urodziny
Od autorki: Napisane wciąż pod wpływem nieciekawej kombinacji przeziębienia z przygnębieniem. Swoją drogą, mangę "La Esperança" bardzo polecam - jak na shounen-aia prezentuje bardzo solidną dawkę psychologii i skłania do refleksji.
Od wyjazdu Georgesa minął już ponad miesiąc.
Patrząc na przesuwający się za oknem krajobraz i w ogóle go nie widząc, Robert zastanawiał się, jak w ogóle przeżył. Pociąg kołysał, w wagonie poza nim nie było wielu podróżnych - starsza kobieta drzemała w kącie, mężczyzna czytał gazetę, większość miejsc była pusta. Stukanie pociągu uspokajało - i jednocześnie nakłaniało do przemyśleń.
Przez te kilka tygodni unikał myślenia, jak mógł. Jego stopnie, paradoksalnie, nigdy nie były tak dobre. Na lekcjach skupiał się maksymalnie, a po powrocie do domu - uczył do samego wieczora. Nie sądził, by ta dyscyplina, którą sam sobie narzucił, miała się sprawdzić na dłuższą metę, jednak na razie działała doskonale. Wiedział, że jeśli sobie na to pozwoli, zanurzy się we wspomnieniu złocistych włosów i zielonych oczu, dotyku miękkich warg i delikatnych dłoni... a z tego nic dobrego nie przyjdzie. Ani się obejrzał, a został prymusem. Nauczyciele nie mogli się nadziwić jego postępom, ojciec pierwszy raz w życiu nie miał się do czego przyczepić, Hanna promieniała. Najzabawniejsze w tym wszystkim było to, że nigdy wcześniej nie czuł się tak pozbawiony jakiejkolwiek motywacji do nauki jak teraz. A właściwie... nawet nie tyle do nauki, ile w ogóle chodzenia do szkoły.
Georges wyjechał, zmienił otoczenie, uczył się teraz gdzie indziej i z kim innym. Z kim innym spędzał czas, a jedyne, co pozostało Robertowi, to wiadomości, jakie wymieniali - w tej późnej wieczornej godzinie, kiedy pozwalał sobie, na chwilę, zapomnieć o nauce i wrócić do tego, co stanowiło esencję jego życia. Co sprawiało, że oddychał. Te wiadomości i ta obrączka, której bliźniaczkę miał Georges... Uniósł dłoń, by popatrzeć na nią, jak robił to wiele razy. Przywracała mu spokój w chwilach, gdy zaczynał się zastanawiać, jak bardzo zmieniło się życie Georgesa i jak bardzo - czy - zmienił się sam Georges. Zaledwie kilka tygodni rozłąki - dla niego wieczność - podczas których przez głowę przechodziły mu takie wizje, że śmiałby się z samego siebie, gdyby nie to ciągłe napięcie. Tak, spojrzenie na obrączkę przywracało mu spokój - ale tak naprawdę spokojny nie był nigdy.
Na początku nawet do siebie dzwonili. Georges błyskawicznie nauczył się obsługi telefonu i korzystał z niego do woli. A raczej
byłby korzystał do woli... Nie minęło wiele dni, a już musieli zrezygnować z tej formy kontaktu. Robert mógł jedynie zgadywać, jak to było w przypadku Georgesa, ale
jego każda z tych rozmów zostawiała zupełnie roztrzęsionym. Musiał przywoływać całą siłę woli, by nie rzucić wszystkiego i pobiec na stację, i wsiąść w pierwszy pociąg jadący do Fontano.
Wiadomości tekstowe były bezpieczniejsze - niewiele, ale były. Nie zmieniało to faktu, że po niektórych ciężko mu było zasnąć, i kiedy tak leżał w łóżku, przewracając się z boku na bok i z kiepskim powodzeniem usiłując odegnać wizję szczupłego ciała w swoich ramionach, zastanawiał się, czy George czuje tak samo. Czasami nawet, po bardziej odważnej wiadomości następowała kilkudniowa przerwa, podczas której miał okazję odzyskać trochę równowagi, choć jednocześnie niczego nie pragnął bardziej jak usłyszeć znajomy sygnał...
Biorąc to wszystko pod uwagę, naprawdę dobrze sobie na co dzień radził z ukrywaniem swojego nastroju. Koledzy przestali komentować jego zachowanie, co oznaczało, że niczym nie zwracał na siebie uwagi - a to było mu na rękę. Czasami tylko Henri bądź Alain znacząco poklepali go po ramieniu, jakby dodając otuchy, byli przecież jedynymi, którzy wiedzieli...
Ale nie chciał dzisiaj myśleć o Henrim czy Alainie. Sceneria za oknem migotała w świetle wiosennego słońca, pociąg toczył się po torze, jego miarowe kołysanie odprężało. Poprzedniej nocy w ogóle się nie wyspał - oczywiście za sprawą rozmowy, jaką do późna prowadzili z Georgesem za pomocą wiadomości. Teraz przebywał w przyjemnym otępieniu: jego ciało było stosunkowo zmęczone, co sprzyjało temu, by umysł niepowstrzymywany błądził swoimi ścieżkami...
Kiedy byli ze sobą, wszystko wydawało się proste.
Byli ze sobą. Spędzali czas razem, rozmawiali, spacerowali, ukradkowo trzymając się za ręce. Czasem obejmował Georgesa, a Georges wtulał się w niego. Czasem wymieniali przelotne, nieostrożne - ale jakże słodkie - pocałunki. Zapach i smak Georgesa odurzał. Robert nie pragnął niczego więcej, jak być koło swojego anioła, który - wiedział to dobrze - aniołem tak naprawdę nigdy nie był.
Sądził, że odległość i czas przytłumią te wrażenia. Był pewien, że będzie mógł prowadzić w miarę normalne życie, na które składały się szkoła i dom... No i ta sekretna miłość, ale to akurat nie liczyło się jako normalne życie. Tymczasem z każdym dniem - z każdym słowem, jakie otrzymywał od Georgesa - tęsknota stawała się coraz silniejsza. Nie wiedział nawet, czego tak naprawdę chce, był jednak pewien, że gdyby teraz Georges znalazł się w jego ramionach, nie skończyłoby się na niewinnych pocałunkach.
