W pół drogi do piekła




Od autorki: Takasugi Shinsuke nie daje mi spokoju.





Gdyż bez ciebie zapadam się w nocne majaki
i bez ciebie jestem w pół drogi do piekła.


- Hector/Jippu & Samuli Edelmann, "Jos sä tahdot niin"






Noc zapadła już jakiś czas temu, jednak księżyc w pełni dawał wystarczająco światła, by podróżować bezpiecznie - nawet jeśli w obecnych czasach bezpieczeństwo było pojęciem względnym. To, że droga była zupełnie pusta, nie oznaczało, że można sobie było pozwolić na luksus beztroski, i w innych okolicznościach Shinsuke z pewnością byłby bardziej czujny. Teraz jednak jego myśli zajmowały sprawy ważniejsze i budzące znacznie większy niepokój niż ewentualne zagrożenia, które mógł tutaj napotkać, nie poświęcał im zatem wiele uwagi.

Wojna zataczała coraz szersze kręgi i coraz bardziej niejasne stawało się, kto tak naprawdę jest głównym wrogiem. Zaczęło się od najazdu obcych istot - stworów, które któregoś dnia po prostu przyleciały z nieba, z przestrzeni kosmicznej, i zapragnęły podporządkować sobie Japonię. Samuraje chwycili za broń, by odeprzeć inwazję, choć wobec przewagi liczebnej i... technologicznej przeciwników mieli niewielkie szanse. Byli jednak gotowi walczyć do ostatniej kropli krwi, jak nakazywało bushidō i podpowiadał honor, by ocalić kraj od jarzma zaborcy - to było naturalne i zrozumiałe dla wszystkich. Być może wyginęliby co do jednego, a Japonia i tak przeszłaby pod obce panowanie, ale liczyła się wiara i niezachwiany kodeks moralny. Nie można było postąpić inaczej. Choć sytuacja była trudna, Japończycy akceptowali ją i wspierali swoich wojowników w walce z najeźdźcą.

Później jednak stało się coś, co wykraczało poza ustalone ramy porządku i zachwiało rzeczywistością: rząd począł się z wrogiem układać i planować niemal bezwarunkową kapitulację. Pierwsze o tym pogłoski były tak absurdalne w swojej treści, że trudno było w nie uwierzyć, później jednak pojawiało się coraz więcej dowodów na to, co można by nazwać zdradą stanu, gdyby nie fakt, że zdrajcą była sama głowa państwa, a ofiarą - cały naród. Wkrótce trzeba było uznać smutną i okrutną prawdę, że szogun wolał oddać Japonię obcym, pójść na ustępstwa, a nawet nawiązać współpracę, by przeżyć i zachować władzę, a nie trzymać się idei honoru, która nakazywała walczyć do końca i polec w chwale. Uznać nie oznaczało jednak zaakceptować. Samuraje, którzy zawsze uważali się za ucieleśnienie japońskiego ducha i obrońców japońskości, nie mogli ścierpieć takiego poniżenia i zwrócili swe miecze przeciw bakufu, wzniecając na tle wojny obronnej także wojnę domową, która jednak szybko przerodziła się w partyzantkę, kiedy oficjalnie zawarto sojusz z obcymi i oddano kraj pod okupację.

Yoshida Shōyō nie krył swojej opinii na temat upadku, jaki stał się udziałem rządzących. Wstyd, hańba, tchórzostwo, moralne zepsucie - te i podobne określenia coraz częściej pojawiały się na jego lekcjach. Kiedy uczniowie zaczęli w domach - w praworządnych rodzinach - przedstawiać poglądy nauczyciela, ten i ów rodzic zaniepokoił się. Nawet jeśli w duchu zgadzali się z Shōyō - Shinsuke wierzył, że społeczeństwo tak naprawdę nie akceptowało obecnego porządku rzeczy, choć może był naiwny - nie chcieli narażać swoich bliskich na niebezpieczeństwo, które mogło wyniknąć z obcowania z człowiekiem otwarcie sprzeciwiającym się władzom. Wkrótce rewolucyjne zapatrywania Senseia dotarły do uszu bakufu i nauczycielowi kategorycznie zakazano podobnych nauk, widząc w nich nie tylko krytykę wymierzoną w oficjalną politykę państwa, ale także zachętę dla wszystkich frakcji antyrządowych, wciąż toczących działania wojenne. Sensei zakazem wcale się nie przejął; uważał, że prawdę należy głosić niezależnie od tego, jak niewygodna ona była - a zwłaszcza wtedy. W ostatnich czasach nie było tygodnia, by z Hagi nie przysłano napomnienia, a czasem do szkoły pofatygował się przedstawiciel szogunatu, by groźbami bądź przekupstwem wymusić na nauczycielu posłuszeństwo - każdorazowo odchodząc z niczym. Żadne argumenty nie mogły zachwiać zasadami człowieka, który przecież nauczał bushidō; nie odstąpiłby od nich nawet pod karą śmierci.

Shinsuke podziwiał postawę nauczyciela - i jakże był z niego dumny! - ale jednocześnie obawiał się o jego bezpieczeństwo. Wiedział doskonale, że dla Senseia kodeks moralny był najważniejszy, że Sensei nie zawahałby się zapłacić najwyższej ceny za dochowanie jego przykazań - przeciwnie, dokonałby tego z radością - a mimo to nie mógł powstrzymać lęku... strachu o jego życie, nawet jeśli było to brakiem szacunku i oznaką słabości. Dla samuraja honor był ważniejszy niż życie, a jednak on, Takasugi Shinsuke, poważnie zastanawiał się, czy byłby w stanie porzucić honor, by to życie zachować - och, nie własne przecież, ale człowieka, którego darzył największym uwielbieniem i dla którego zrobiłby wszystko. Wychodziło na to, że jest naprawdę kiepskim uczniem, skoro na tę kwestię miał zupełnie inny pogląd niż jego mistrz...

Potrząsnął głową i skupił wzrok na drodze. Do domu mieli jeszcze spory kawałek, choć koło północy powinni być na miejscu - czyli jeszcze tyle czasu spędzi w niepewności. Znów pogrążył się w myślach, zawierzając w kwestii kroków swojemu instynktowi.

W każdym razie Sensei ani przez chwilę nie ugiął się pod żądaniami władz, jednak kilka rodzin zabrało swoje pociechy ze szkoły. Dwór w Hagi już dawno przestał finansować koszty utrzymania placówki oraz wysyłać zaopatrzenie, zaś służący odeszli zastraszeni, więc sytuacja nie przedstawiała się dobrze także od strony materialnej. Shinsuke wiedział, że Sensei nie naucza dla pieniędzy, zdawał sobie jednak sprawę, że dzieciom trzeba było zapewnić podstawowe warunki: głód raczej nie sprzyjał rozwojowi, choć czasem mógł szlifować charakter. Kiedy po okolicy dodatkowo zaczęły kręcić się bandy obcych, Sensei podjął decyzję o odesłaniu ostatnich uczniów do domów - do czasu, aż sytuacja zmieni się na lepsze - by nie narażać ich na niebezpieczeństwo.

