nie znał. Postanowił skoncentrować się na celu i nagle, zupełnie jakby w czasie jednego mrugnięcia minęły całe godziny, światło było tuż obok. Kilka kroków po kamiennej podłodze i będzie.
Kamienna podłoga. Wyciągnął przed siebie ręce i - z pewną ulgą, do której chyba mógł się przyznać - ujrzał je tam, gdzie być powinny. Spuścił wzrok; nogi też były na swoim miejscu. Odwrócił się i popatrzył w ciemność. Zupełnie jak w jaskini, której ściany gdzieś się znajdowały, ale niemożliwym było je ujrzeć.
Znów popatrzył na źródło światła. Zmarszczył czoło, zastanawiając się nad tym, co widzi. Kolumna. Od podłogi po ginący w mroku sufit. Blask, jaki wydzielała, był i nie był światłem. Jaśniejszy od otaczającej ciemności, ale tylko to czyniło go czymś innym niż ona. Podszedł bliżej, patrząc na matową powierzchnię, w nieokreśloną przyszłość odkładając plan, by jej dotknąć. Słup szarości. Walec. Czy w środku coś było? Nie widział wyraźnie.
Zawahał się, a potem znów wytężył wzrok, wciąż usiłując określić, co ma przed sobą. Podszedł jeszcze dwa kroki, był już może pół metra od obiektu. Tak, wydawało się materialne. Szkło? Miał wrażenie, że coś zamigotało na powierzchni. Albo pod powierzchnią. Przysunął twarz, próbując spojrzeć w głąb. Zmrużył oczy, a potem cofnął się nieco. Jakby nie wierzył.
Ściana była jak żywa. Kiedy patrzył z bliska, wydawała się zasłoną wody. Nie, była jak szyba, po której spływała woda. Widział maleńkie krople spływające w dół, jedna koło drugiej, nieregularnie, łączące się w strumyki i znów rozdzielające. Tak małe jak główka od szpilki. Światło przedostawało się zza nich.
Rozległo się trzecie uderzenie, teraz wyraźnie wychwycił oba dźwięki: pierwszy bardziej miękki, drugi ostrzejszy. Wydawało mu się, że odgłos coś mu przypomina, ale w tej chwili za bardzo skupiał się na widoku przed oczami, by przywiązywać wagę do zjawisk słuchowych. Zagryzł wargi w nagłej determinacji i przysunął twarz do szklanej kolumny - tak najłatwiej było nazywać ten twór. Mimowolnie zmrużył oczy, usiłując spojrzeć w głąb, poprzez nieustannie spływające krople.
Szok był tak wielki, że prawie się cofnął. Rozszerzył powieki i obraz znów się rozmył. Zirytowany samym sobą, ponownie zajrzał do wnętrza pojemnika - bo tym go musiał teraz określić. Czuł, jak szybko bije mu serce, kiedy jego wzrok znów wychwycił zawartość szklanej klatki.
Człowiek. Bardzo młody. Właściwie jeszcze chłopiec, najwyżej czternastoletni. Przez chwilę Matsuka mógł go widzieć bardzo wyraźnie, potem jego sylwetka znów się rozmazała, a potem obraz znów stał się ostry. Chłopiec patrzył przed siebie okrągłymi fiołkowymi oczami - pierwszy kolor, jaki Matsuka wychwycił w tej ciemnej przestrzeni. Czarne włosy okalały piękną twarz, w której usta rozciągały się w szyderczym, cynicznym uśmiechu, zupełnie nie pasującym do tak młodej osoby. Światło, które nie było światłem, promieniowało z jego drobnej sylwetki.