Kiedy Georges znajdzie się w jego ramionach...
Poczuł wpływającą na twarz falę gorąca. Nie, zdecydowanie, rozłąka niczego nie osłabiła. Oparł głowę o szybę, czerpiąc ulgę z jej chłodu. Zapatrzył się w zieleń i wiosnę w pełnym rozkwicie, wiedząc, że kwiecień już zawsze będzie mu się kojarzyć z Georgesem.
Dzisiaj był dziesiąty kwietnia. Dzień szesnastych urodzin Georgesa. Robert siedział w pociągu do Fontano i jechał, by spotkać się ze swoim... ze swoim ukochanym człowiekiem. Georges wystarał się o dzień wolny z tej okazji, a Robert ani przez chwilę nie zastanawiał się, by iść do szkoły. Dzisiaj nie zamierzał myśleć ani o szkole, ani o Idealo, ani o niczym innym, jak tylko o tym, że po wielu tygodniach znów ujrzy tego chłopaka, do którego wyrywało się całe jego wnętrze. Och, jakże chciał się zobaczyć z nim wcześniej! Georges też chciał, wiedział o tym. Odległość tak naprawdę nie miała znaczenia, kilka godzin w pociągu i byłby na miejscu - jakoś jednak Georges wciąż nalegał, by poczekać do jego urodzin, a Robert mógł się tylko zgodzić. Prawdopodobnie tempo nauki miał naprawdę przytłaczające: szkoła, a potem wiele godzin gry na fortepianie. Madame Blanche, jak wynikało z jego opowieści, miała dwie pasje: ogród i fortepian, którym poświęcała się bez reszty. Georges wspominał, że nie ma chwili oddechu - ale tak naprawdę nie narzekał. Mógł rozwijać swój talent, a przecież naukę zaoferowała mu znana w całym kraju osobistość! I to pokrywając wszystkie koszty. Georges musiał być wdzięczny - i był. A życie miłosne musiało najwyraźniej poczekać.
Robert westchnął. W gruncie rzeczy ten czas szybko minął. Pozostawało jednak niejasnym, jak długo Georges w ogóle będzie u Madame Blanche mieszkał. Jakoś tego tematu nigdy nie poruszali. Robert w desperacji rozważał nawet przełknięcie własnej dumy i podpytanie Laurenta, który z pianistką pozostawał w stosunkach co najmniej przyjacielskich. Milczenie brata doprowadzało do szału i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Laurent w skrytości ducha nieźle się bawi - ale tak naprawdę musiało mu się tylko wydawać, bo Laurent nie miał przecież powodu przypuszczać, że edukacja Georgesa Saphira ma dla niego jakiekolwiek znaczenie. Z drugiej strony nieszczególnie się tym brakiem wiedzy przejmował, bo jednego był pewien: nie zamierzał wytrzymywać bez Georgesa kolejnych kilku tygodni. Już on jakoś to załatwi, że będą się częściej widywać.
Mimo wszystkich tych kłębiących się w nim emocji udało mu się na trochę przysnąć. Obudził się lekko zdezorientowany i dopiero po chwili uświadomił sobie, że sprawił to dźwięk telefonu. Wiadomość od ojca.
"Gdzie ty się podziewasz??!" Prychnął, konstatując kolejną zaskakującą rzecz w jego życiu: ojciec nauczył się wysyłać wiadomości tekstowe. Przez chwilę patrzył na wyświetlacz, walcząc z pokusą wyłączenia telefonu, a potem z westchnieniem odpisał.
"Wszystko w porządku. Odezwę się."
Po całej tej aferze z Georgesem, która nieomal zakończyła się tragicznie, jakoś większą wagę przywiązywał do kontaktu z innymi. Wcześniej tak naprawdę miał w nosie bliskich i najmniej pożądał ich obecności oraz uwagi. Miał w nosie to, co o nim myślą, nienawidził poczucia, że czegoś od niego chcą. Georges zmienił także to. Robert wciąż oblewał się zimnym potem na wspomnienie tego strasznego dnia, który szczęśliwie ich połączył, ale który mógł równie dobrze rozdzielić ich na zawsze. Kiedy Georges zniknął... Kiedy nie miał z nim kontaktu, kiedy nie wiedział, gdzie on jest i co się z nim dzieje... Nie był przecież osamotniony w tym strachu - to samo przeżywali Henri i matka Georgesa. Wtedy zrozumiał, jak istotne jest, by nie pozostawiać innych w niewiedzy. Nawet jeśli irytowało, to nie chciał na coś podobnego narażać tych, którzy się o niego troszczyli. I tak miał w planach do nich zadzwonić. Później...
Przejechał dłonią przez włosy i znów wyjrzał za okno. Krajobraz uległ zmianie: teraz widział mniej lasów i sadów, a więcej pól i ogrodów. Słońce stało wysoko na niebie, musiało zbliżać się południe, a zatem już niedługo powinien być na miejscu. I rzeczywiście, nie minęła chwila, kiedy konduktor poinformował, że do stacji Fontano przyjadą za kwadrans. Sen go uspokoił, na moment, jednak teraz Robert miał wrażenie, że jego zmysły stanęły w podwójnej gotowości. Napięcie było niemal fizycznym doznaniem. Nabrał kilka głębokich oddechów, by opanować poczucie, że się trzęsie. Przez chwilę był zupełnie pewien, że kiedy złapie Georgesa w ramiona, już nie będzie w stanie go wypuścić.
Wreszcie pociąg zaczął zwalniać, a potem pokazały się pierwsze budynki miasta. Robert był zbyt przejęty, by zwracać uwagę na otoczenie. Jedynym, co miało dla niego znaczenie w tym mieście, była obecność Georgesa. A Georges obiecał, że będzie na niego czekał. Kiedy pociąg wreszcie się zatrzymał, pasażerowie zaczęli wysiadać. Robert dość długo czekał na swoją kolej, ponieważ w międzyczasie dosiadło się sporo nowych podróżnych, którzy teraz powoli opuszczali wagon...