Shinsuke i Zura wracali właśnie z Nagato, dokąd odprowadzili byli dwóch chłopców. Sensei chciał, by tam przenocowali, jednak Shinsuke ani było to w głowie. I tak był niezadowolony, że musiał zostawiać szkołę, choćby na krótko, jednak Gintoki źle się czuł od rana, a Sensei koniecznie chciał, by chłopcom towarzyszyły dwie osoby. Takie rozwiązanie nie uszczęśliwiło nikogo - ani jego, ani uczniów, którzy go nie lubili, ani Zury, który musiał żywić podobne uczucia, co czasem zresztą okazywał, a nawet gdyby tego nie robił, Shinsuke zdołałby się domyślić, bo rzadko kiedy spotykał się z innym traktowaniem. Wiedział, że jest nietowarzyski i zamknięty w sobie, stronił od kontaktu i niewiele się uśmiechał, za to łatwo się irytował, gdy drażniło go czyjeś zachowanie. Takie osoby zawsze budziły niechęć, podczas gdy Gintoki był z natury przyjazny dla innych, zaś Zura wprost uwielbiał mieć wokół siebie ludzi... Nie żeby Shinsuke przejmował się opinią, jaką mogły mieć o nim dzieciaki czy ktokolwiek; dla niego liczyło się zdanie tylko jednego człowieka, przy którym starał się powściągać ostry język, jak tylko mógł najlepiej. Nie było to zresztą aż takie trudne, bo Shōyō-sensei w jakiś sposób go onieśmielał, choć przy tym wzbudzał w nim całą gamę najróżniejszych odczuć, które generalnie wprawiały go w zakłopotanie. Dość powiedzieć, że przy nauczycielu Shinsuke był przeważnie cichy i spokojny, przynajmniej zewnętrznie.

Tak więc prośbie Senseia nie mógł odmówić, nawet jeśli oznaczała spędzenie całego dnia w dławiącym niepokoju, jak się zresztą istotnie stało. Przyspieszył kroku; chciał jak najszybciej wrócić do domu, do którego wyrywało się jego ciało i duch. Chciał upewnić się, że wszystko jest w porządku, w końcu uspokoić ten lęk, który mógł czuć pod samą skórą, choćby na chwilę. I już nigdzie, nigdy nie odchodzić. Nawet nie było powodu: chłopcy, których z Zurą odprowadzili, byli ostatnimi uczniami odesłanymi do swoich rodzin. Gintoki, Zura i on nie liczyli się jako uczniowie, byli już dorośli; dla nich szkoła była domem, w którym zamierzali pozostać. Gintoki mieszkał w niej od zawsze, więc w jego przypadku było to oczywiste. Shinsuke i Zura mieli co prawda własne rodziny w Hagi, jednak swojej Shinsuke niewiele poświęcał uwagi - i z wzajemnością. Ojciec pewnie wciąż traktował go jak dzieciaka albo po prostu już dawno zrozumiał, że Shinsuke i tak zrobi po swojemu, choćby było to ogólnie rzecz biorąc oburzające i niespotykane, skoro posłuszeństwo dzieci wobec rodziców było prawem absolutnym. Zura także przekonał swoich rodziców, by pozwolili mu pozostać u Shōyō - choć jakimi argumentami to zrobił, było Shinsuke całkowicie obojętne.

W każdym razie teraz zostało ich tylko czterech: Sensei i ich trójka - już nie uczniów, a raczej zwolenników, może nawet towarzyszy, choć Shinsuke wiedział, że zawsze będzie uważał Yoshidę Shōyō za swojego nauczyciela. Wieź, jaka łączyła go z Senseiem, nie dała się jednak określić jednym słowem: była głębsza niż relacja uczeń-mistrz i silniejsza niż pokrewieństwo. Z jego strony to było całkowite oddanie i pragnienie, by zostać z nim na zawsze. Shinsuke podejrzewał, że nie opuściłby Senseia nawet na jego wyraźne polecenie.

- Takasugi, zaczekaj...! Nie pędź tak! - zawołał Zura zza jego pleców.

Shinsuke go zignorował. Nie zwracał uwagi na zmęczenie, choć przez większą część dnia byli na nogach; gdyby trzeba było, gotów był iść całą noc.

- Zura, nie mów mi, że już nie masz sił...? - powiedział z drwiną.

- Po prostu nie ma sensu się tak spieszyć. Dom nam nie ucieknie...

Shinsuke obejrzał się za siebie i popatrzył na Zurę ze wstrętem, czego oczywiście w ciemnościach nie było widać. "Co ty możesz wiedzieć, Zura..." - pomyślał i znów wbił wzrok w gościniec przed sobą. Zdał sobie sprawę, że już właściwie biegnie; zbyt był niespokojny, by iść zwykłym tempem.

Nie pamiętał, jak długo przebywał w szkole Senseia; dawno temu stracił rachubę. Wydawało mu się, że życie zaczęło się od momentu, gdy przekroczył próg i zobaczył łagodny uśmiech nauczyciela; wszystko, co było wcześniej, stało się pozbawione znaczenia. Rzadko opuszczał szkołę; oczywiście, czasem musiał odwiedzić rodzinę, ale w ostatnich latach naprawdę rzadko bywał w domu. Jego prawdziwy dom był... tam. Może właśnie dlatego, że spędzał tam cały czas, zawsze u boku Senseia, tak ciężko było opuścić go choćby na jeden dzień, a przebywanie gdzie indziej napełniało go niepokojem? Przyzwyczaił się... przywiązał się... do tego, że zawsze jest blisko. Mimo ciepła wywołanego wysiłkiem fizycznym poczuł rumieniec wpełzający na twarz. Nagle ucieszył się, że jest ciemno.

Nawet nie potrafił powiedzieć, skąd bierze się to jego uwielbienie - a raczej, gdyby go zapytano, mógłby mówić całą noc, choć tak naprawdę nie chciał i nie zamierzał rozmawiać o tym z nikim. Mógł się zasłaniać samurajskim powiedzeniem: "Ojciec dał mi życie; mistrz uczynił mnie mężczyzną", które nakazywało czcić nauczycieli na równi z rodzicami (w jego przypadku następowała tutaj znaczna dysproporcja), ale chodziło tu przecież o coś znacznie więcej niż ślepe przywiązanie. Yoshida Shōyō wydawał mu się po prostu stworzeniem tak idealnym, jakby zstąpił z jakichś wyżyn nieosiągalnych dla normalnego człowieka. Był mądrością, dobrem i słusznością. Miał jasno sprecyzowane poglądy, których nie wahał się głosić, a jednocześnie potrafił wyciągnąć pomocną rękę do słabszych od siebie. Biło od niego światło; olśniewał nie tylko pięknem wewnętrznym, ale także wyglądem: zawsze odziany w jasne szaty, wysoki i szczupły, z tymi długimi, jasnymi włosami i łagodnym uśmiechem. W porównaniu z nim Shinsuke czuł się jak gbur i prostak, i ogólnie porażka człowieka, więc uwielbiał go po dwakroć. Nie wyobrażał sobie, by ktokolwiek mógł pozostać obojętny na jego wdzięk - a jednocześnie czuł piekącą zazdrość na myśl o tym. Głęboko w sercu uważał, że nikt nie ma prawa do jego Senseia.

Oczywiście nie pokazywał tego po sobie; w jego obecności był jak każdy inny. Kiedyś, jeszcze jako dziecko, zdarzyło mu się czasem jakimś nieostrożnym słowem czy deklaracją zdradzić swoje uczucia, jednak później nauczył się trzymać je w sobie. Gintoki i Zura być może zdawali sobie sprawę, jak głębokie jest jego przywiązanie do Senseia - przy czym wątpił, by Zura to zrozumiał - ale jeśli kiedyś próbowali mu z tego powodu dokuczać, o tyle ostatnio nikt nie miał do tego głowy. Choć starali się zachować pozory, że wszystko jest tak, jak było, atmosfera w szkole była napięta. Lekcji nie było i Sensei spędzał większość czasu na pisaniu listów, więc ich trzem nie pozostawało nic innego jak treningi z mieczem. Być może przeczuwali, że wkrótce przyjdzie im chwycić za broń, nawet jeśli Sensei nigdy, nawet jednym słowem, nie zachęcał ich do tego. Chciał, by decyzję podjęli sami.

