ville my angel




Od autorki: Nie wiem, czy znacie film "Velvet Goldmine", po naszemu "Idol". Zagrał tam między innymi przecudowny Ewan McGregor, właśnie występującego poniżej Curta Wilda. Film jest rewelacyjny i polecam go każdemu fanowi yaoi. Nie tylko zresztą.





Dla Moniki


Curt wyszedł z lokalu z mocnym postanowieniem, że jego noga nigdy nie stanie w tej spelunie. Właściwie była to knajpa, do której dość często zaglądał, nie było więc szczególnego powodu, aby tak się wściekać, ale... Gdy Curt był w dobrym humorze, nie miał do niczego zastrzeżeń, ale gdy przypadkiem czuł się źle... Wtedy lepiej było nie wchodzić mu w drogę, bo gotów był w jednej chwili stać się demonem zniszczenia. Co dziś tak go zbulwersowało? Kiepska muzyka? Powolna obsługa? Nie wiadomo. Wszystko było jak zwykle...

Curt szedł ulicą oświetloną kilkoma smętnymi latarniami i czuł się fatalnie z samym sobą. Najchętniej położyłby się spać albo upił się, a potem położył się spać, ale... Właściwie powód, dla którego był dziś w tak paskudnym nastroju, był oczywisty: sen, jaki przyśnił mu się ostatniej nocy. Curtowi rzadko kiedy coś się śniło - prowadził zbyt pełne emocji życie, by dodatkowo w nocy działo się z nim coś ciekawego, ale tym razem... Sen nie był dokładny, szczegółowy, ale Curt zapamiętał wystarczająco dużo, by go to wyprowadziło z równowagi na cały dzień.

Śnił mu się mężczyzna - młody i chętny do zaspokajania wszelkich jego pragnień. I jednocześnie godny, by otrzymywać to samo w zamian. Curt nie pamiętał jego twarzy... Choć jego łóżko było - jak już od wielu miesięcy - puste, obudził się z uczuciem niewypowiedzianej słodyczy. I świadomością, że ten ktoś był niemal jak Brian...

Curt kopnął puszkę po piwie, która przypadkowo znalazła się w zasięgu jego nóg. Potoczyła się z brzękiem po płytach chodnika. Curt kopnął ją znowu i znowu. Kopał ją wzdłuż całej ulicy, aż w końcu z któregoś okna wychylił się starszy mężczyzna i z gniewem w głosie kazał Curtowi wynosić się do wszystkich diabłów.

- Pieprz się! - Curt rozdarł się w ciemność.

Cholera! Cholera!

Co miał oznaczać ten sen? Curt nie był skłonny do wdawania się w filozoficzne czy też raczej metafizyczne rozmyślania, niemniej jednak dziś za wszelką cenę musiał odzyskać spokój ducha. Może powinien zadzwonić do Briana? Nie, to już skończone. Przez tego durnego idiotę...

Curt zdał sobie sprawę, że zatrzymał się w miejscu. Brian... Curt miał świadomość, że przez całe życie nie był nikim innym jak tylko egoistycznym dupkiem. I było mu z tym dobrze. Ale kiedy spotkał tego chłopaka o oczach jak gwiazdy i głosie, który zdolny był stopić lód, zrozumiał, że zrobi dla niego wszystko. Oto znalazł istotę doskonałą, której warto oddać własne życie. Curt pokochał Briana jak nigdy nie kochał nikogo. Co prawdopodobnie nigdy się już nie powtórzy.

Rozejrzał się wokół i dostrzegł, że zawędrował w zupełnie inna część miasta, niż zamierzał. Obrócił się na pięcie i sprężystym krokiem ruszył w kierunku swojego mieszkania. Szedł szybko, nie patrząc na boki, toteż właściwie jego winą było, że ktoś wpadł mu pod nogi.

- Uważaj, jak idziesz, do cholery! - wybuchnął w stronę wysokiego cienia, który pojawił się niemal znikąd. - Nie masz oczu, popieprzony świrze?!