Dzień był zaiste piękny. Ciepłe powietrze, przesycone zapachem wiosennych kwiatów, uderzyło go w twarz, kiedy stanął na peronie. Radosny gwar przyjezdnych i witających dobiegał jakby z oddali, gdyż zagłuszał go szum krwi w głowie. Rozglądał się, lekko zagubiony, błogosławiąc przy okazji swój wzrost - i wtedy, ponad głowami innych, zobaczył go. Georges stał zaraz przy wejściu na peron. Na jego złocistych włosach migotało słońce, jednak ten blask nie mógł równać się z wyrazem szczęścia, który rozjaśnił jego twarz, kiedy jego zielone oczy pochwyciły wzrok Roberta. W następnej chwili znaleźli się w swoich objęciach.
***
Kiedy Georges dostrzegł Roberta, wszystkie jego obawy prysły.
Niepokoił się o wszystkich, których zostawił w Idealo. O matkę, Henriego i Freddy'ego. Oczywiście, pisali do siebie listy, nieustannie. Dzwonili do siebie. Wszystko u nich było dobrze. Nie zmniejszało to ani na trochę jego niepokoju. Po prostu tak miał. O swoich bliskich troszczył się i niepokoił najbardziej. Ludzie byli przyczyną jego szczęścia, więc wciąż - zawsze - obawiał się, że coś może się im stać. Nie potrafił tak bez reszty zawierzyć temu, że jego szczęście będzie trwać - więc ciągle, co i rusz, walczył z lękiem, że zostanie mu odebrane. Niepokój był przeważnie zupełnie podświadomy i zupełnie nie przeszkadzał mu skupić się na obowiązkach, jednak kiedy tylko Georges pozwolił sobie go odczuć, wówczas niemal przytłaczał.
Robert był najważniejszą osobą w jego życiu - więc niepokój o Roberta był największy. Tak widać musiało być. Jak sobie radzi? Jak mu idzie w szkole? Jak mu się układa z kolegami? Czy z ojcem trochę doszli do porozumienia? Czy wciąż ma taki ambiwalentny stosunek do religii? Czy jest zdrowy? Czy dobrze się czuje? Czy wciąż o nim myśli? Czy się zmienił? Czy przyjedzie? Setki takich pytań, czasem wręcz wątpliwości, nasuwały mu się na myśl, gdy tylko do tego dopuścił.
Teraz jednak jedno spojrzenie niebieskich oczu pod ciemną czupryną odpędziło je wszystkie. Robert tu był. I był taki, jakim go pamiętał.
Rzucił się w jego ramiona bez oporów. Tutaj, na peronie, w tej chwili, mogli sobie na to pozwolić - wszędzie wokół ludzie tak samo jak oni witali się i ściskali. To należało do sytuacji i równie dobrze mogli to wykorzystać. Przycisnął Roberta do siebie z całych sił, zastanawiając się, jak przeżył te tygodnie, kiedy wszystkim, co miał, były wiadomości i wspomnienia. Ale nie miało to już znaczenia, bo teraz - tutaj - Robert był z nim. Silne ramiona zamknęły się wokół jego barków i mógł wyczuć napinając się pod ubraniem mięśnie. To jedno powiedziało mu, że gdyby nie ci wszyscy ludzie wokół, Robert z pewnością...
Zakręciło mu się w głowie i musiał przywołać całą siłę woli, by wydobyć się z tych ramion, ponieważ najbardziej w świecie pragnął w nich pozostać. Zbierając się na odwagę, podniósł wzrok i popatrzył Robertowi w oczy. Wyraz twarzy Roberta sprawił, że jego uśmiech zaczął blednąć. To, co płonęło w tych pociemniałych oczach, sprawiło, że Georges powstrzymał westchnięcie. Robert jakby próbował się uśmiechnąć, ale widać było, że jest zbyt przytłoczony. Georges poczuł, że jego wargi drżą. Gdyby tylko mogli...
Gwizd zawiadowcy wyrwał ich z tego czaru, w którym przez chwilę tkwili. Georges rozejrzał się pospiesznie. Robert przeciągnął ręką przez włosy.
- Nic nie urosłeś.
- Chyba trochę urosłem?
Odezwali się równocześnie - i tak samo równocześnie wybuchli śmiechem, kiedy pierwsze zaskoczenie już minęło. Georges złapał Roberta za rękę i pociągnął do wyjścia. Za ich plecami pociąg powoli ruszał z peronu, by kontynuować podróż. Georges czuł przepełniające go szczęście. Wciąż potrafili się wspólnie śmiać - i czymś absolutnie wspaniałym było usłyszeć głos Roberta po tak długim czasie.
- Cieszę się, że przyjechałeś - powiedział po prostu.
- Nie wytrzymałbym ani dnia dłużej - odparł Robert tonem, w którym słychać było tłumione emocje.
Georges zerknął na niego z ukosa i nic nie powiedział. Nagle poczuł, że nigdy więcej nie zniesie takiej rozłąki. Te kilka tygodni minęło bardzo szybko i jak we śnie, jednak sama myśl, by miał się z Robertem ponownie rozstać, budziła w jego wnętrzu dziki sprzeciw. Ale nie, nie będzie się nad tym dzisiaj zastanawiał. Ten dzień był świętem i zamierzał go w całości poświęcić Robertowi.
- Naprawdę nie urosłem? - zapytał ze śmiechem. - Widocznie to od ciągłego siedzenia przy fortepianie.
- Albo za mało jesz.
- Warzywa mamy wprost z ogrodu!
- Jeśli chcesz wyrosnąć na warzywach, to próbuj dalej - rzucił Robert.
Georges znów się zaśmiał. Był tak szczęśliwy, że mógłby objąć cały świat. Ponownie popatrzył na Roberta, który wydawał się rozluźniać. Lekki wiatr igrał z jego włosami. Georges miał ochotę wziąć go pod ramię, ta droga nie zbyt uczęszczana, ale mimo wszystko... Robert, jakby czytając jego myśli, założył ręce na piersi i szedł ze wzrokiem wbitym przed siebie. Georges westchnął bezgłośnie.