Droga prowadziła teraz pod górę, więc zwolnił nieco, pozwalając Zurze go dogonić. Wspinali się na niewysokie wzgórze, których w okolicy było sporo - z niektórych można było nawet dostrzec za dnia morze - kiedy nagle Zura złapał go za rękaw. Shinsuke, wyrywając się instynktownie, podniósł wzrok... i miał wrażenie, że jego serce - jeszcze chwilę temu bijące prędko z powodu wspinaczki - zatrzymało się. Na czerni wschodniego niebo wyraźnie rysowała się łuna, której źródła nie można było dostrzec, gdyż byli zbyt daleko. Pierwszą myślą Shinsuke było to, że wojna dotarła aż tutaj... a potem przestał myśleć i rzucił się drogą w dół - najszybciej, jak mógł, nie zważając na okrzyki Zury za plecami.

To już nie była obawa, która wypełniała go od rana; to był paniczny strach, który chwytał za gardło, dławił w piersi i uniemożliwiał myślenie. Rozsądek starał się do niego przemówić, uspokoić, wskazując, że to może być co innego, cokolwiek... ale w jego głowie tłukło się tylko jedno imię, jakby chciał w ten sposób sięgnąć poprzez odległość i pochwycić świadomość jedynej osoby, która się w jego życiu liczyła. Już sobie wyrzucał, że zgodził się wyruszyć w tę podróż - powinien był zostać, zrobić wszystko, narazić się na niezadowolenie Senseia, ale zostać, nie odchodzić. Miał rację... Choć teraz pragnął ze wszystkich sił jej nie mieć. Modlił się, by jej nie miał - ale serce kazało mu pędzić przez noc, gdyż wiedział, że modlitwy i pragnienia to często za mało wobec okrutnej rzeczywistości. Biegł i biegł, wkrótce zabrakło mu tchu, ale nie ustawał. Huk krwi w uszach zagłuszał wszystkie dźwięki, aż w końcu wydawało się, że w świecie istnieje tylko to dudnienie. Przed oczami migały czerwone plamy, jednak nie mogły przesłonić tej poświaty, ku której zmierzał i od której nie mógł oderwać wzroku.

Księżyc przesunął się po niebie, kiedy w końcu, słaniając się, wbiegł na znajomą równinę. Łuna pożaru już przygasła; jeden drewniany budynek nie mógł płonąć dłużej niż kilka godzin. Ostatnim wysiłkiem ponowił bieg, szeroko otwartymi oczami chłonąc napawający grozą - i smutkiem - widok. Belki dopalały się z cichym trzeszczeniem i Shinsuke wiedział, że zapamięta ten straszliwy dźwięk do końca życia. Poza tym było cicho... Martwo, jakby w okolicy nie było żywej duszy. Nie było słychać nocnych ptaków ani świerszczy, tylko to trzaskanie dochodzące z miejsca, które jeszcze rano było wiejską szkołą. Zachłysnął się, a potem rozkaszlał, kiedy wiatr zawiał w jego stronę dym, drażniąc nadwerężone po biegu płuca. Łzy napłynęły do jego oczu, a serce ścisnęło się bólem.

- Sensei... - szepnął i znów zakasłał. - Sensei...!

Miał wrażenie, że coś się poruszyło na tle zgliszczy, więc rzucił się w tamtą stronę z rozpaczliwą nadzieją. O mało nie potknął się o ciało leżące na trawie, którego przez łzy nie zauważył. Otarł oczy i popatrzył: zwłoki - jedne, drugie, trzecie... Żołnierze, których dziwne ubrania nic mu nie mówiły. Stoczyli tu swoją ostatnią walkę... ale to było nieistotne. Niecierpliwym gestem otarł kolejne łzy, nie zważając na to, że tylko bardziej drażni oczy. Przy ogrodzeniu - przy tym, co z niego zostało - siedział Gintoki. Odwrócony od pożaru, pustym spojrzeniem wpatrywał się w drogę przed sobą. Nie było wątpliwości, kto zostawił te trupy, ale to nie miało przecież znaczenia...

- Gintoki... - szepnął Shinsuke, wykasłując dym. - Sensei... Gdzie jest Sensei?

Gintoki uniósł na niego wzrok, ale wydawał się go nie poznawać. Shinsuke zacisnął pięści.

- Gintoki! - krzyknął, potrząsając jego ramionami. - Gdzie jest Shōyō-sensei?!!

- Zabrali go - odpowiedział Gintoki tak po prostu, a jego głos był tak pusty jak jego spojrzenie.

Shinsuke puścił go i cofnął o krok, wpatrując się w to, co zostało z budynku. Ulga, jaką poczuł, trwała tylko ułamek sekundy. Sensei żył, ale nie znaczyło to, że jest bezpieczny. Jak... Dlaczego... Dlaczego to się stało? Znów spojrzał na Gintokiego, a potem jego twarz wykrzywił grymas. Złapał go za yukatę i znów potrząsnął.

- Dlaczego ich nie zatrzymałeś??! Po co tutaj byłeś??! Dlaczego nic nie zrobiłeś?! Przecież...

- Takasugi, przestań! Nie widzisz, ze jest związany i ranny?

Zura wpadł między nich dwóch i go odepchnął. Gintoki opadł z powrotem na ziemię, nie wydając z siebie dźwięku; wydawał się szmacianą lalką, która poddaje się woli innych. Jego yukata w wielu miejscach splamiona była krwią, na szyi miał ślad po ostrzu - widać było, że nie poddał się bez walki, ale to wszystko było za mało, to wszystko nie miało znaczenia, ponieważ...

- Jak mogłeś im na to pozwolić?! - krzyknął Shinsuke, ponownie zaciskając pięści.

Zura rzucił mu nienawistne spojrzenie, a potem wziął się za rozwiązywanie rak Gintokiego. Shisnuke patrzył na to w milczeniu, czując, że zaraz rzuci się nich dwóch.

- Powiedział, że wróci - odparł Gintoki bez emocji, a potem skupił na nim wzrok. - Powiedział, że wkrótce do nas wróci...

- Zabiją go - szepnął Shinsuke i poczuł, że brakuje mu powietrza. - Oni go zabiją...

- Nie dramatyzuj, Takasugi. Dlaczego mieliby to zrobić? - rzucił Zura, pomagając Gintokiemu wstać. - Obiecał, że wróci. Zaufaj mu trochę. Czy kiedykolwiek nas okłamał?

Gniew sprawił, że Shinsuke udało się opanować zawroty głowy. Nigdy wcześniej nie nienawidził Zury bardziej niż teraz - ale nie było na to czasu. Przerażająca myśl uczepiła się jego świadomości i nie był w stanie jej odegnać.

- Gdzie go zabrali? - zapytał. - Gintoki, dokąd go zabrali?!

Ale Gintoki nie miał na to odpowiedzi.

- Do Hagi... - myślał Shinsuke głośno, a potem otarł twarz. - A jeśli nie, i tak będą tam coś wiedzieć - powiedział, podejmując decyzję.

- Takasugi, nie chcesz chyba... - zaczął Zura, ale Shinsuke już się odwrócił. - Takasugi! Co możesz zrobić sam jeden?!

