w blasku solinari




Od autorki: Pomysł tego fica pojawił się w mojej głowie po przeczytaniu czwartego tomu Kronik, wiosną 2003. Czytałam ów tom, cały czas czekając na spotkanie wiadomych dwóch osób. Do spotkania nigdy nie doszło, z czym nie potrafiłam się pogodzić, i sama postanowiłam do niego doprowadzić. Ciągle jednak nie mogłam się do tego wziąć. Dopiero czytając Legendy po raz trzeci, zupełnie niedawno, na nowo zagłębiłam się w tę opowieść - i na tyle mocno, by znów "poczuć bluesa". Po prawdzie fic nie jest niczym szczególnym - a nawet dość kiepskim stylistycznie...





All I ever wanted, All I ever needed is here
In my arms
- DM


Ulice Palanthas były ciche i spokojne. Ludzie śpiący za oknami, w których srebrzystym blaskiem odbijał się Solinari, nie zdawali sobie sprawy, że świat, jaki znają, stoi w obliczu klęski. Ten i ów powiedziałby co najwyżej, że niejednokrotnie świat upadał, a potem podnosił się. Nie, mieszkańcy Palanthas w snach myśleli raczej o kolejnym dniu pracy, jaki ich czekał. Dniu, który może miał być ich ostatnim.

Odziana w czerń postać uśmiechnęła się gorzko do swych myśli i ciaśniej owinęła w szatę, choć wcale nie było chłodno.

Możesz pójść, kiedy tylko zechcesz, lecz wiele nie wskórasz. Słowa Astinusa dźwięczały w umyśle Raistlina, gdy przemierzał uśpione miasto. Niewiele razy szedł tymi ulicami, niewiele razy w blasku Solinari i ciemności Nuitari. Zawsze jednak jako zwycięzca, jako władca tego miasta i władca wszystkiego. Władca przeszłości i teraźniejszości - jak wtedy, gdy zagajnik Shoikan rozstąpił się, a wrota Wieży rozwarły przed nim swe podwoje, witając w domu.

Raistlin pochylił głowę w zadumie, ale stopy niosły go pewnie do celu. Gdzieś w zaułku miauknął kot, zabłysły złote oczy. Skądś dobiegł głos spóźnionego męża i wrzaski jego żony. I znów zaległa cisza.

Do spotkania nigdy nie dojdzie.

Po cóż więc szedł ku świątyni? Astinus nigdy się nie mylił, ale władcą przyszłości był w stopniu nie większym niż Raistlin. A Raistlin zawsze dostawał, czego pragnął. A teraz pragnął zobaczyć się z Crysanią. Pragnął od tak dawna, że nie był w stanie spamiętać. I oto ukazała się jego oczom - biała bryła świątyni Paladine'a na tle czarnego nieba. Solinari napełniał swą mocą każdy jej kamień, czyniąc ją istotnie uświęconą. Ale Raistlin klepsydrowymi źrenicami widział tylko ruinę - widział, jak kamień po kamieniu odpada z przepięknej budowli, jak zmienia się ona w kupę gruzu, którą porastają pokrzywy, które więdną i rosną na nowo, przez przyszłe wieki. Jeśli był panem przyszłości - to tylko takiej. Przyszłości śmierci.

Żaden sługa ciemności nie mógł wejść na teren świątyni, ale Raistlin nie myślał o tym, choć podświadomie nastawił się na najgorsze, stawiając pierwszy krok. I nic się nie stało. Postąpił drugi i trzeci, i wciąż tylko samotny słowik śpiewał swą pieśń w otaczających świątynię krzewach. Trawa miękko uginała się pod jego stopami, gdy szedł naprzód. A więc nie czekał go gniew Paladine'a. Może Paladine zajęty był ważniejszymi sprawami niż karanie krnąbrnego maga, który ośmielił się zakłócić spokój jego przybytku - choćby nawet był to najpotężniejszy mag w historii Krynnu? Raistlin uśmiechnął się do siebie drwiąco. Najpewniej tak właśnie było. Potem przypomniał sobie, jak Paladine ocalił go od śmierci, i uśmiech spełzł z jego warg, a oczy zwęziły, omiatając spojrzeniem miejsce. Bezgłośnie nabrał tchu i nie mógł nie zauważyć, że oddycha mu się lżej. Jego wargi znów rozciągnął drwiący uśmiech - tym razem pełen ironii do samego siebie.