Matsuka przysunął się bliżej, zafascynowany widokiem, kiedy minął już pierwszy szok. Chciał zobaczyć jak najwięcej. Oparł dłonie o gładką powierzchnię (nawet nie wiedział, czy wyczuwał ją jako szkło), czoło i nos także. Postać we wnętrzu poruszyła się, zafalowały ciemne włosy i wtedy - choć chłopiec w żadnym momencie nie otworzył ust ani też jego wzrok nie skupił się na niczym konkretnym, wciąż patrzył w dal, w przeszłość, w przyszłość, i cokolwiek widział, pozostawało sekretem - Matsuka usłyszał jego czysty głos:
- Jestem Seki Ray Shiroe, który sprzeciwił się systemowi i zginął z rąk marionetki systemu. Chciałem tylko swojej wolności. Chciałem pozostać sobą. Chciałem iść za wzgórza, zobaczyć horyzont w oddali. Zawsze widzieć horyzont i patrzeć na zachód słońca. Samemu wybierać, co chcę robić następnego dnia. Być człowiekiem i móc decydować o swoim życiu. Zachować swoje wspomnienia, zawsze. Keith Anyan zastrzelił mnie z zimną krwią. Wiedziałeś? Wiedziałeś, że nie jest nawet człowiekiem? Został zaprogramowany przez komputer i tylko wolę komputera wypełnia. Widziałem to. Widziałem miejsce, gdzie go stworzyli. Aplikację w systemie. Lalkę bez duszy. Androida...
Głos zamilkł. Świat rozmył się - obraz i dźwięk - kiedy Matsuka usłyszał imię Keitha, odsuwając się mimowolnie od kolumny. Ale nie, słowa chłopca wciąż rozbrzmiewały - w jego umyśle. Skarga, pełna żalu i smutku, i nienawiści, i wyższości. Matsuka potrząsnął głową, usiłując odgrodzić się od przekazu, którego wcale nie chciał słuchać, którego wolałby nie słuchać - ale wtedy zdał sobie sprawę, że nie może. Że choć jego umysł jest szczelnie zamknięty, swoisty lament chłopca wciąż odbija się echem w jego głowie. Odsunął się dwa kroki w tył, nagle zupełnie pewny, że Seki Ray Shiroe, którego nigdy nie spotkał i o którym nigdy nie słyszał, był... Mu.
Jego serce podskoczyło w piersi, boleśnie.
"Dlaczego mi to mówisz?" - chciał zapytać. "Nie chcę w to wierzyć!" - chciał zawołać. "Co możesz o nim wiedzieć?" - chciał zakwestionować. "On wcale nie jest taki!" - chciał przekonywać. Nic nie powiedział, bo oczy chłopca były tak jasne, a z każdego jego słowa - zza gniewu - przebijało cierpienie. I rozczarowanie. "Kim był dla ciebie Keith Anyan?" mógłby zapytać, ale jedynie spuścił głowę. Nie czuł się dość silny, by dyskutować. Przecież Keith skazywał Mu na śmierć bez chwili zawahania. Widział to tyle razy. Wydawał rozkazy eksterminacji równie beznamiętnie, jak ktoś inny wciskał klawisz "delete". Aplikacja w systemie...
Zacisnął pięści, usiłując zapanować nad smutkiem. Keith nawet dla niego był źródłem i przyczyną smutku.
Już nie słyszał tego głosu. Teraz łatwiej było uwierzyć, że nigdy go nie słyszał. Skupił spojrzenie, by nie myśleć. Przed oczami znów miał szarą kolumnę, której wnętrze było niewidoczne za zasłoną łez. Światło nawet nie było światłem. Mrugnął. Kiedy już się z nim oswoił, wydawało mu się, że spoza niego dostrzega coś jaśniejszego. Obszedł filar, już się do niego nie zbliżając, i stanął przed kolejnym. Szarość może mieć różne odcienie, skonstatował. Kolumna była taka sama - i inna. Jej powierzchnia nie płynęła wodą, przesuwały się pod nią smugi dymu. A może to był piasek?
Wahał się. Nie chciał przecież powtarzać tamtego, nie chciał znów słyszeć podobnych skarg, w które tak łatwo było uwierzyć, choćby pragnął czegoś przeciwnego. Jednak już tu był... może właśnie po to, by dowiedzieć się więcej? Ostrożnie, by nie dotknąć, przysunął się możliwie najbliżej. Dym, piasek... Dym czy piasek? Falował, wirował, znikał i pojawiał się na nowo, migocąc czerwienią. Matsuka mrugnął, chyba nawet jego rzęsy dotknęły gładkiej tafli. Czerwone ziarenka, kulki, kropki... krople? Zbite, twarde, uwięzione.