Shinsuke zapomniał o kolegach, kiedy tylko zniknęli mu z oczu. Nie miało znaczenia, co może zrobić sam jeden - zrobi wszystko, co będzie mógł. Jego mięsnie zaprotestowały, ponownie zmuszone do wysiłku, ale nie zwracał na to uwagi. Dym, który zdążył przeniknąć jego włosy i ubranie, co i rusz drapał w gardle, jednak to nie był czas ani miejsce na cackanie się ze sobą. Skierował się na drogę prowadzącą do miasta i pobiegł tak szybko, jak pozwalały mu na to zmęczone nogi i podrażnione płuca. Determinacja dodawała mu sił, kiedy wydawało się, że sił już nie ma.

Następne wydarzenia zlały się w jedno i później nie był w stanie sobie ich dokładnie przypomnieć - pamiętał tylko łomot serca w piersi, przyprawiający o szaleństwo strach, rozpaczliwą determinację oraz jasne oko księżyca, które przypatrywało się jego działaniom obojętnie. Rozmowa ze strażnikami przy bramie, którzy mieli rozkaz, by nocą nikogo nie wpuszczać do miasta. Wizyta w magistracie, gdzie nie chciano mu nic powiedzieć i odesłano go do zamku. Próby wejścia do siedziby daimyō, zakończone niepowodzeniem. Wyrywanie ze snu rodziny i błaganie ojca o pomoc. Skupione na nim niezadowolenie, zniecierpliwienie, lekceważenie - znosił wszystko bez słowa skargi, w pokornym ukłonie, z pochyloną głową, czekając na odpowiedź. Zrobiłby wszystko, obiecałby wszystko, byle pozwolono mu spotkać się z Senseiem. Byle mógł go znów zobaczyć... porozmawiać... powiedzieć mu...

Byle go ocalić.

To musiało być nieporozumienie, myślał, skulony na podłodze rodzinnego domu, starając się odzyskać spokój. A on, Takasugi Shinsuke, na pewno przesadził. Zareagował zbyt emocjonalnie, kierując się sercem. Daimyō z pewnością stracił cierpliwość, kiedy Sensei ignorował jego napomnienia, więc po prostu kazał sprowadzić go do miasta i zamierzał przemówić do rozsądku, rozumował. Szkołę spalono, by Sensei nie mógł w niej więcej mącić w głowach dzieciom i przekazywać im rewolucyjnych treści - z pewnością nie wiedzieli, że szkoła już wcześniej została zamknięta, a uczniowie odesłani. Daimyō oznajmi swoje niezadowolenie z postępku Senseia, może nawet w jakiś sposób go ukarze - najgorszą ewentualnością wydawało się kilka dni więzienia - i to będzie tyle; Sensei nie zrobił nic, co zasługiwałoby na poważniejszą karę. Jak obiecał, wkrótce do nich wróci, a wówczas Shinsuke już nigdy nie odstąpi go ani na krok.

W taki sposób starał się ukoić skołatane nerwy i nawet na chwilę mu się udało. Wciąż jednak miał żołądek zwinięty w ciasny supeł i nie był w stanie przełknąć onigiri, które przygotowała dla niego matka. Wypił tylko trochę wody, po czym ponownie zwinął się na macie, przyciskając kończyny do tułowia, by zapanować nad drżeniem. Wszystko będzie dobrze, powtarzał jak mantrę, ale jego serce wciąż biło szybkim rytmem.

- Yoshida Shōyō został zabrany do obozu armii rządowej, która stacjonuje na wschód od Hagi - oznajmił ojciec, wróciwszy z zamku, gdzie miał przyjaciela na stanowisku bezpośredniego doradcy daimyō. - O świcie ma zostać stracony na miejscu kaźni Kasaya - dodał głosem wypranym z emocji.

Shinsuke popatrzył na niego błędnym wzrokiem, zastanawiając się, czy się nie przesłyszał... czy może już stracił zmysły... Strach, o którym na chwilę zdążył zapomnieć, powrócił ze zdwojoną mocą. Zrobiło mu się tak zimno, jakby nagle krew przestała krążyć w jego żyłach.

- O świcie - powtórzył szeptem, jakby to było najważniejsze, a potem zerwał się i rozsunął drzwi do ogrodu.

Wciąż panowała noc, choć większa jej część już minęła. Zachwiał się - może z ulgi, może z nagłego poczucia bezsilności, może z wyczerpania - ale szybko odzyskał równowagę. Nie było czasu. Nagle miał wrażenie, że słyszy każdą upływającą sekundę, o którą skraca się jego życie - a może były to uderzenia jego serca? Czy czerń na wschodzie już nie bladła? Czy wiatr nie zaczynał już wiać od morza? Czy nie słyszał już budzących się ptaków? Zaschło mu w ustach, oblizał wargi, starając się nie poddawać kolejnej fali przerażenia i zachować trzeźwość umysłu - jednak nie mógł odpędzić rozpaczy i poczucia, że to i tak jest bez sensu. Tysiące scenariuszy i planów przemknęły przez jego głowę, ale wszystkie musiał porzucić pod obezwładniającą świadomością, że   n a   n i c   n i e   m a   c z a s u.

Rozsądek nie był mu na nic; jednak musiał kierować się sercem. Zapomniał o ojcu, zapomniał o domu i wybiegł w noc, by znów biec, gonić, starać się dotrzeć tam, gdzie było jego miejsce: u boku Senseia.

Mijał lasy, pola i budzące się wioski, nawet ich nie zauważając. Nogi ledwo go już niosły, każdy oddech wydawał się rozrywać płuca, brakowało sił, by unieść głowę. Brakowało sił, by myśleć; koncentrował się tylko na kolejnym kroku, co jakiś czas potykając się i tracąc równowagę. Na chwilę nawet zapomniał, dokąd i po co idzie, aż szarpnięcie w piersi przywróciło mu świadomość. Oczy go piekły, ale nie miał już łez. Ponownie uderzyły go beznadziejność sytuacji i jego własna bezsilność, niemal zwalając z nóg, kiedy z rozpaczliwą pewnością zdał sobie sprawę, że nic nie jest w stanie zrobić. Sensei... Shōyō-sensei... za chwilę go straci, nie będąc w stanie go ocalić, nie będąc w stanie mu powiedzieć, ile dla niego znaczy... Za późno, było już za późno - i poczucie tego sprawiało, że się dusił. Mimo to szedł dalej, ledwo stawiając kroki i co jakiś czas upadając, i z każdą sekundą zbliżał się do człowieka, który był jedynym światłem w jego życiu. Szedł, jakby ciągnęła go niewidzialna lina - więź, która połączyła ich tak dawno temu.

Świt jeszcze nigdy nie wydawał mu się tak straszny. Wschodnie niebo zaczęło się rozjaśniać, kiedy dotarł do Kasayi. Mimo wczesnej pory na miejscu egzekucji zgromadził się niewielki tłumek, najpewniej mieszkańców, których władze przymusiły do obecności, zanim pójdą na pola. Panowała cisza; ludzie stali w milczeniu, z zamkniętymi twarzami, wcale nie zadowoleni z takiego postępku władz. Kiedy przez tłum przeszło westchnienie, Shinsuke zorientował się, że musiano wyprowadzić skazańców, i jego serce znów podskoczyło. Przeciskał się przez zgromadzonych - musiał być bliżej, musiał widzieć, a był za mały, by zobaczyć ponad głowami innych - kiedy zaczęto odczytywać imiona i przewinienia zbrodniarzy; przy imieniu Senseia ludzie zaszemrali jeszcze głośniej. Shinsuke przepchnął się w końcu na sam przód i stanął przy ogrodzeniu. Przez chwilę zbierał się na odwagę, by unieść głowę - a kiedy to w końcu zrobił, musiał zacisnąć ręce na drewnianych sztachetach, by nie upaść, bynajmniej nie z powodu wyczerpania.