Przez chwilę panowała cisza. Potem nieznajomy odjął rękę od twarzy, która zupełnie przypadkowo znalazła się w zasięgu pięści Curta. I Curt ujrzał najpiękniejsze oblicze, jakie kiedykolwiek widział w życiu. Akurat trochę światła padało w ten nędzny zaułek i dzięki temu zdołał jako tako dostrzec, kogo ma przed sobą. Stał przed nim młody mężczyzna, właściwie jeszcze chłopak, nieco wyższy od niego, szczupły, nawet chudy. Ubrany był w skórzaną kurtkę i obcisłe, czarne spodnie. Szczupłą twarz okalały długie, kręcone włosy, raczej ciemne. Prosty nos, całkiem zwyczajne usta. I oczy... Curt odwrócił wzrok, a w jego głowie pojawiło się tysiąc myśli.


Oczy wyrażały całkowitą dezorientację i zagubienie.

Odbijała się w nich jakaś bezkresna, lodowata przestrzeń.

Mimo to Curt poczuł, że robi mu się gorąco.

To były oczy chłopaka ze snu.


- Chodź ze mną - powiedział cicho.




Curt rzadko zapalał w mieszkaniu wszystkie światła, zwykle wystarczała mu mała lampa w pokoju - dzięki temu nie czuł tej pustki wyzierającej z każdego kąta. Teraz jednak chciał dokładnie przyjrzeć się swojemu gościowi.

Gość siedział na kanapie, niepewny, w dalszym ciągu sprawiający wrażenie, jakby zupełnie nie wiedział, jak i gdzie w ogóle się znalazł. Curt wziął z barku butelkę szkockiej i dwie szklanki. Postawił to na stole, usiadł naprzeciw chłopaka i nalał sobie drinka.

- Częstuj się - powiedział i dopiero teraz odważył się spojrzeć na gościa.

Po raz kolejny doznał szoku.

Włosy chłopaka miały kolor ciemnego orzecha, jego cera była blada, policzki zapadnięte, a oczy uparcie przywodziły na myśl dzikie pustkowia gdzieś daleko na Północy - tak pod względem wyrazu jak i lodowatego odcienia. Błękit... Ten człowiek był doskonały w każdym calu. O ile w ogóle był to człowiek.

Chyba jednak był, bo po chwili wahania sięgnął po butelkę, nalał sporego drinka i wypił do dna bez skrzywienia. Jednak pytanie, jakie padło po tym z jego ust, wprawiło Curta w zdumienie:

- Gdzie ja jestem?

Przez moment Curt rozkoszował się głębokim brzmieniem głosu, pewnym i mocnym. A jednocześnie delikatnym...

- W Londynie.

- O cholera...

Curt uśmiechnął się.

- Ciężka noc, co?

Młodzieniec podniósł wzrok znad pustej szklanki.

- Co?

Curt był zachwycony tą naiwnością, jaka odmalowała się na twarzy nieznajomego.

- Słuchaj, generalnie przyjmuję u siebie bardzo różnych ludzi, ale ty jesteś chyba najbardziej zakręcony z wszystkich gości, jakich kiedykolwiek miałem.

Chłopak w zamyśleniu pokiwał głową.

- Jestem Curt Wild.

Na twarzy chłopaka nie pojawiło się nic poza zwyczajową uprzejmością.

- Cholera, ty chyba naprawdę nie jesteś stąd.

Chłopak znów pokiwał głową.

"Boże, jak ja kocham świrów" stwierdził Curt w myślach.

- Kanadyjczyk?

W oczach przybysza odbiło się coś na kształt urażonej dumy.

- Ville Hermanni Valo.

Curt skrzywił się.

- To jakiś pseudonim?

Wzrok chłopaka w końcu zatrzymał się na Curcie.

- Jestem muzykiem, ale to akurat moje prawdziwe imię.

Curt stłumił uśmiech.

- Muzykiem? Może jeszcze śpiewasz? Tak? To ładnie. A ile właściwie masz lat, chłopcze?

- Siedemnaście.

- Tak się składa, że ja też śpiewam. Jestem nawet dość znany...

- Aha.

Zapadła cisza. Curt zaczął poważnie zastanawiać się, czy dobrze zrobił, przyprowadzając tego dziwaka do siebie. Liczył na miłą noc albo coś podobnego, a tymczasem...