Światło przedostawało się spoza nich. Ciepłe światło, prawdziwe światło, blask jak od ognia - ale jakże słabe! To nie była pożoga wybuchu, które Matsuka widział aż za często. To był jeden płomień, który z każdą chwilą przygasał. Poczuł obawę. Światło wyglądało, jakby miało zniknąć... Jakby miało stać się... antyświatłem, którym promieniowała pierwsza kolumna? Cofnął się. Nie chciał do tego dopuścić. Odejdzie, nie miał tu nic do roboty.
Błysk czerwieni znów przykuł jego wzrok. Hipnotyzował. Światło zamigotało jakby mocniej. Wypuścił powietrze, wstrzymywane w płucach. Zajrzał poza zamazane smugi, starając się dostrzec wnętrze za jednym razem, gotując się na kolejny wstrząs - który jednak nie nastąpił. Zamiast niego Matsuka poczuł kolejne ukłucie w sercu, bo uwięzioną za zasłoną krwistych smug postać poznał od razu. Nie mógł powstrzymać dłoni, która sama się uniosła i musnęła szklaną taflę. Nie wierzył, by miał usłyszeć oskarżenie.
- Keith i ja jesteśmy przyjaciółmi - powiedział Sam Houston głosem, w którym nie było wahania. A potem się uśmiechnął, z ciepłem i szczerością.
Jakże inny był to Sam: dojrzały mężczyzna - nie dziecko w ciele dorosłego, jakim Matsuka go znał. Krępy, o płomiennych włosach, budzący zaufanie. Człowiek, który wierzył w Keitha. Matsuka poczuł uśmiech, rozciągający jego wargi. Ciepłe światło przeniknęło do jego piersi, ogrzewając go w tej ciemności, ogrzewając po słowach Shiroe. Przecież Keith miał kogoś, kto nazywał go przyjacielem! Androidy nie potrzebują przyjaciół, Seki Ray Shiroe! Chciał sięgnąć w głąb, chciał dotknąć Sama, przekazać mu - i zaczerpnąć od niego - tę wiarę.
Ale uśmiech Sama zbladł i cała sylwetka rozmazała się w mgnieniu oka. Blask ponownie przygasł, choć wciąż był jaśniejszy od antyświatła.
Oby tak zostało, oby tak zostało... Matsuka zacisnął dłonie, odsuwając się od kolumny, kiedy smutek znów nim zawładnął, i spojrzał głęboko w siebie. Prawie go nie znał, ale to światło było rzeczywistością. Żyło. Oby świeciło jak najdłużej.
Zamrugał, podnosząc wzrok. Trzecia kolumna wyrosła przed nim zupełnie niespodzianie, kiedy okrążył drugą. Stało się prawie jasno. Blask bijący od niej był jak gwiazda, tak nagle i tak dziwnie w tej ciemności, w której jeszcze przed chwilą Matsuka tkwił. Słup światła, ciepłego i jasnego niczym słońce. Odganiał mrok, choć ich granica była stałą walką, której żadne nie chciało przegrać, żadne nie chciało ustąpić nawet na milimetr. Niemal doskonała równowaga - choć przecież Matsuka pamiętał, że wtedy -
tam - była tylko ciemność, w której migotała jedna, jedyna iskra.
Blask przestał być tak oślepiający, okrzepł, odsłaniając idealnie gładką taflę. Matsuka spojrzał - i rozszerzył powieki, kiedy zobaczył. Nie tego się spodziewał.
Jego serce uderzyło mocno - równo z głuchym dudnieniem, które rozbrzmiało w ciemności-walczącej-z-jasnością. W doskonałym akordzie.
Położył dłoń na piersi i postać przed nim zrobiła to samo. Stał przed lustrem. Widział przed sobą samego siebie, promieniejącego światłem dnia. Te same jasne włosy opadające na prawe - w lustrze lewe - oko. To samo jasne spojrzenie. Odbicie Jonaha Matsuki nic nie mówiło, ale gdyby mogło, wiedział, co by powiedziało.