- ...występowanie przeciw władzy, sianie fermentu i podżeganie do buntu - skończył czytać urzędnik, a jego słowa wydawały się Shinsuke tak nierzeczywiste, jak cała ta sytuacja.

Jeszcze wczoraj wszystko było dobrze. Jak to się stało, że dzisiaj był tutaj...? Jak to się stało, że jego nauczyciel, z którym rozmawiał zaledwie poprzedniego ranka, klęczał teraz na ziemi, ze związanymi na plecach rękami, w pomiętym ubraniu po nocy spędzonej w uwięzieniu, z długimi włosami w nieładzie... i z tak spokojną twarzą? Jak to było możliwe? Może to tylko zły sen, jakie często go dręczyły, z którego zaraz się obudzi... Jednak sen nie znikał, trwał, a każda upływająca sekunda, każde uderzenie serca, które wyrywało się do tej postaci w bieli, sprawiało nieznośny ból.

- Sensei... - chciał zawołać, ale z jego gardła wydobył się tylko zgrzyt.

Sensei - który nauczał, który wspierał, który się troszczył. Był mentorem - ale też rodzicem, starszym bratem, przyjacielem. Był kimś, dla kogo otwiera się nad ranem oczy i z myślą o kim kładzie wieczorem na spoczynek. Był kimś lepszym, mądrzejszym, zawsze widział więcej i nie przyzwalał na nieprawość. Był jedyną osobą, którą Shinsuke kochał w całym swoim życiu - a teraz odchodził, oskarżony o zło, którego nie popełnił, ale godząc się na wyrok i przyjmując go z dumą. Na jego twarzy malował się spokój, jakby wcale nie szykował się na spotkanie ze śmiercią. Nie, jakby witał śmierć niczym dobrego znajomego - jak przystało samurajowi.

Egzekucja zaczęła się, ciała skazańców padały na ziemię, wydając tylko ciche tąpnięcie, ale Shinsuke patrzył tylko na Senseia, który czekał na swoją kolej i nie okazywał żadnych emocji. Shinsuke nigdy nie pragnął niczego więcej, jak znaleźć się teraz na jego miejscu. Wiedział od dawna, że dla Senseia bez wahania poświęciłby życie. Dlatego to wszystko było nie tak, to nie Sensei powinien tam klęczeć, czekając na śmierć... Powinien żyć, jak najdłużej, wciąż pomagać ludziom, wciąż głosić mądrości i starać się naprawić ten kraj...

Za plecami Shōyō stanął egzekutor, unosząc miecz. Shinsuke wzdrygnął się.

- Sensei...! - spróbował krzyknąć jeszcze raz i z rozpaczą uświadomił sobie, jak cichy jest jego głos.

Być może jednak Sensei go usłyszał, gdyż w tym właśnie momencie uniósł wzrok i spojrzał prosto na niego. Przez jego spokojne oblicze przemknął wyraz bólu, ale zaraz się rozmył, zastąpiony uśmiechem, który Shinsuke tak dobrze znał i którego zawsze tak pragnął. Na chwilę wszystko znikło, jakby na świecie byli tylko oni dwaj... Zapatrzył się w te jasne oczy, w których spojrzeniu było tak wiele: radość, wdzięczność, oddanie, a nade wszystko pogodzenie się z losem. Choć Shinsuke nagle przestał widzieć wyraźnie, zdołał dostrzec, że wargi Shōyō ułożyły się w słowo: "dziękuję".

Pierwsze promienie słońca zalśniły na mieczu, który spadł w jednym precyzyjnym cięciu, zbierając dwie ofiary.

- SENSEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEI!!!!!!!!!!

Shinsuke osunął się na ziemię z uczuciem, że nagie ostrze przeszło przez jego serce. Szloch wyrwał się z jego gardła, choć starał się go zdławić, powstrzymać, wiedząc, że takie okazywanie emocji nie przystoi samurajowi; na próżno. Przycisnął ręce do piersi, jednak nie mógł opanować drżenia, które objęło całe jego ciało, jakby miał się rozpaść na kawałki.

Sensei odszedł.

Na czole czuł drobiny piasku, pragnął wniknąć w grunt pod sobą, zapaść się, odejść... Świadomość tego, co się stało, była wszechogarniajšca, dudniła w głowie, pochłaniając wszystko inne i napawając rozpaczą, od której nie było ucieczki.

Sensei odszedł.

Nic już nie miało sensu. Stracił wszystko, co miało dla niego znaczenie, w jednej chwili stracił wszystko... i nie wiedział, dlaczego los go tak okrutnie potraktował. Na całym świecie nie było istoty nieszczęśliwszej od niego, jakby wszyscy zwrócili się przeciw niemu i skrzywdzili w najbardziej dotkliwy sposób.

Sensei odszedł.

Płakał i krzyczał, powtarzając imię nauczyciela i wiedząc, że już nigdy nie otrzyma odpowiedzi, jednak płacz nie przynosił ulgi. Zabrakło mu tchu i zaczął się dusić - nieważne jednak, jak cierpiał fizycznie, ból, który odczuwał wewnątrz był o wiele silniejszy. Takiego bólu nikt nie jest w stanie znieść - w porównaniu z nim śmierć była łaską.

- Hej, coś ty za jeden? - zimny głos przebił się przez jego rozpacz. - Wstawaj! - Coś ostrego wbiło się w jego obolały bok i instynktownie odsunął się. - Do ciebie mówię, już!

Nie ruszał się z miejsca, wciąż skulony leżał na ziemi. Szloch przestał wreszcie wstrząsać jego ciałem, jednak rana w jego duszy wciąż krwawiła obficie. Podciągnięto go za ramiona i postawiono na nogach. Kręciło mu się w głowie, nie odważył się otworzyć oczu...

- Co za widowisko tutaj odstawiasz? Jak się nazywasz? Gadaj prędko!

Powoli rozwarł powieki, zastanawiając się, jakim cudem świat jeszcze istnieje. Słońce wznosiło się nad horyzontem, przydając ciepła jak w każdy poprzedni dzień. Po niebie przeleciał ptak. Budziły się cykady... Jakby nic się nie stało. Jakby nic się nie zmieniło. Jakby życie wcale nie dobiegło końca.

Skupił spojrzenie. Zwykli ludzie - widzowie - zniknęli. Otaczał go oddział żołnierzy, który mieli dopilnować egzekucji. Poczuł ukłucie w klatce piersiowej, jakby ostrzeżenie. Patrzyli na niego nieprzyjaźnie, ale przecież zawsze tak na niego patrzono. Zawsze? Kiedy zawsze? Wtedy, kiedy jeszcze żył...? Znów zakręciło mu się w głowie.

- Jesteś niemową? - zapytał z niecierpliwością mężczyzna, który najwyraźniej był dowódcą oddziału. - A może idiotą?

Shinsuke zacisnął szczęki, a potem je rozluźnił.

- Jestem... - zaczął ochryple, po czym odkaszlnął. - Jestem... Takasugi Shinsuke - szepnął. - Byłem... Jestem... uczniem Yoshidy Shōyō - powiedział głośniej i mimowolnie przycisnął dłoń do piersi.

