szczęście
Od autorki: To nie jest tak, że jestem fanką "Hakuōki" czy Okity Sōjiego. (Choć przyznaję, że jestem już na granicy bycia fanką Shinsengumi :P) Po prostu jakoś mnie po odcinku 11. ruszyło...
"Shinukoto no doko ni shiawase ga aru?"
(Gdzie w umieraniu jest szczęście?)
- Himura Kenshin
Okita Sōji wiedział, że nie zobaczy więcej słońca. Może była to ta pewność, która towarzyszy każdemu wojownikowi. Ta zdolność wyczuwania, że śmierć jest blisko.
Czasami - kiedyś - myślał, że nigdy nie pogodzi się z tym powolnym umieraniem. Teraz, mając za sobą całe lata walki z chorobą, wiedział, że pogodził się ze wszystkim - bo nie mógł inaczej.
Pogodził się z tym, że przyjdzie mu pożegnać świat, nie dożywszy nawet trzydziestu lat. To nie było aż tak trudne - w końcu był samurajem, który każdego dnia ocierał się o śmierć i nieważne jakie cuda potrafił wyczyniać z mieczem, zawsze mógł trafić na lepszego. Czas, w którym żył, też nie sprzyjał perspektywom wieku sędziwego i Okita Sōji nigdy, ani razu, nie spodziewał się nawet, że takiego doczeka.
Pogodził się ze słabością, która stopniowo ogarniała jego ciało, aż wreszcie nie był już w stanie trzymać miecza ani nawet unieść się z posłania. Jakkolwiek upokarzające by to nie było w samo w sobie, nauczyło go słuchać śpiewu ptaków i rozróżniać odcienie nieba, kiedy dni spędzał w swoim pokoju, troskliwie otulony kołdrą.
Pogodził się z pragnieniem życia, które powstrzymało go od najłatwiejszego rozwiązania, oszczędzenia sobie cierpień i zakończenia sprawy w "sposób honorowy". Po prostu chciał zobaczyć następny wschód słońca.
Najtrudniej było uznać ironię losu i pogodzić się z faktem, że umrze nie jako wojownik - nie za sprawę, nie za władcę, nie za przekonania - ale z powodu choroby, która mogła dotknąć każdego. Taka śmierć wydawała mu się bezsensowna i w takich chwilach prawie wierzył, że równie bezsensowne było jego krótkie życie...
Do czasu kiedy unosił wzrok i napotykał ciepłe spojrzenie Kondō-san.
Poza tym, nie było niczego złego w byciu jak każdy. W śmierci rzeczywiście wszyscy byli równi.
Dzisiaj, po raz pierwszy od dłuższego czasu, był w stanie podnieść się z posłania i jeść posiłek razem ze wszystkimi. Po raz pierwszy i ostatni. Ciepłem napełniały go uradowane spojrzenia towarzyszy i ich ożywione głosy. Może nie miał aż takiego pecha, umierając nie w jakimś ciemnym zaułku, tylko w otoczeniu przyjaciół. Nie sądził, by wiedzieli o zdradliwości tej choroby, która tuż przed końcem wypuszczała ofiarę ze swojego uścisku, dając jedną chwilę wytchnienia, i łaskawie pozwalała na pożegnanie. Ich radość nie była udawana, może naprawdę wierzyli, że mu się udało...
Kiedyś ta świadomość napełniłaby go złością. Teraz jedynie wygrzewał się w cieple ich szczęścia.
Nie musiał się z nimi żegnać, wystarczyło mu patrzeć na nich - tak zwyczajnych, tak codziennych, tak wtopionych w rzeczywistość. Hijikata-san, zawsze poważny, zamyślony, biorący na swoje barki więcej, niż było trzeba. Ale jego wzrok rozjaśniał się, kiedykolwiek wicekapitan spojrzał na Chizuru. Chizuru, która wniosła do ich żołnierskiej egzystencji tyle ożywienia i światła - skromna, łagodna, obdarzona wielką siłą i równie wielkim pragnieniem pomocy. Pod jej opieką - jakkolwiek absurdalnie to nie brzmiało - mogli się na chwilę poczuć jak w normalnym domu. Dalej siedział Heisuke, który jakoś niepostrzeżenie stał się mężczyzną. Zawsze traktowali go jak chłopca - przecież był najmłodszy - tymczasem Sōji, może patrząc innymi oczyma, widział przed sobą dorosłego wojownika, zdeterminowanego i poważnego. Niedbale o ścianę opierał się Sano, którego spojrzenie i głos zawsze tchnęły tą samą ironią - ale którego serce wciąż wierzyło w ideały. Shinpachi, jego nieodłączny towarzysz, był jak zawsze obok - porywczy, równie skory do śmiechu, co do gniewu. Hajime-kun, wiecznie z rezerwą, zamknięty w sobie i milczący - ale dzisiaj nawet on jakby przysunął się bliżej. Obok niego swoje stałe miejsce zajmował Kondō-san, który ze swoim promiennym uśmiechem był oazą spokoju w tych dniach chaosu i sprawiał, że prawie wierzyli, że nic się nie zmieniło. Sōji pochylił głowę i uśmiechnął się.
Wszyscy byli jak zawsze. Wszystko było jak zawsze.
Sōji nalał sobie sake i w duchu wzniósł toast za przyszłość Shinsengumi. Próbował nie czuć żalu, że jako jeden z pierwszych opuszcza ich szeregi. Próbował znajdować szczęście w fakcie, że odchodzi, mając przed oczyma ich twarze, a nie tylko ich wspomnienie.