- Gdzie właściwie idziemy? - spytał Robert, kiedy dość szybko opuścili zabudowania i weszli na coś, co wyglądało w najlepszym przypadku na wiejską drogę.
- Do rezydencji Madame Blanche - odparł Georges, czym zyskał kolejne kose spojrzenie Roberta. - Mieszka dwie mile za miastem, to bardzo ładna okolica - kontynuował. - Chcę ci pokazać ogrody...
- Nie przyjechałem tu, żeby oglądać ogrody... - zaczął Robert, zatrzymując się w pół kroku.
- Cśś - odparł Georges, kręcąc głową. - Spodoba ci się.
Robert patrzył na niego przez chwilę, po czym kiwnął na zgodę.
- Pójdę, dokądkolwiek mnie zabierzesz - powiedział cicho, podejmując spacer.
Georges przełknął i pospieszył, by się z nim zrównać - odsunięty o kolejne kilka centymetrów. Wiedział, że jeśli nie będzie się trzymał w ryzach, po prostu rzuci się na Roberta i... wywołają skandal. Co prawda za świadków mieli tylko pasące się nieopodal krowy, ale... Musiał poczekać. Na razie za sukces poczytywał sobie, że udało mu się opanować oddech. Zapomniał, naprawdę zapomniał głębię głosu Roberta... a teraz każde jego słowo sprawiało, że krew zaczynała szybciej krążyć w jego żyłach. Musiał skupić się na czymś innym, na otoczeniu, choćby na błękicie nieba... Ale zapach wiosny odurzał, oszałamiał.
- Twoja matka czuje się dobrze - dobiegło od strony Roberta i Georges poczuł wdzięczność na skierowanie jego uwagi na bezpieczne sprawy. - Czasem chodzimy na spacery...
Następna godzina upłynęła im na rozmowie. Robert opowiedział, co słychać w Idealo, w szkole, u wszystkich, których Georges zostawił w rodzinnym mieście. Georges mówił o nowej szkole i lekcjach, o Madame Blanche i Laurencie. Kiedy skupili się na tematach zewnętrznych, było łatwiej. Nawet jeśli Georges wiedział o wszystkim z listów, telefonów i przesyłanych wiadomości, to nie było nic złego w porozmawianiu o tym z Robertem. Zwłaszcza kiedy Robert opowieść wzbogacał o własne, częstokroć ironiczne, komentarze. Po jakimś czasie Georges musiał ocierać łzy z kącików oczu, do takiego śmiechu doprowadzał go sposób mówienia Roberta. Dochodząc do bram rezydencji, śmiali się obaj.
Georges cały czas obserwował Roberta, toteż nie mógł nie zauważyć zmiany w jego zachowaniu, kiedy ów zorientował się, gdzie są. W trakcie spaceru udało mu się rozluźnić, teraz jednak pewna czujność, którą naznaczony był jego sposób bycia, powróciła. Zamilkł, rozglądając się po otoczeniu, kiedy przechodzili przez pięknie utrzymany dziedziniec do frontowych drzwi. Posiadłość była ogromna, w większości pokryta ogrodami, jednak sam dom nie był aż tak wielki, z pewnością nie większy niż dom samego Roberta. Był jednak obcym miejscem i jako taki wymagał uwagi. W hallu czekała Sophie, pokojówka, która przywitawszy ich obu, wskazała drogę do jadalni.
- Posiłek czeka.
***
Robert był zaskoczony. Wieloma sprawami. Po pierwsze, właścicielka się nie pojawiła, a jednocześnie jego przyjazd nie wywołał żadnej sensacji. Po drugie, sam dom wydawał się dziwnie pusty. Po trzecie, zachowanie Georgesa nagle się zmieniło - Robert nie potrafił nawet zdefiniować tej różnicy, po prostu wydawało się bardziej neutralne. To ostatnie w sumie miało sens, skoro już nie byli sami, niemniej jednak Robert się dziwił - i odpychał nagłą obawę, jakże głupią, że Georges już takim pozostanie... Popatrzył na Georgesa z zapytaniem, który powiedział jedynie:
- Musisz być głodny. Ja jestem.
Umyli ręce i w milczeniu przeszli do jadalni, gdzie czekały na nich dwa nakrycia. Posiłek był lekki, dwudaniowy - i zdumiewająco smaczny. Zdumiewająco przede wszystkim dlatego, że Robert nie spodziewał się, że zdenerwowanie umożliwi mu przełknięcie czegokolwiek, mimo głodu wynikającego z faktu, że rano zjadł tylko pospieszne śniadanie. Nie rozmawiali ze sobą, od czasu do czasu jedynie posyłali sobie ostrożne spojrzenia nad stołem, których nikt postronny nie mógłby odczytać jako niestosowne.
Robert miał się zdziwić jeszcze bardziej, kiedy ostatnie naczynia zniknęły ze stołu, zebrane przez podkuchenną. Wtedy Georges odesłał obie kobiety, które pożegnały się i życzyły mu miłego wieczoru, a potem stanął obok wysokiego okna i przez chwilę po prostu przez nie wyglądał. Robert nic nie mówił, nie ruszył się z miejsca, patrzył jedynie na szczupłą sylwetkę oblaną miękkim światłem popołudnia.
- Madame Blanche wzięła mnie do siebie na naukę, ale poza tym nasza relacja przypomina bardziej rodzicielską - dotarł do niego wysoki głos chłopca, dziwnie spokojny i niemal obojętny; tak obojętny, że musiał kryć coś więcej. - Jest nieco ekscentryczna, ale to dobra osoba. Kiedy tu przyjechałem, kazała mi ten dom traktować jak własny w każdym tego słowa znaczeniu. Dzisiaj, jak widzisz, mam zamiar wykorzystać te swobodę do ostatka. Madame Blanche wyjechała z Laurentem na kilka dni, nie będzie jej do końca tygodnia, a ja właśnie odprawiłem jedyne osoby, które poza nami w tym domu przebywały.