Żołnierze zaszemrali między sobą. Kapitan obrzucił go niechętnym spojrzeniem i nic nie powiedział - najpewniej zastanawiał się, co powinien z nim zrobić. Przez chwilę panowała cisza, w której słychać było tylko niecierpliwe szuranie nóg oraz dźwięk mieczy w pochwach, kiedy żołnierze starali się zamaskować własne zmieszanie. Shinsuke zmusił się, by nie odwrócić głowy i nie spojrzeć w miejsce, gdzie leżało ciało nauczyciela. Zacisnął palce, by opanować ich drżenie, co po chwili mu się udało. Wyprostował się i opuścił ręce, ale za to uniósł twarz i popatrzył dowódcy oddziału prosto w oczy.

Nagle - nie do wiary - miał wrażenie, że znikło zmęczenie, całe wyczerpanie z ostatnich godzin. Krew jakby znów zaczęła krążyć w jego żyłach, wypełniając go ciepłem, które szybko przeszło w gorąco, osuszając łzy. Jego zmartwiałe ramiona stały się zupełnie lekkie, nogi jakby zapomniały o wysiłku, do którego je zmusił. I po raz pierwszy od tak dawna był w stanie nabrać głęboko powietrza, które wypełniło płuca aż po same żebra. Ból w piersi nie zniknął, jednak przemienił się w coś, co dodawało energii, zamiast ją pochłaniać. Świat przestał falować; nagle wydawał się krystalicznie wyraźny - ze słońcem, niebem i tymi ludźmi, którzy go teraz otaczali. Ludźmi? Nie zasługiwali na to określenie. Jego twarz wykrzywiła się nienawiścią.

- Jestem uczniem Yoshidy Shōyō - powtórzył i tym razem głos go nie zawiódł - którego wyście, sukinsyny, zabili. Niech was piekło pochłonie!!!

Rzucił się na stojącego najbliżej żołnierza i wyrwał mu z pochwy miecz. Tym samym płynnym ruchem ciął stojącego po drugiej stronie i, robiąc obrót, następnego. Dwa ciała legły u jego stóp, zanim żołnierze zorientowali się, co się stało, jednak nie miało to znaczenia, gdyż nie zatrzymywał się, tylko zadawał kolejne ciosy, kładąc trupem przeciwników. Wiedział, że nie ma szans z całym oddziałem - był sam jeden przeciw trzydziestu - ale to nie było ważne; nie walczył przecież, by przeżyć, wręcz przeciwnie. I zdeterminowany był zabrać ze sobą tylu, ilu tylko był w stanie. Jako samuraj zawiódł, nie będąc w stanie chronić tego, co było dla niego najważniejsze; mógł jednak dokonać pomsty, by choć w ten sposób ocalić swój honor.

"Czekaj na mnie, Shōyō-sensei", pomyślał, wyciągając miecz z ciała napastnika i pozbawiając życia następnego. "Niedługo do ciebie dołączę."

Uderzenie w głowę sprawiło, że się zachwiał i wypuścił broń, a potem wszystko spowiła ciemność, którą powitał z wdzięcznością.


* * *

Świadomość wracała powoli. Najpierw trwał w jakimś nieokreślonym stanie, w pozbawionej kształtów przestrzeni, i jedynie zdawał sobie sprawę z własnego istnienia. Później przypominał sobie, kim jest. Nie wiedział, jak długo trwało, zanim zupełnie wrócił do przytomności. Ciężko było zebrać myśli, skupił się więc na doznaniach fizycznych, a te były głównie bólem w całym ciele. Równocześnie czuł dziwne odrętwienie i być może właśnie ono utrudniało myślenie.

Żył - i napełniało go to dziwnym dyskomfortem. Przebudził się jakby po długim śnie albo raczej chorobie. Kiedy próbował się poruszyć, ból się nasilał - w głowie, w piersi, w członkach. Ostry, kłujący, atakujący z różnych miejsc - zdał sobie sprawę, że był ból, jaki powodowały zranienia od miecza. Ta myśl sprawiła, że jego serce przyspieszyło. Wiedział, że musi przypomnieć sobie, co się stało - a jednocześnie wydawało mu się, że wcale nie chce.

Otworzył oczy i ujrzał nad sobą drewniane sklepienie. Na ile pozwalało mu łupanie w głowie, rozejrzał się po pomieszczeniu. Wyglądało na to, że znajdował się w jakiejś szopie. Nie poznawał tego miejsca, podobnie jak nie wiedział, skąd się tu wziął. Było cicho i spokojnie, przez okienko i otwarte drzwi wpadały promienie słońca, mógł też słyszeć śpiew ptaków. Odwrócił głowę w drugą stronę - pod ścianą siedział pogrążony w śnie Gintoki i ten widok znów sprawił, że podskoczyło w nim serce. Starcie, Gintoki... Czyżby stoczyli walkę? Ale przecież Shōyō-sensei od dawna nie pozwalał im się pojedynkować...

Coś szarpnęło jego wnętrznościami, klatkę piersiową przeszył dotkliwy ból i wydawało się, że jego głowa za chwilę pęknie na pół. Nie zdołał powstrzymać okrzyku, który wyrwał się z jego ust, kiedy wróciło do niego wspomnienie... tak potworne, tak nieludzkie - a jednak prawdziwe.

Zakrył twarz, wciskając palce w oczodoły, jakby chcąc wymazać ten widok z pamięci. Wiedział jednak, że zawsze, już do końca życia, będzie go prześladować to ostatnie spojrzenie Senseia - ukochanego człowieka, którego nie był w stanie ocalić. Wyrwa w jego duszy... otwarta rana broczyła krwią. Gdyby pozbawiono go ręki albo nogi, z pewnością nie byłoby gorzej. Nie, z radością oddałby obie ręce i obie nogi, oddałby wszystko, byle tylko odwrócić to, co się stało - nawet jeśli takie życzenia nie miały najmniejszego sensu. Skulił się, znów poddając się bólowi, i zagryzł wargi. Zaczął drżeć, jakby miał się rozsypać na kawałki; zresztą tego właśnie pragnął. Powinien był zginąć i pójść za Senseiem - dlaczego więc, och, dlaczego wciąż żył?

- Takasugi, odzyskałeś przytomność - dobiegł od drzwi znajomy głos, a chwilę potem Zura wkroczył do pomieszczenia i zakrzątnął się przy wiaderku z wodą. - Masz, napij się. Jak się czujesz? Żadna z ran nie była śmiertelna, ale straciłeś dużo krwi.

Shinsuke bez słowa przyjął od niego bambusowy kubek i łapczywie wypił zawartość, szczękając zębami o brzeg naczynia.

- Jak... - wychrypiał. - Co się stało...?

- Przybyliśmy w porę - odparł Zura. - Jeszcze chwila i byliby cię zasiekli. Nie powinieneś był...

- Zura... Sensei... Gdzie jest Shōyō-sensei? - przerwał mu Shinsuke.

Zura odwrócił się do drzwi.

- Powinieneś teraz odpoczywać - odparł. - Za jakiś czas dostaniesz coś do jedzenia.

- Zura... - Shinsuke miał wrażenie, że się dusi.

- Pochowaliśmy go niedaleko stąd - odpowiedział Gintoki.

Shinsuke zacisnął zęby. Usłyszeć coœ takiego... Jakby wciąż miał jakąś irracjonalną nadzieję, ale słowa Gintokiego, tak nieodwołalne, położyły jej kres. Przez chwilę wydawało mu się, że nigdy nie przestanie czuć tego bólu, który rozdzierał jego pierś. Ale może tak właśnie powinno być? Kimże by był, gdyby kiedykolwiek miał przestać cierpieć? Jednak ból był obezwładniający, niemal pozbawiał świadomości... Znów ukrył twarz w dłoniach.