Wreszcie życzyli sobie dobrej nocy. Sano i Shinpachi, choć chętni kontynuować miły wieczór, udali się na nocny patrol. Hijikata-san zniknął podejrzanie szybko za Chizuru. Heisuke miał pecha jako kolejny do zmywania, więc też się zawinął - wyrzekając zresztą znacznie mniej niż kiedyś. Hajime-kun nigdy nie był typem lubującym się w nocnych posiedzeniach - wstał, powiał szalikiem i tyle go widzieli. Sōji wciąż siedział ze świadomością, że kiedy stąd wyjdzie - z miejsca, z którym wiązało się tak wiele chwil zwyczajnej radości - już nie wróci. I wciąż nie był gotów, by pożegnać Kondō-san. Dowódca nalał sobie sake i popijał ją ze spokojem, jaki cechował wszystkie jego poczynania. Sōji myślał, że zostawił za sobą wszystkie próżne żale, jednak teraz, patrząc na człowieka, który był mu bliższy niż ktokolwiek inny, poczuł ukłucie w sercu. Jego jednego nie chciał zostawiać...
Gdzieś w oddali słyszał okrutny śmiech swojego przeznaczenia.
Zacisnął ręce na materiale yukaty. Nie chciał umierać w uścisku choroby, której drapieżne, gorące palce zanurzały się w jego ciało, a zaborcze pocałunki odbierały oddech. Przez chwilę walczył ze słabością swoich pragnień, a potem się poddał.
Wypił ostatni łyk sake - latem zawsze smakowała najlepiej - i odstawił czarkę, rozluźniając dłonie.
- Kondō-san - powiedział cicho, podnosząc wzrok na dowódcę. - Zostań ze mną tej nocy.
Nie chciał słyszeć drżenia w swoim głosie, ale i tak się pojawiło. Sądził, że zostawił za sobą cały strach, a jednak teraz wciąż go czuł na myśl, że jego prośba zostanie odrzucona.
Kondō-san spojrzał na niego, najpierw ze zdumieniem. Zaraz potem uśmiech zniknął z jego oczu, które wypełniły się bólem. Kondō-san
wiedział. Sōji pochylił głowę, przeklinając się za to, że nie potrafił cierpieć w milczeniu. Kondō-san podniósł się i opadł na matę tuż przy nim, kładąc dłoń na jego ramieniu.
- Zostanę.
Sōji zdziwił się, że ma jeszcze łzy, kiedy uczucie ulgi i wdzięczności zwilżyło jego oczy.
- Dziękuję - wyszeptał.
Kondō-san pomógł mu wstać i odprowadził do pokoju. Sōji wdychał przesiąknięte wonią letnich kwiatów powietrze tak głęboko, jak tylko mógł. Odważył się jeszcze unieść oczy i popatrzeć na konstelacje wschodniego nieba, widoczne dzisiaj tak wyraźnie. Siedząc na posłaniu, wpatrywał się w ciemność księżyca w nowiu.
A potem noc przesłoniła sylwetka Kondō Isamiego, który przez chwilę stał w progu, zanim zasunął za sobą drzwi. Usiadł na posłaniu obok Sōjiego i wziął go w ramiona. Sōji westchnął i oparł głowę na jego piersi. Słyszał mocne uderzenia jego serca, które napełniały go spokojem. Nie był sam.
- Nigdy nie powiedziałem ci o swoich uczuciach - szepnął.
Silne ramiona objęły mocniej.
- Zawsze byłeś dla mnie wzorem, chciałem być taki jak ty - mówił dalej. Zachichotał na niespodziewane wspomnienie. - Powiedziałem kiedyś Chizuru, że nawet fryzurę mam po tobie.
- Dzisiaj jesteś sobą - zauważył Kondō, muskając palcami jego cienkie włosy, spadające luźno na plecy. - Zawsze byłeś sobą, Sōji.
- Kiedy spotkałam cię pierwszy raz w Shiekan Dojo, pomyślałem sobie: oto człowiek, u boku którego chciałbym przeżyć swoje życie.
Kondō milczał. Sōji wiedział, że jego słowa są słodko-gorzkie.
- Dlatego cieszę się, że tak się stało. Dziękuję, Kondō-san. Za to, że pozwoliłeś mi być przy sobie.
- Sōji...
- Pozwól mi powiedzieć... Dziękuję za to, że jesteś teraz. I... przepraszam, że nie mogę być dłużej - dodał szeptem.
Kondō zanurzył twarz w jego włosy, niemal miażdżąc jego barki w uścisku.
- Żałuję, że nie mogę ci się nijak odwdzięczyć. Za naukę, za wsparcie, za przewodnictwo. Za przyjaźń. Tyle dostałem i nic nie dałem w zamian...
- Sōji. Nie mów nic więcej - głos Kondō był zduszony.
Sōji uśmiechnął się lekko.
- W takim razie...
Uniósł się i dotknął jego warg, ciepłych i smakujących sake.
- Dobranoc, Kondō-san - powiedział, na powrót kładąc głowę na jego piersi i zamykając oczy.
Przez chwilę panowała cisza, wypełniona biciem mocnego serca. Nie było słychać już nawet wiatru w gałęziach ani nocnego śpiewu słowików. Kondō-san odetchnął głęboko.
- Dobranoc, Sōji. Śpij dobrze. Będę przy tobie.
Zazdrosna kochanka-choroba miotała się, nie będąc w stanie go dosięgnąć i pożreć. Był bezpieczny w objęciach człowieka, którego kochał całą pełnią swojego udręczonego serca. Jego życie
miało sens.
Uśmiechnął się, czując napływający sen, z którego miał się już nie obudzić.
Ktoś mógł powiedzieć, że w umieraniu nie ma szczęścia. Okita Sōji miał na ten temat swoje zdanie.
[26.6.2010]