Odwrócił się. Jego oczy były szeroko otwarte i patrzyły z takim uczuciem i takim głodem, jakiego Robert nigdy u niego nie widział. Przełknął i wstał, niemal zaplątując się w obrus, by do niego podejść.
- Mamy dla siebie trzy dni - powiedział Georges wciąż z tym szalonym wyrazem twarzy, a Robertowi zakręciło się w głowie, gdy pojął całą prawdę tych słów. - ... i trzy... noce - dodał Georges ciszej, załamującym się głosem, spuszczając oczy.
Robert zatrzymał się w pół kroku, usiłując zapanować nad drżeniem rąk. Nic z tego, trząsł się cały. Trząsł się z pragnienia, by wziąć Georgesa w ramiona i... i...
Odwrócił się gwałtownie. Nie, nie mógł. Nie tutaj... Przełknął, zacisnął pięści.
- Robert...?
- Wyjdźmy... wyjdźmy... do o-ogrodu - wydusił.
Tak, do ogrodu, to był dobry pomysł. Brakowało mu powietrza. Nabrał kilka wdechów, zamykając oczy i czekając, aż świat przestanie wirować. Od strony Georgesa dobiegło coś pomiędzy jękiem a westchnieniem, a potem szczupła dłoń wsunęła się w jego własną.
- Cho-chodźmy - powiedział Georges ochryple, pociągając go za sobą.
Na dworze było jeszcze cieplej niż w południe, jednak Robert nie zwrócił uwagi, gdyż płonął ogniem o wiele mocniejszym niż wiosenne słońce. Georges uparcie prowadził go do ogrodu i Robert mógł widzieć tylko jego policzek, równie zarumieniony jak, przypuszczał, jego własne. Nabrał kilka kolejnych wdechów, zastanawiając się, jak przetrwa, jak przetrwał do tej pory i co się teraz stanie... co może zrobić... co powinien zrobić... Na razie skupiał się na oddychaniu.
Szli tak - prawie biegli - przez dłuższą chwilę. Nie patrzył na otoczenie, koncentrując się na zachowaniu przytomności, aż nagle uświadomił sobie, że muszą już być daleko od domu. Rośliny były coraz bardziej wybujałe, krzewy coraz większe, nie brakowało nawet drzew - jakże odmiennie od wypielęgnowanych klombów, które widział wokół rezydencji. Zupełnie znienacka na miękkim dywanie trawy wyrosła przed nimi altana - prosta konstrukcja składająca się z dachu wspartego na pięciu słupach. Pod nią - stolik i dwa krzesła. Na stoliku - podszedł bliżej - ciasto. Tort urodzinowy. Przez chwilę stał jak wryty, uspokajając oddech, a potem przetarł dłońmi czoło i zaczesał włosy w tył.
Po to tu przyjechał. Tak, właśnie po to.
Georges stanął obok niego - tak blisko, że Robert czuł ciepło promieniejące z jego ciała. Chciał go objąć, ale w tym momencie Georges złapał go za rękaw. Robert odwrócił głowę i popatrzył na niego - na szesnastoletniego anioła, który skradł jego serce wiele, wiele lat temu.
- Wszystkiego najlepszego - powiedział cicho, z czułością, pochylając się ku niemu w tym samym momencie, w którym Georges wyciągnął twarz w jego stronę.
To naprawdę miał być delikatny pocałunek, jednak w chwili, gdy wargi Georgesa dotknęły jego warg, świat pod powiekami Roberta eksplodował. W następnej chwili wiedział, że całują się tak, jak jeszcze nigdy się nie całowali: gwałtownie, namiętnie, dziko. Miażdżył wargi Georgesa, jakąś częścią świadomości zdając sobie sprawę, że sprawia mu ból - i nie mogąc przestać. Georges zresztą nie wydawał się mieć nic przeciwko, jęcząc cicho w jego usta i zdecydowanym ruchem ściągając jego głowę w dół. Zaraz zresztą jego wargi się rozwarły, wpuszczając Roberta do środka, podczas gdy Robert zgniatał jego szczupłe barki w uścisku. Szybko zabrakło im tchu, ale nie przestali, nie mogli przestać, wpijając się w siebie, jakby już nigdy nie mieli - nie chcieli - się rozdzielić.
Czas stracił znaczenie, świat wokół przestał istnieć. Rzeczywistość Roberta zawęziła się do tego, co mógł dotknąć i poczuć. Zapach włosów Georgesa, smak jego ust, napinające się pod ubraniem mięśnie, przyciskające się do niego szesnastoletnie ciało. Rozdzielili się na chwilę, by nabrać powietrza... i znów zatopili w sobie, w ten jakże prosty i jakże dobitny sposób wyrażając cały bezmiar tęsknoty, pragnienia i uczucia. Później, kiedy już wróciła mu zdolność myślenia, Robert zastanawiał się, jakim cudem udało mu się przeżyć bez tego ponad miesiąc.
Wreszcie oderwali się od siebie, głęboko oddychając. Georges oparł głowę na jego piersi, obejmując go z czułością. Robert zanurzył twarz w jego włosach, przyciskając go do siebie jeszcze mocniej. Chciałby przycisnąć go do samego serca, pomyślał niedorzecznie, zastanawiając się, czy Georges rzeczywiście trochę nie urósł.
- Tęskniłem za tobą - wyszeptał Georges, jakby nie ufał swojemu głosowi.
- Ja też - odpowiedział Robert równie cicho.
Znów mógł trzymać Georgesa w ramionach i z tym nic na świecie nie mogło się równać. Jeśli o niego chodziło, mógłby tak zostać na wieczność.
- Każdego wieczoru... - wymamrotał Georges - każdego wieczoru wyobrażam sobie... że jesteś przy mnie...
- Teraz jestem przy tobie - szepnął Robert.
- Że jesteś przy mnie... wyobrażam sobie twoje pocałunki... tak bardzo ich pragnę...
Robert przełknął.