- Jesteśmy w lesie, na południe od Hagi. Ukrywamy się - mówił Zura, choć Shinsuke go o nic nie pytał. - Dlatego nie mogliśmy nawet sprowadzić do ciebie lekarza. Najwyraźniej jednak nasze starania pomogły, skoro wróciła ci przytomność.

- Byliście... tam? - wyszeptał Shinsuke.

- Powiedziałem przecież, że pobiegliśmy za tobą, kiedy tylko dowiedzieliśmy się, gdzie jesteś... gdzie był Sensei. Gdyby nie my...

- Niech cię diabli, Zura - syknął Shinsuke, po czym spróbował się podnieść.

W jednej chwili Zura znalazł się obok, próbując go powstrzymać, jednak Shinsuke ze złością odepchnął jego rękę i usiadł na prowizorycznym posłaniu. Urażony Zura odsunął się.

- Nie możesz zachowywać się po ludzku? Wiem, że jesteś ranny, ale okaż trochę wdzięczności, że...

- Zura, zamknij się z łaski swojej - rzucił Gintoki.

Shinsuke popatrzył w jego kierunku. Gintoki poprawił opatrunek na ramieniu i nic więcej nie powiedział. W jego spojrzeniu niewiele było życia; cała twarz, na której goiły się powierzchowne zranienia... nie, cała sylwetka sprawiała wrażenie apatycznej. Shinsuke uświadomił sobie, że woli patrzeć na Gintokiego niż na Zurę, który jak na jego gust wydawał się za bardzo szczęśliwy.

Jednak co mu mogło przyjść z patrzenia...? Tak naprawdę nie chciał niczyjej obecności. Opierając się o ścianę, powoli wstał. Tym razem Zura nie oferował pomocy.

- Chcę... - zaczął i przełknął. - Chcę... zobaczyć...

- Powinieneś odpoczywać - powtórzył Zura, odwrócony od niego i z założonymi rękami.

- Zaprowadzę cię - powiedział Gintoki i również się podniósł, a potem podsunął mu ramię i razem wyszli na dwór.

Za sobą usłyszeli odgłos, jakby ktoś walnął pięścią w ścianę. Gintoki mimowolnie zacisnął palce na jego nadgarstku, ale nie odezwał się ani słowem.

Las w pełni lata był piękny - z intensywną zielenią drzew, wyraźnym zapachem kwiatów oraz odgłosami ptaków i cykad - jednak Shinsuke wszystko wydawało się przytłumione, bezbarwne i pozbawione znaczenia. Czas, w którym potrafił się zachwycać naturą, wydawał się należeć do innego życia, do kogoś innego... Stawiał stopy na miękkim mchu, paprocie łaskotały go w nogi, ale równie dobrze mógł iść po kamienistej drodze albo przedzierać się przez skalisty wąwóz. Wkrótce zabrakło mu sił i musiał oprzeć ciężar ciała na Gintokim. Był jednak zdeterminowany iść naprzód, aż do celu, bez względu na cenę - uczucie, które wydawało się dziwnie znajome. Opuścił głowę; nie było sensu przyglądać się otoczeniu.

Po jakimś czasie drzewa przerzedziły się i wyszli z lasu. Niewiele dalej teren urywał się. Na jego skraju widniał świeży grób - niewielki pagórek z usypanej ziemi, bez tablicy, bez niczego... Gintoki poprowadził go bliżej, aż stanęli obok. Żaden z nich nic nie mówił.

Shinsuke osunął się na kolana i pustym spojrzeniem wpatrywał się w kopczyk. Wydawało mu się, że nie ogarnia widoku przed sobą. Tutaj spoczywał Shōyō-sensei? Pod tą warstwą ziemi? Człowiek, który był przy nim od tak dawna, że zdawało się, że będzie tam zawsze...? Tak trudno było uwierzyć, że go naprawdę nie ma - nawet jeśli Shinsuke widział jego... koniec na własne oczy. Nie sądził, by kiedykolwiek mógł przyzwyczaić się do tej świadomości. Wydawała się tak obca, tak... niemożliwa do przyjęcia. Tak jak ten grób, mogiła w środku niczego, nieporośnięty trawą wzgórek na skraju urwiska. Shinsuke patrzył na niego i nie czuł nic - poza bólem, który na dobre zadomowił się w jego wnętrzu.

- Zdążyłeś? - głos Gintokiego, pełen wahania, wdarł się w jego myśli.

- Tak - odparł, choć mówienie sprawiało mu trudność.

- Czy... coś powiedział...?

Shinsuke potrząsnął głową, gardło miał zbyt ściśnięte, by odpowiedzieć. Znów wróciło do niego spojrzenie, jakim Shōyō-sensei go pożegnał - najpiękniejsze i najbardziej okrutne pożegnanie... Wiedział, że na zawsze zachowa to wspomnienie dla siebie; było zbyt święte, by się nim dzielić z kimkolwiek, nawet - zwłaszcza - z tymi, którzy byli z nim najbliżej. Przełknął, ze złą radością uświadamiając sobie, że tylko on jeden tam był. Tylko on jeden widział, był świadkiem, został do samego końca... Jednak to wrażenie szybko odeszło, zostawiając go z bólem i obojętnością. Nie wiedział, które z tych odczuć było gorsze.

- Nie złość się na Zurę. Jest idiotą, ale się przejmuje - odezwał się znów Gintoki. - Wini się za to, że... nie przybyliśmy wcześniej - dodał ciszej. - Może bylibyśmy w stanie... może udałoby się nam... - nie dokończył, ale Shinsuke wiedział, co miał na myśli.

Poczuł ukłucie w sercu, dodatkową falę bólu, ale nic więcej - jakby nic już nie było w stanie go dotknąć... Położył dłoń na usypanej ziemi, która w upalnej pogodzie zdążyła już wyschnąć. Czy gdyby ją odsunął, zdołałby ujrzeć twarz Senseia? Czy naprawdę wszystko było skończone? Czy... nigdy więcej go nie zobaczy...

- Zostaw mnie samego, Gintoki - wykrztusił, nie odrywając wzroku od żółtej ziemi przed sobą; po chwili przestał czuć za plecami obecność.

Był sam. Nieważne ilu otaczało go ludzi, znów był sam. Ograbiono go ze wszystkiego, pozbawiono go sensu. Odebrano mu jedyne, co miało wartość - i nieważne jak wiele razy to powtarzał i pytał dlaczego, było to niezmiennym faktem, prawdą, rzeczywistością. Jak miał żyć? Nawet jeśli ból kiedyś zelżeje, jego miejsce zajmie pustka, której nic nie wypełni. Ta pustka już w nim była, może od zawsze - ale dotąd przesłaniała ją obecność Senseia, który teraz odszedł i nigdy nie miał wrócić. To była ta obojętność na wszystko inne, której z jego duszy nic nie mogło przegonić. Shinsuke wiedział, że kogoś takiego jak Sensei spotyka się tylko raz w życiu, a i to jeśli ma się wyjątkowe szczęście. On miał - przez chwilę, nie na zawsze. Każdego dnia obawiał się, że może je utracić, aż w końcu do tego doszło. Znów był sam... i, po prawdzie, nie chciał już nikogo.

Suchymi oczami wpatrywał się w mogiłę; nie miał już łez, wszystkie wypłakał tam, w Kasayi. Nie potrzebował ich. W ogóle niczego już nie potrzebował, bo nic nie miało znaczenia. I tak już miało pozostać...? Egzystencja bez nadziei, bez radości, bez ciepła? Zimna pustka, której nic nie zdoła ogrzać...? Co innego oczekiwało go w przyszłości?