Głuchy odgłos, podwójny ton serca, zabrzmiał w ciszy ponownie. Jakby Keith Anyan budził się ze snu, wywołując błyskawiczną, odruchową myśl:
Zabije mnie.
Odbicie spojrzało spokojnie.
Nie, nie zrobi tego.
Nie zrobi.
Świadomość tego faktu była miękka i łagodziła ból wywołany nagłym zrozumieniem.
Keith spał w swoim łóżku, w pokoju obok, tak jak Matsuka spał w swoim. Jakimś cudem Matsuka wśliznął się we śnie do jego snu - albo do jego umysłu. Keith szczelnie osłaniał swój umysł nawet przed - zwłaszcza przed - Matsuką, ale kiedy spał, ta kontrola mogła ulec osłabieniu. Matsuka utrzymywał swój umysł w ryzach, ale w czasie snu ten znów powędrował tam, gdzie... chciał?
Ciemno. Zimno.
Matsuka drgnął, serce uderzyło boleśnie, znów odbijając się echem w tym drugim. Tamto serce biło tak powoli, tak strasznie powoli...
Umysł Keitha był ciemny i zimny. Samotny. Był tak ciemny i zimny, i samotny jak sam Keith. To pasowało. Na twarzy Keitha Matsuka nigdy nie widział światła - może tylko jego cień, kiedy Keith patrzył na Sama. Matsuka słyszał, co za plecami dowódcy mówili jego podwładni i przełożeni. Było właściwie tylko jedno słowo, jakim go określali: potwór. Bez serca, bez duszy, zdolny tylko do okrucieństw w wypełnianiu rozkazu Matki. Android. Lalka. Program. Taki był jego umysł.
Matsuka wiedział, co powiedziałoby jego odbicie: "Ale mnie ocalił. Pozwolił mi być przy sobie. Pozwolił uratować mu życie, tyle razy. Jest jedynym człowiekiem, któremu ufam."
Odwrócił się i spojrzał w ciemność. Zaczynała się tuż za jego plecami. Ponownie popatrzył w światło bijące z lustrzanego odbicia. Było tak jasne, że musiał zamrugać oczami. Albo te łzy spowodowane były innym uczuciem.
W piersi bolało go już cały czas. Przykucnął, kuląc się w sobie i przyciskając twarz do kolan.
Ciemność i zimno. Umysł, który porzucił człowieczeństwo. Który uwierzył, że nie jest człowiekiem - że jest androidem stworzonym w celu egzekwowania rozkazów komputera-matki. Wobec czego miał być lojalny? Wobec kogo? Przecież nie wobec ludzi, jeśli nie był jednym z nich. Androidy nie potrzebują uczuć. Są jak terminale komputerowe, podłączone do centralnej jednostki. Keith Anyan świadomie odrzucił wszystko, co było ludzkie. Stał się potworem, bo nie mógł być nikim innym.
Łzy płynęły nieprzerwanie. Zacisnął ręce na materiale spodni.
Głęboko w jego umyśle - w tej zimnej ciemności - tkwiło jednak żyjące serce. Nie wiedział o nim, prawda? Nie zdawał sobie z niego sprawy. Może zapomniał. Serce z trzema świecami. Jedna już dawno zgasła, emitując antyświatło - i tak jaśniejsze od ciemności. Druga dogasała, ale wciąż, wciąż się tliła. Trzecia płonęła równo i Matsuka wiedział, że zrobi wszystko, by jej światło nigdy nie znikło.
Keith Anyan nie był maszyną.
"Jest lalką bez duszy. Zastrzelił mnie z zimną krwią!" - rozległ się niemy, oskarżycielski głos Shiroe.
Matsuka pokręcił głową.
- Więc dlaczego tu jesteś? - zapytał głośno.
Ale wspomnienie było wspomnieniem i nie istniało po to, by odpowiadać na pytania. Seki Ray Shiroe zamilkł za zasłoną łez, które nieustannie płynęły w sercu Keitha - może od dnia jego śmierci. Może od dnia, w którym Keith porzucił świadomość istoty ludzkiej, wysłał ją w przestrzeń wraz z jednym strzałem - by już nigdy się nie uśmiechnąć.