- Wyobrażam sobie, że trzymasz mnie w ramionach... jak teraz...
Ramiona Roberta drgnęły.
- Wyobrażam sobie dotyk twojej skóry... wszędzie...
Robert poczuł na plecach palce Georgesa zaciskające się na materiale jego marynarki. Georges uniósł ku niemu twarz, jego wargi drżały, oczy były półprzymknięte.
- Wyobrażam sobie, że jesteś przy mnie i pozwalam ci zrobić z sobą wszystko.
Robert zamknął oczy, usiłując zapanować nad kolejnym zawrotem głowy. Miał niejasne wrażenie, że chciałby z Georgesem zrobić wszystko... ale było to dość ogóle określenie.
Przydałyby się jakieś wskazówki, pomyślał nieledwie histerycznie.
- Po-powiedz mi... czego chcesz - wyjąkał.
- Chcę... - zaczął Georges, ale skończyło się na kolejnym pocałunku, po którym przesunął usta do jego ucha i wyszeptał: - Chcę, żebyś mnie dotykał.
Robert kiwnął głową, ledwo oddychając.
- Wszędzie - dodał Georges.
Robert stwierdził, że najlepszym sposobem na zmniejszenie zawrotów głowy będzie usiąść i pociągnął Georgesa w dół na trawę.
- A co ty... sobie wyobrażasz... jak jesteś sam? - spytał Georges między kolejnymi pocałunkami, wsuwając palce pod kołnierzyk jego koszuli.
- Że trzymam cię w ramionach... że... nic nas nie dzieli... - wychrypiał, w myślach dodając "ubranie".
Georges pokiwał głową, zabierając się za rozpinanie jego koszuli, którą to przysługę Robert szybko odwzajemnił, dziwiąc się, jak niezgrabne nagle stały się jego palce. Wargi Georgesa, tak blisko, drżały, długie rzęsy rzucały cienie na policzki, włosy już wilgotniały nad czołem. Wydawał się tak doskonały, przepełniony namiętnością, każdą komórką ciała pragnący spełnienia i wciąż tak niewinny... Robert odchylił głowę w tył i zamknął oczy, pragnąc, by choć na moment ostygł ten żar, który nie pozwalał mu myśleć. Powinien był się dowiedzieć... powinien był się zorientować... zanim tu przyjechał... Ale przecież nie spodziewał się... nie przypuszczał... Myślał, że weźmie go w ramiona i... i...
Georges rozpiął ostatni guzik i teraz patrzył na niego nieco przytomniej niż chwilę wcześniej. Jego twarz była zarumieniona, wargi nabrzmiałe, zielone oczy lśniły niesamowitym blaskiem... Robert wyciągnął dłoń i dotknął jego policzka. Georges zamknął oczy, opierając się na jego ręce. Robert przełknął. Kochał go tak bardzo... i tak mocno go pragnął... że sprawiało to ból.
- Georges... czy ty kiedykolwiek...
Georges potrząsnął głową, nie otwierając oczu.
- Ja też nie - wyszeptał Robert, zastanawiając się, czy właśnie nie robi z siebie durnia.
Oceniając z reakcji Georgesa, który objął go za szyję i pchnął na trawę, nie zrobił.
- Zrób ze mną, co chcesz - szepnął Georges. - Jakkolwiek chcesz - dodał, a w jego głosie zabrzmiał uśmiech.
Robert jęknął, czując, jak naga skóra ociera się o jego własną na piersi. Objął szczupłe barki i mocno przycisnął do siebie. Georges był taki drobny w jego ramionach i przez chwilę Robert zawahał się. Czy naprawdę może...? Nie, gdyby się na tym zastanowił, to z wielu względów nie mógł, nie powinien, nie wolno mu było...
- Jesteś pewien? - wyszeptał w jego włosy.
- Mam szesnaście lat - odparł Georges tonem, jakby to wyjaśniało i usprawiedliwiało wszystko.
Robert znów jęknął i już wiedział, że przegrał. Ostatnia przelotna myśl o jakiejkolwiek wątpliwości ulotniła się z jego umysłu. Usiadł z powrotem, przesuwając drżące dłonie pod materiałem koszuli nad żebrami Georgesa. Georges odchylił głowę w tył, gwałtownie łapiąc powietrze, a potem popatrzył Robertowi w oczy i szybkim ruchem ściągnął koszulę razem z marynarką. Miał tak jasną i gładką skórę... Oddychał coraz szybciej - podobnie jak sam Robert, który również pozbył się górnej części garderoby. Gorąco ani na chwilę nie osłabło... Nie mógł się napatrzeć na szczupłe barki, płaski brzuch Georgesa. Wyciągnął rękę i przejechał palcem od obojczyka w dół, trącając po drodze ciemniejszy punkt. Georges stłumił nagły krzyk, więc Robert powtórzył zabieg, starając się zapanować nad drżeniem dłoni. Georges zamknął oczy i przyciągnął go do pocałunku, jednocześnie samemu wypróbowując nowo poznane sztuki. Kiedy jego palce musnęły lewą brodawkę, Robert miał wrażenie, że przez jego mózg przeleciały iskry. Gwałtownie wciągając powietrze, złapał Georgesa za dłonie i przez chwilę uspokajał łomot serca. Kiedy pocałowali się następny raz, Georges pchnął go na trawę, jednocześnie pozwalając palcom błądzić po skórze jego klatki piersiowej i brzucha. Zanim Robert się zorientował, delikatne i zwinne palce wśliznęły się pod pasek jego spodni.
Oderwał się od pocałunku, spotykając się z protestem Georgesa, który w następnej chwili leżał już na plecach, a Robert nachylał się nad nim.
- Miałem zrobić z tobą wszystko, co zechcę... więc daj mi szansę - szepnął.
Georges jęknął, ale zaraz jęk ten został zduszony kolejnym pocałunkiem. Robert przesunął ręką po jego piersi, na dłużej zatrzymując się w miejscach, które wydawały się najlepiej reagować na jego dotyk - jeśli oceniać po odgłosach, jakie Georges wydawał w jego usta. A później, usiłując zachować przytomność, wsunął dłoń pod jego spodnie. Georges przekręcił głowę, głęboko wciągając powietrze, a potem zaborczym gestem ściągnął go w dół i dziko odwzajemniał pocałunek.