Nic. Świadomość jego była przytłaczająca.

Podniósł się i na zdrętwiałych nogach podszedł do skraju urwiska. Okazało się wyższe i bardziej strome, niż przypuszczał. Obejrzał się na grób, jakby szukając potwierdzenia, ale jedyną odpowiedzią była cisza śmierci. Zamknął zmęczone oczy i zrobił krok wprzód...

Mocne szarpnięcie w tył uniemożliwiło jego zamierzenia. Gintoki rzucił go na trawę, a potem przysiadł na krawędzi przepaści.

- Dlaczego...? - wychrypiał Shinsuke. - Dlaczego musieliście to zrobić?! Najpierw Zura, teraz ty...! Nie prosiłem was o nic, nie...

- Shōyō-sensei - odparł Gintoki, nie patrząc na niego. - Poprosił... Obiecałem mu... Chronić wszystkich...

Shinsuke znieruchomiał... a potem spojrzał na niego z zawiścią i zacisnął pięści. A więc Gintoki miał coś takiego... coś, co pozostawił mu Sensei. Spuścił głowę. On nie miał nic, tylko pożegnalne spojrzenie... i podziękowanie za wszystko. Ostateczny koniec, rozstanie i brak jakiejkolwiek nadziei.

Kiedy Gintoki podniósł go, nie protestował. Wrócili do leśnego szałasu, gdzie Shinsuke rzucił się na posłanie i pogrążył w ciemnej rozpaczy, której nie mogło rozjaśnić żadne światło.


* * *

- Takasugi, ile jeszcze zamierzasz użalać się nad sobą? - powiedział Zura po trzech dniach. - Wiesz, nie ty jeden cierpisz z powodu tego, co się stało. Ale najwyższa pora, żebyś wziął się za siebie. Popatrz na Gintokiego: on nie robi z siebie męczennika, choć ma wszelkie powody.

Gintoki przezornie zachował milczenie.

"Nienawidzę cię, Zura", pomyślał Shinsuke. "Nienawidzę was obu", chciał powiedzieć, ale zmilczał, gdyż tak naprawdę najbardziej ze wszystkich nienawidził samego siebie. Nie był w stanie ocalić Senseia; mógł tylko bezsilnie patrzeć na jego śmierć. Był słaby, zawsze był słaby, ale wcześniej wierzył, że będzie mógł na to zaradzić, że z czasem stanie się człowiekiem, który potrafi walczyć o to, co jest mu drogie - jednak kiedy przyszło co do czego, okazał się dzieckiem, które nie potrafi niczego dokonać. Które nie potrafi niczego zmienić. Nie potrafił się nawet zabić, bo Gintoki nie spuszczał go z oczu.

- Myślisz, że Sensei by tego chciał? - Zura najwyraźniej postanowił zmienić taktykę; Shinsuke widział przez niego na wylot. - Myślisz, że byłby zadowolony, widząc, jak się umartwiasz? Bo ja myślę, że wręcz przeciwnie. Zdaje się, że byłeś jego... ulubieńcem - dodał, cedząc przez zęby; najwyraźniej powiedzenie tego nie przyszło mu z łatwością. - Jestem zupełnie pewien, że byłby bardzo zawiedziony, widząc cię w takim stanie.

"Choć raz gadasz z sensem, Zura", pomyślał Shinsuke z ironią. "Prawie", dodał zaraz, "ponieważ Senseia już nie ma, a wobec tego takie gadanie jest tylko pozbawionym znaczenia gadaniem."

Jednak... Coś drgnęło w jego wnętrzu - jakaś świadomość, o której był już zapomniał; jakaś idea, od której już się odzwyczaił. Tak naprawdę... Zura miał rację, choć przyznanie tego z kolei nie przyszło łatwo jemu. Jak długo zamierzał tak leżeć, nic nie robiąc...? I choć go już nie było, Shōyō-sensei naprawdę nie byłby zadowolony... Nic już nie miało sensu, ale leżenie i czekanie na śmierć też go nie miało, doszedł do wniosku. Choć najbardziej w świecie pragnął zniknąć, to jednak samo myślenie o tym nie spełni jego życzenia. Był żałosny i zdawał sobie z tego sprawę. I choć tak naprawdę było mu wszystko jedno - obojętność i pustka nasilały się z każdym dniem - nagle poczuł, że nie ścierpi więcej głupiego mędrkowania Zury.

Usiadł na posłaniu. Jego rany goiły się w odpowiednim tempie, kleik ryżowy, który wmuszał w niego Zura, też pomagał w rekonwalescencji. Zaniedługo będzie w stanie znów unieść miecz - i ta myśl także coś poruszyła w jego duszy. Uświadomił sobie, że jego odrętwiały umysł potrafił spojrzeć w przyszłość: potrafił wyobrazić sobie siebie... chwytającego za miecz... rzucającego się do walki... Poczuł ciepło rozlewające się w jego piersi, kojące ból, i przypomniał sobie, kiedy doznawał tego wrażenia po raz ostatni - lekkości, siły, celu. Tak, wtedy gdy ciął wrogów, dokonywał pomsty i oddawał się furii niszczenia.

To było, jakby w jego głowie rozbłysła gwiazda.

- Dołączmy do Jōishishi - powiedział, zaciskając dłonie.

- Nie gadaj bzdu... - zaczął Zura, najpewniej z przyzwyczajenia, a potem urwał i odwrócił się w jego kierunku, aż zafalowały jego długie włosy.

Siedzący pod ścianą Gintoki podniósł głowę.

- Zabili naszego mistrza, oskarżając go o rewoltę - powiedział powoli Zura, podchodząc bliżej i kucając. - To naturalne, że będąc uczniami powinniśmy przejąć jego ideały - dodał z mocą. - Wypędzić najeźdźców, przywrócić wolność Japonii... Ale staniemy się buntownikami - zauważył.

- Już nimi jesteśmy, Zura - przypomniał mu Gintoki; w jego głosie po raz pierwszy od dawna słychać było życie.

- Zniszczymy ich wszystkich - zapowiedział Shinsuke w natchnieniu. "Obcych, ten skorumpowany rząd i cały świat, który nie ma żadnego prawa istnieć, kiedy najlepszy z ludzi już odszedł."

Gintoki i Zura wymienili spojrzenia, a potem pokiwali głowami. W tym momencie, bardziej niż kiedykolwiek, wydawali się towarzyszami, jednak dla Shinsuke nie miało to znaczenia. Już nigdy więcej nie zamierzał nikomu zaufać; więzi przynosiły tylko cierpienie.

Opadł na posłanie i zamknął oczy. Tylko jednym uchem słuchał Zury snującego plany i rozważającego następne posunięcia oraz mrukliwe potakiwania Gintokiego. Po raz pierwszy od bardzo dawna ogarnął go spokój.

Pustka i obojętność... Nie podda się im. Dopóki będzie w stanie unieść miecz, dopóty będzie mógł czuć ten oszałamiający i upajający żar, który utrzyma przeraźliwe zimno z dala od jego duszy. Przekuje ból na siłę, którą zmiażdży wszystkich wokół, gdyż nie zasługiwali na życie. A kiedy już tego dokona, będzie mógł wreszcie odłożyć broń i iść dalej, by na końcu...

Uśmiechnął się; mięśnie jego twarzy napięły się dziwnie, odzwyczajone się od takich grymasów.

"Czekaj na mnie, Sensei."



[29.3.2014]



back