A potem wszedł do głównego budynku.



Crysania w ostatniej chwili postanowiła pozostać na noc w świątyni i dopiero bladym świtem wyruszyć do walki z Chaosem. Słudzy namawiali ją, by odpoczęła przed wyprawą w swoich komnatach, jednakże wielebna córka Paladine'a chciała spędzić tę ostatnią noc w domu swego boga. Gotowa była zginąć nazajutrz ku jego chwale i w obronie ludzi, których otaczała opieką, i nie żałowała ani jednej chwili swojego życia. Już dawno wyzbyła się pychy, która kiedyś niemal przyczyniła się do jej klęski. Pragnęła jednak jeszcze te kilka drogocennych chwil pobyć w miejscu, w którym od tak dawna służyła. Stała teraz pośrodku świątyni, jakby chcąc do końca wchłonąć w siebie atmosferę, spowijającą przybytek tej nocy. Marmurowe ściany tchnęły spokojem, a cisza współgrała z dziwnym uniesieniem, jakie wypełniało duszę Crysanii.

I wtedy Raistlin Majere stanął w drzwiach.

Crysania wiedziała, zanim do jej uszu doleciał szelest aksamitnych szat, których miękkości tak często doznawała. Wiedziała, zanim jej twarz owionęło cieplejsze powietrze z dziedzińca, jakie napłynęło od wejścia. Wiedziała, zanim jej nozdrza wypełniły się zapachem korzeni i różanych płatków. Obróciła ku niemu swe oblicze, a jej niewidzące oczy rozszerzyły się lekko, a usta rozwarły, jakby chwytając tchnienie życia.

Raistlin widział ją tyle, tyle razy... Widział ją dumną i chłodną w swym spokoju, gdy rzuciła mu wyzwanie. Widział ją przerażoną, ale jakże odważną, gdy odpowiedziała na jego wyzwanie. Widział ją w absolutnie doskonałym pięknie i boskości, gdy otworzyła mu drogę do Otchłani. Nigdy jednak nie była tak piękna, jak teraz, gdy stała zalana blaskiem Solinari, który pieścił jej twarz i szyję, migotał na kruczych włosach i pełgał po załamkach białej szaty, w jaką była spowita. Wielebna córka Paladine'a, ukochana przez boga i czczona przez wszystkich jego wyznawców.

Ktoś inny padłby może na kolana i błagał o litość, że zakłócił jej modlitwę. Ktoś inny może wpatrywałby się w jej postać aż do skończenia świata i dziękował bogom za tę cudowną chwilę. Ktoś inny może poprosiłby o wybaczenie, że uczynił jej tyle zła, na które nie zasłużyła. Raistlin podszedł i tylko szata zaszeleściła, ocierając się o chłodny kamień posadzki. Podszedł i wziął ją w ramiona, jak czynił to tyle razy przedtem - wziął ją w ramiona po raz pierwszy, po raz ostatni...

Crysania poczuła ciepło jego ciała i ramion, które ją objęły. Poczuła na twarzy miękkość jego włosów i jeszcze delikatniejszy dotyk szczupłych palców. I stała tylko, nie będąc w stanie choćby drgnąć. Dopiero po chwili uniosła dłoń i lekko niczym skrzydła motyle dotknęła jego skroni.

Raistlin zamknął oczy i ledwo słyszalne westchnienie dobyło się z jego ust. Jeśli jego serce zdolne było do miłości - jeśli miał jeszcze serce - to kochał Crysanię. Kochał ją za jej piękno i jej czystość. Kochał za dumę, odwagę i siłę. Kochał za pychę, chłód i ambicję. Była tak doskonała w swej niedoskonałości.

Była jak on.

I wiedziała o tym.

- Chciałem ci powiedzieć - szepnął w jej włosy - że czasami w mym długim śnie śniłem o tobie.



Wracający wczesnym rankiem do domu mężczyzna przysięgał, że widział wychodzącą ze świątyni Paladine'a postać, odzianą od stóp do głów w czerń, ani chybi sługę ciemności. Nikt nie wziął jego słów za coś więcej jak pijackie bredzenie, on sam jednakże był pewien, iż nadchodzi koniec świata.

Jakże bliski był prawdy...!

Ale serca dwóch istot wypełniał pokój, którego nie mógł zniszczyć koniec żadnego świata.




[4.04.2004]



back