Robert chciał, by ta chwila trwała dłużej. Był jednak tak podniecony, trzymając dłoń właśnie tam... trzymając w dłoni właśnie
to... Georges wiercił się pod nim, jęcząc cicho i ewidentnie domagając się kontynuacji, choć jednocześnie wydawał się przebywać w zupełnie innej sferze. Robert nie mógł mu się oprzeć, nigdy tak naprawdę nie mógł... Kilka ruchów, delikatnych, jakby wciąż się zapoznawał z tym nowym, czego nie znał, choć było tak podobne do jego własnego... Jego własny też miał ochotę... Robert przełknął, usiłując się skupić na tym, co robił... Jeszcze kilka ruchów, w górę i w dół... Dotykać kogoś innego w taki sposób... było tak różne od dotykania samego siebie...
Ciałem Georgesa wstrząsnął dreszcz, a potem napięcie opadło. Georges oddychał szybko, zaczerwieniony, z zaciśniętymi powiekami... Robert popatrzył na niego, choć wirowało mu przed oczami i cały drżał... Zrobił to... Georgesowi... I to było... dobre.
Opadł na trawę obok niego, oddychał równie ciężko.
- Dziękuję - wyszeptał Georges, przewracając się na bok i opierając głowę na jego piersi.
Robert był zbyt przytłoczony, by cokolwiek odpowiedzieć, choć usłyszane słowa ogrzały jego serce. Coś mu się jednak udało, mimo kompletnego braku doświadczenia i wiedzy. Uśmiechnął się, zamykając oczy.
Szybko je rozwarł, czując, jak ciekawskie i żwawe palce zsuwają się w dół jego brzucha. Nie... Nie mógł...
- Teraz ja - powiedział Georges, jego ciepły oddech musnął skórę na piersi Roberta.
Robert jęknął, usiłując zaprotestować - sam nie wiedział dlaczego.
- Teraz ja - powtórzył Georges bardziej stanowczo, choć drżącym głosem.
Robert zasłonił twarz rękami. Nie mógł mu spojrzeć w twarz. Płonął. Nie zdołał powstrzymać kolejnego jęku, gdy gorące opuszki zsuwały się coraz niżej i niżej... Zacisnął pięści i zmusił się, by leżeć spokojnie pod tym dotykiem. Szum krwi w uszach zagłuszał wszystkie dźwięki, ale spróbował choć trochę przerzucić uwagę na otoczenie, by zachować opanowanie. Źdźbła trawy łaskotały go w policzek. Liście jabłoni w polu widzenia były zielone. Niebo ponad nim błękitne... Palce Georgesa były drżące, niewprawne, ale chętne. Poza tym... Niech to, od czegoś musiał być najlepszym uczniem w szkole, więc czemu nie od zdolności błyskawicznego przyswajania wiedzy? Robert czuł, jak napinają się mięśnie jego nóg, kiedy dłoń Georgesa przesuwała się coraz niżej, by w końcu - niezgrabnie, ale triumfalnie - objąć to, do czego dążyła.
- Tak - jęknął i usłyszał, jak Georges wypuszcza powietrze, które musiał był przez chwilę wstrzymywać.
Jakoś go to rozczuliło, ale szybko stracił głowę do sentymentów, kiedy Georges poruszył dłonią, dokładnie tak jak on sam wcześniej. Robert zacisnął wargi. Skupianie się na otoczeniu diabli wzięli, ale w gruncie rzeczy nie było mu potrzebne. Georges, jakby na próbę, nieśmiało, ponowił ruch i Robert wyczuł, że znów się uśmiecha. Paradoksalnie, było coś absolutnie wspaniałego w tym wrażeniu - i nie mógł go odpędzić od siebie, aż było po wszystkim. Oddychał głęboko, w poczuciu spełnienia znacznie głębszego niż tylko fizyczne... Georges powoli wysunął dłoń. Oddychał równie szybko. Robert objął go i przez następne minuty po prostu tak leżeli. Nawet nie wyobrażał sobie, że możliwa jest taka intymność z drugim człowiekiem.
Był szczęśliwy. Dzień był piękny, wiosennie ciepły i radosny. Człowiek, którego kochał najbardziej w świecie, był przy nim. Czekało ich wiele trudów - i wcale nie zamierzał o nich myśleć - jednak miał pewność, że dzisiaj jeszcze bardziej wzmocnili łączącą ich więź.
A kwiecień już zawsze miał mu się kojarzyć z Georgesem. No właśnie...
- Wszystkiego najlepszego - powiedział cicho w jego włosy.
- Już bardziej się nie da - odpowiedział Georges z uśmiechem.
Robert zachichotał. Swoje myśli tym razem zachował dla siebie.
***
Nie było to może najbardziej udane zbliżenie wszech czasów, jednak Robert nie zamierzał sobie z tego powodu robić wyrzutów. Każda kolejna próba - a na te mieli trzy dni i trzy noce - wiodła do mistrzostwa. Robert był pewien, że w tej dziedzinie czeka ich znacznie więcej, że istnieje cały świat doznań, z których jeszcze żaden z nich nie zdaje sobie nawet sprawy - i następnym razem zamierzał się wykazać choć minimum teoretycznym. Już wiedział, u kogo się o nie wystara. Jedynym problemem pozostawało, kiedy i gdzie ów następny raz nastąpi...