Ciemne włosy, uparcie zaczesywane do tyłu i wiecznie spadające na czoło. Lodowate, niebieskozielone oczy o przenikliwym spojrzeniu. Zaciśnięte usta i zmarszczki wokół nich. Matsuka zawsze wierzył - chciał wierzyć - że za tą zamkniętą, odpychającą twarzą jest coś więcej. Nigdy go nie oceniał. Nie po to był, by go krytykować. Zasmucało go jedynie to, jak bardzo Keith zatraca się w ciemności - a nie miał pojęcia, że Keith był w ciemności od dawna. Teraz wiedział, że nawet gdyby Keith kiedykolwiek się przed nim otworzył - a przecież nie miał powodu - nie dostrzegłby serca, bo zostało zapomniane. Teraz już wiedział to, czego wcześniej nie rozumiał: dlaczego Keith pozwolił mu przy sobie zostać.
Podniósł oczy i popatrzył w swoje świetlane odbicie, chłonąc największą - nieuświadomioną - tajemnicę Keitha Anyana, daremnie usiłując uspokoić szalone bicie własnego serca.
Wbrew logice, wbrew przekonaniom, wbrew idei, dla której każdego dnia skazywał na zagładę takich jak on - nazywał ich potworami - Keith pozwolił Matsuce żyć i w jego ręce złożył swoje życie. Każdego dnia spoglądał w śmierć, może nawet pragnął, by Matsuka zakończył to, czego nawet nie uważał za życie, a pracę maszyny. Może gdzieś głęboko w sobie uważał to za sprawiedliwość, choć na każdym kroku utwierdzał Matsukę w przekonaniu, że jeden błąd będzie go kosztować wszystko. Taka była świadomość Keitha.
Z czego nie zdawał sobie sprawy - bo jego umysł był tylko zimną ciemnością, a serca się wyparł - to pragnienie odkupienia win, może tylko jednej winy, która tkwiła w nim pojedynczym cierniem. Śmierć Shiroe, który był Mu i którego zgładził, po czym łzy już nigdy nie przestały płynąć. Odkupił ją, och, już dawno ją odkupił, tego Matsuka był pewien, jak był pewien swojego imienia. Odkupił ją życiem Matsuki, któremu pozwolił żyć, któremu ufał i którego ochraniał - dokładnie tak, jak robił to Matsuka.
Żaden z nich nie był potworem, byli tylko ludźmi.
Głuche tętno biło teraz zgodnym rytmem z jego własnym.
Zamknął oczy z nagłym postanowieniem, które musiało trwać w nim od dawna wraz z pragnieniem szczęścia jedynej osoby, która była mu droga.
Kiedyś doprowadzi Keitha do światła. Zrobi wszystko, by Keith odnalazł serce, spojrzał w nie, ujrzał je, objął je i na nowo stał się człowiekiem. A wtedy... To było takie proste. Wtedy Keith odrzuci system, przeciw któremu już teraz buntował się podświadomie, i nareszcie będzie wolny.
Uśmiechnął się, jakby w odpowiedzi na uśmiech Keitha, który potrafił sobie wyobrazić. We łzach nie było nic złego, ale chciał móc je obetrzeć i sprawić, by przestały płynąć. Chciał być ciepłym światłem, które dodaje otuchy i bezpieczeństwa. Zacznie już jutro.
Pożegnał Shiroe. Pożegnał Sama. Kiwnął głową swojemu odbiciu. Była pora wracać. Spojrzał w głąb siebie i odnalazł drogę do życia z ostatnim, wyraźnym przekonaniem, że jego spotkanie z Keithem Anyanem nie było dziełem przypadku. Takiemu przeznaczeniu był w stanie oddać się bez reszty.
Następnego dnia miał się dowiedzieć o śmierci Sama. Już następnego dnia miała zgasnąć ostatnia świeca. Jej światło miało rozbłysnąć niczym supernowa i rozświetlić ciemność, nie pozostawiając ani jednego cienia.
[5-6.12.2011]