wiara




Od autorki: Tak to się zaczyna. A właściwie zaczęło się tydzień temu...





Budzę się z wrażeniem, że coś przeżuwa moje włosy. Chwilę trwa, zanim dochodzę do siebie na tyle, żeby pojąć, co się dzieje. Później będę miał do siebie pretensje - powinienem być bardziej czujny, a nie wyrwany ze snu w środku nocy czuć się kompletnie otumaniony. No, nigdy mi to nie wychodziło, prawda.

Nie wiem czemu, ale moja czupryna jest ulubionym przysmakiem Mikage. Przyzwyczaiłem się, tak samo jak do innych jego dziwactw. Teraz jednak zauważam, że jego aura emanuje troską i niepokojem, nie zabawą i zadowoleniem jak zawsze przy takich okazjach. Zaraz potem zdaję sobie sprawę z przyczyny tych odczuć. Od łóżka Teito dobiegają odgłosy świadczące, że męczy go koszmar. Kiedy udaje mi się rozewrzeć zaspane oczy i skupić spojrzenie, w świetle księżyca widzę jego niespokojne ruchy. Słyszę jego niewyraźne słowa: "to moja wina", "nie jego, mnie" - najwyraźniej znów śni o Mikage. Wspomnienie śmierci przyjaciela wraca do niego z różną częstotliwością - ale tylko nocą jest tak pełne cierpienia. Jakby nic się nie zmieniło, choć minęło już tyle czasu. Za dnia potrafi z pokorą przyjmować wyroki losu - w snach wciąż walczy z tym, co się stało. I ze swoim poczuciem winy.

Nie pora analizować. Zwlekam się z posłania i podchodzę do jego łóżka, prawie potykając się o zrzucone na podłogę przykrycie. Łapię go za ramię, chcąc przerwać koszmar.

- Nie zostawiaj mnie samego na zimnie...! - krzyczy stłumionym głosem, gwałtownie siadając i zaciskając rękę na mojej dłoni.

Jest rozpalony jak rzadko. Cały drży, jeszcze bardziej niż przed przebudzeniem. Jego zęby uderzają o siebie. Może rzeczywiście jest mu zimno.

- Nie jestem w stanie cię ogrzać - mówię cicho, niemal szeptem, bo ciężko jest mi wydobyć z siebie głos. Mimo to biorę go w ramiona, obejmuję i tulę, kierując się instynktem. W taki sposób przecież postępuje się w podobnych sytuacjach. Nie słucham rozsądku, który szyderczo stwierdza, że w tym ciele nie ma ciepła. Nie ma serca, które mogłoby dostarczać krwi. Nie ma krwi, która mogłaby nieść ciepło. Duchy nie potrzebują takich rzeczy. - Wiesz, że nie mogę, gówniarzu - szepczę w jego wilgotne włosy.

Nawet nie wiem, czy mnie słyszy. Jest taki drobny w moim uścisku. Zwija się jeszcze bardziej, kurczy i przywiera do mnie. Przyciskam go do siebie. Jego oddech powoli się uspokaja, jego mięśnie rozluźniają się. Zastanawiam się, czy nie potrzebował raczej chłodu, który ode mnie bije. Mam wrażenie, że zasypia ponownie...

- Nieprawda - mówi cicho, zdobywa się nawet na wysiłek pokręcenia głową, żeby podkreślić swoje słowa. - Możesz...

Chciałbym w to uwierzyć.

Opieram głowę o ścianę. Czuję jego ciężar na klatce piersiowej. Będę przy nim aż do rana, kiedy wyrzuci mnie ze swojego łóżka przy akompaniamencie złorzeczeń na biskupa-erotomana. Za dnia może być wybrańcem, czy kim tam chce - w nocy jest bezbronnym dzieckiem, które potrzebuje obecności drugiej osoby. Na myśl, że może potrzebować właśnie mnie, prawie czuję ciepło we wnętrzu.

- Kiedyś... - tym razem już szepcze, walcząc z napierającą sennością. - Frau... Obiecuję... - mówi tak cicho, że muszę nachylić głowę. - Kiedyś ogrzeję... ciebie...

W to chciałbym wierzyć jeszcze bardziej.

Na ile ma możliwość, obejmuje mój tors. Gdyby wszystko było inaczej, powinien czuć uderzenia mojego serca pod policzkiem. Ciaśniej otaczam ramieniem jego szczupłe barki. Zasypia bezpiecznie i mam nadzieję, że koszmary nie będą go tej nocy więcej dręczyć. Czuję jego oddech na skórze. Ciepły. Przyjemny.

Czekam, aż mam pewność, że śpi głęboko. Pozwalam sobie na odprężenie i wyobrażenie, że stoję w pełnym słońcu. Odpływam w sen z ostatnią myślą, że jestem w stanie uwierzyć w jego obietnicę.



[27.1.2010]



back