- Po co mnie tu przyprowadziłeś?

- Liczyłem na...

- Właściwie to nie chciałbym robić kłopotu, ale zupełnie nie mam gdzie się zatrzymać, więc...

"Jest bardzo bezpośredni, nie ma co."

- Czuj się jak u siebie w Kanadzie. Możesz tu zostać, jak długo chcesz.

Co go podkusiło, by wypowiedzieć te słowa? Curt nie mógł się nadziwić własnej nieprzewidywalności. No cóż, w dalszym ciągu liczył na... Wstał z sofy.

- Idę spać - powiedział i zamierzał wyjść z pokoju.

Podejrzany osobnik błyskawicznym ruchem złapał go za rękę. Zdumiewająco dużo siły kryło się w tym chudym ciele. Curt spojrzał na chłopaka, we wzroku którego w końcu zabłysła jakaś iskra życia. Bardzo ognista iskra... Curt poczuł, jak robi mu się gorąco pod tym spojrzeniem, a krew zaczyna szybciej pulsować w żyłach. To był impuls, ale jednocześnie to, czego Curt pragnął od momentu, gdy pierwszy raz ujrzał tego chłopaka: nachylił się i pocałował jego usta. Oderwawszy się od nich po chwili, spojrzał w szeroko otwarte błękitne oczy Villego, w których malowały się jednocześnie: zdumienie, przyjemność i zadowolenie.

- Obawiam się, że dużo sobie nie pośpisz - powiedział chłopak, a w jego głosie słychać było jawne nuty śmiechu.

- Taką mam nadzieję - odparł wesoło Curt.

Złapał Villego za rękę i pociągnął do sypialni. Tutaj powoli zdjął z niego kurtkę i rzucił na ziemię. Los kurtki podzieliła koszula... Gdy palce Curta delikatnie dotknęły skóry Villego, ciało chłopaka przebiegł dreszcz. Curt sięgnął do zapięcia jego spodni, tymczasem Ville pozbawił go koszuli, a za chwilę i spodni. Stali tak przed sobą, otwarcie podziwiając swoje ciała. Ville kocim ruchem podniósł dłonie i objął nimi twarz Curta, po czym pochylił się i złożył na jego ustach delikatny pocałunek. Ciałem Curta wstrząsnął wyraz rozkoszy, gdy długie palce Villego przesunęły się i zanurzyły w jego złocistych włosach, a pocałunek stał się o wiele bardziej namiętny...

Później Curt pamiętał tylko, że gdy jeszcze był w stanie słyszeć cokolwiek, doleciał go szept Villego:

- W tę jedną noc... Między dwoma wymiarami...

I uczucie, ze jest mu niewypowiedzianie dobrze.




W środku nocy Curt poczuł, że Ville siada na łóżku. Tak, tym razem dostał to, czego pragnął od miesięcy. Po cholerę mu Brian? Niech żyje własnym życiem...

- Nie, nie pozwól mu odejść.

- Niech idzie do diabła...

Ville wstał, spojrzał na leżącego w łóżku Curta i wyszedł z pokoju. Curt przeciągnął się z rozkoszą. Ville jest muzykiem? Jutro pójdą do studia i spróbują, jak razem wychodzi im granie. Jeśli choć w połowie tak dobrze jak inne rzeczy... Curt uśmiechnął się i zasnął z marzeniami o świetlanej przyszłości.




Rankiem Curt obudził się w zimnym łóżku.

- Ville? - zawołał niepewnie.

Nic, ani dźwięku wskazującego, że ktoś inny jest w mieszkaniu. Curt wsłuchał się w tę ciszę... Po chwili wstał i przeszedł do salonu. Tylko szklanka na stoliku świadczyła, że wydarzenia poprzedniej nocy nie były snem. Curt nalał sobie drinka, wychylił do dna, po czym z wściekłością rzucił szklankę o ścianę. Usiadł na sofie i ukrył twarz w dłoniach. Minęło dobrych kilka chwil, gdy opuścił ręce na kolana i spojrzał przez okno na jasne niebo, a na jego policzkach zalśniły ślady łez.

'Ville, mój aniele... Gdzie jesteś...?'




[15.09.2001]



back