***
Dzwony w całym mieście obwieszczały południe, kiedy samochód Laurenta Onyxa wjeżdżał na dziedziniec rezydencji. Georges przebiegł wzrokiem okna, mając nadzieję, że w którymś z nich wypatrzy znajomą twarz... Tylko chwilę zastanawiał się był nad propozycją Laurenta, kiedy ten zaoferował mu wspólną podróż do Idealo na Wielkanoc. To rozwiązywało wiele problemów. Na dworzec z pewnością wyszłaby po niego matka, a także Henri... i może nawet Freddy...! Tęsknił za nimi okrutnie, każdego dnia pragnął się z nimi zobaczyć... ale najbardziej tęsknił za Robertem, choć przecież widzieli się niespełna dwa tygodnie wcześniej... Śmieszne. Niemal się zarumienił na tę myśl. Komitet powitalny na dworcu uniemożliwiłby jakiekolwiek sam-na-sam z Robertem, a tak może Robert "zaofiaruje się" odprowadzić go do domu...
Georges z pewną konsternacją stwierdził, że zrobił się z niego kombinator.
Dopiero po chwili uświadomił sobie, że Laurent przygląda mu się badawczo, i uśmiechnął się w odpowiedzi, mając nadzieję, że wcześniejsze myśli nie odbijały się na jego twarzy. Uśmiechem łatwo było opanować sytuację.
- Wiesz, że mam dom letniskowy w Perlo powiedział Laurent znienacka. Georges przytaknął. Perlo znajdowało się zaledwie jedną stację od Fontano. - Przeważnie stoi pusty - kontynuował brat Roberta - a do lata na pewno nie będzie mi potrzebny. - Georges znów pokiwał głową, choć nie miał pojęcia, do czego zmierza ta rozmowa. Wiedział oczywiście o podróży, w którą Laurent wyrusza zaraz po świętach... - Pomyślałem, że mógłbyś czasem do niego zajrzeć i zobaczyć, czy wszystko w porządku. Chciałbym zostawić ci klucze, mógłbyś się tam czuć jak u siebie, może czasem zaprosić przyjaciół. - Georges patrzył w niego jak sroka w gnat. - Nakłoniłem Blanche, żeby co drugi weekend dawała ci wolne... Jakoś przekonała ją moja argumentacja, że umysł musi czasem odpocząć od nauki na łonie... przyjemności. - Georges miał wrażenie, że jego oczy robią się coraz bardziej okrągłe. - Co na to powiesz?
Georges nie był w stanie wykrztusić słowa, był jednak zupełnie pewien jednego: Laurent Onyx był najbardziej przerażającym człowiekiem na ziemi. Laurent uśmiechnął się, jak tylko on potrafił, i poklepał go po ramieniu.
- Młodość jest piękna, prawda? - powiedział. - Nie żebym uważał siebie za starego... - dodał z nutką pewnej nostalgii - ale gdzie mi do was, młodych.
Georges kiwnął głową, wciąż oniemiały. Laurent najwyraźniej czekał na odpowiedź, więc spróbował znaleźć język w gębie.
- Z wielką... chęcią zajrzę od czasu do czasu do pańskiego domu i... i upewnię się, że wszystko jest w porządku - wydukał.
Laurent rozpromienił się jeszcze bardziej.
- I nie zapomnij o towarzystwie!
Georges znów kiwnął głową.
Nie pamiętał, jak znalazł się na zewnątrz samochodu, przywierając do jedynej rzeczy, która wydawała mu się realna: chłodu klucza w ręce. Przez chwilę jednak cieszył się, że nie widzi Roberta na dziedzińcu - nie chciał mu się pokazać z wyrazem twarzy kompletnego idioty, a z drugiej strony nie był pewien, jak zareagowałby na jego widok. Należało być czujnym, zwłaszcza że nie wiedział, jak wiele Laurent tak naprawdę się domyślał. Postanowił jednak, że zastanowi się nad tym później. Zacisnął palce na kluczu, powoli uświadamiając sobie, co zyskał i jak wiele - świadomie bądź nie - Laurent mu właśnie ofiarował. Uśmiechając się szeroko, odwrócił się do mężczyzny i zawołał:
- Dziękuję!
Już nie mógł się doczekać miny Roberta, kiedy mu o tym powie. Był najzupełniej pewien, że będzie na co popatrzeć.
***
Bonus :D
- Robert Jade! Czego tu szukasz?
- Właśnie ciebie. Joshua, tak?
- Mógłbyś zapamiętać imię człowieka, do którego masz sprawę!
- Przecież pamiętam, nie?
- ...
- Jak się tak będziesz marszczyć, nikt na ciebie nie spojrzy. A właśnie... Tak dla pewności. Zdaje się, że jesteś jednym z tych, którzy... których nie interesują dziewczęta?
- Jestem. I wcale się z tym nie kryję!
- Nawet nie sugerowałbym...
- Ale od razu mówię, że nie jesteś w moim typie!
- Dobrze, dobrze, sam nie mam nic przeciw zielonookim...
- Co?! Skąd...? Nie twoja sprawa! Czego ode mnie chcesz?
- Z rumieńcem ci do twarzy. Co to ja...
- Gadaj i spadaj.
- Jak by to powiedzieć... Chciałbym z tobą porozmawiać jak mężczyzna z mężczyzną.
- Dwóch starszych braci nie wystarczy?
- Widzisz, Joshua. Oni nie do końca nadają się na rozmówców w tej kwestii, ty natomiast wydajesz się obeznany w temacie. Potrzebuję rady i przewodnictwa.
- Pochlebiasz mi, ale co ja będę z tego miał? Wiedz, że jestem bardzo zajętym człowiekiem. Nauka i te sprawy.
- Tak, zwłaszcza te sprawy... Może zacznę od tego, że nigdy nie widziałem Alaina z dziewczyną?
- ...
- A potem dodam, że znamy się od podstawówki.
- ...
- Chyba całkiem sporo jeszcze pamiętam z tamtych czasów.
- ...
- ...
- Cóż. Myślę, że w tej sytuacji nie mogę zawieść człowieka w potrzebie. Dzisiaj o siódmej u mnie. I nie obrażę się, jeśli przyniesiesz jakieś zdjęcia... z podstawówki. A czego właściwie chcesz się dowiedzieć?
- Cóż, na początek... jedynie w teorii, ale za to najbardziej szczegółowo... co zamierzasz zrobić z Alainem, kiedy go w końcu dostaniesz? Ach, z rumieńcem naprawdę ci do twarzy.
[15.1.2012]