wolność




Od autorki: Pomysł zupełnie nieoryginalny, jak się okazało po napisaniu. A sam tekst... jest, jaki jest.





Nie czekam na niespodzianki,
nie wstrzymuję oddechu.
Chcę zostawić to wszystko za sobą,
dość uciekania.
Brak mi dzielności,
brak nieśmiertelności,
ale wiem to jedno,
co moje serce wiedziało dawno temu.
Moja ucieczka dobiegła końca.

- Kaija Koo, "Vapaa"






Był zmęczony.

Może jako shinigami nie powinien czegoś takiego przyznawać. Na wzór dawnych wojowników z innego świata, którzy takie same miecze nosili przy pasach, powinien patrzeć dumnie w przyszłość, walczyć do ostatniej kropli krwi o zwycięstwo, a gdy przyjdzie czas, chwalebnie umrzeć. Takie miały być jego ideały.

W przyszłość rzeczywiście patrzył, choćby tę najbliższą, choćby przenośnie, za następny zakręt. Rzeczywiście walczył do ostatniej cząstki reiatsu. A i śmierć wydawała się zrozumiałą ewentualnością, gdyby przyszła w odpowiedniej chwili.

Nie zmieniało to faktu, że był zmęczony i miał wszystkiego po prostu dość. Obowiązek na same odczucia nie miał żadnego wpływu - mógł przecież odczuwać jedno, a drugie próbować robić.

Niemal tracąc równowagę, potknął się o kolejny fragment gruzu. Nawet nie podniósł głowy, by zorientować się, skąd kawałek skały wziął się na jego drodze. Na polu bitwy nie było niczego do oglądania. Pociągnął nogi i ruszył dalej, powolnym krokiem, uparcie przed siebie.

W przejściu nie napotkał żadnych trudności. Nie wyczuwał nawet obecności Strażnika. Możliwe, że się nim zajęto - nic już nie było niemożliwe. Przejście było jak martwe, ale nie miał sił zastanawiać się nad tym, skupiony na każdym kolejnym kroku przez ciemny korytarz. Najgorsze obrażenia zaleczył prowizorycznie, co jeszcze bardziej nadwerężyło zasoby reiatsu, ale dopóki co jakiś czas przystawał i pozwalał sobie na krótki odpoczynek - parę głębszych oddechów, oparcie na chwilę - dopóty był w stanie posuwać się naprzód. A naprzód iść musiał, bo takie było jego przeznaczenie, migocące srebrem na obrzeżach jego świadomości.

Choć czy tak naprawdę jakiekolwiek przeznaczenie w ogóle istniało?

Potrząsnął głową, stąpając ostrożnie - na ile udawało mu się to na sztywnych nogach - po zrujnowanej ulicy. Był zmęczony. Przyjęcie bezpośredniego ciosu w żebra to jedno, ale tak naprawdę zmęczenie miało szersze podstawy. Był zmęczony tym, że o niczym mu nie powiedziano - że nikt mu nigdy niczego nie mówił poza zawoalowanymi sugestiami, które niekoniecznie musiały być prawdą, i poza otwartymi kłamstwami, które mogły mieć w sobie ziarno prawdy. Był zmęczony rolą pionka w tej grze - pionka, na którego nikt nigdy nie patrzył poważnie i którego życiem rozporządzano według swoich widzimisię. Był żołnierzem, prawda. Miał wykonywać rozkazy, prawda. Ale to było jego życie, prawda?

Potknął się po raz kolejny, pora była na odpoczynek.

Właściwie nie powinien być tak sfrustrowany. Nie był jedynym, któremu się to zdarzyło. Żałował natomiast jednego: że nikt nigdy nie uznał go za wystarczająco wartego, by zaufać i choć spróbować na nim polegać. Z drugiej strony... być może sam sobie na to zasłużył - od zawsze kryjąc się w cieniu innych, pragnąc przede wszystkim wsparcia i akceptacji, otuchy i opieki. Dla jednych jego słabość była po prostu wadą, którą lepiej trzymać na odległość, dla innych zaletą, której nie ważyli się zbrukać. Pozwolili mu uciekać, bo tak było wygodniej.

Zacisnął pięści. Najwyższy czas dorosnąć i wreszcie przejąć odpowiedzialność za własne życie. Nigdy nie jest za późno.

Karakura czy Soul Society - tego jednego reiatsu nigdy nie potrafił przestać wyczuwać. Czasami wydawało mu się nawet, że jest je w stanie odebrać z Hueco Mundo - oczywiste urojenie, które dawało mu wrażenie... sam już nawet nie wiedział czego. Teraz jednak niewątpliwie było namacalne, właśnie tutaj. Ledwo drgające, migocące najbledszym z płomyków po wcześniejszym wybuchu supernowej. Westchnął, okrążając kolejny budynek noszący ślady walki gigantów.

Przez nieustanny pomruk walki, dobiegający głośniej bądź ciszej, urozmaicony okresowym obsypywaniem się gruzu, usłyszał inny odgłos. Płacz, momentami przechodzący w lament. Nabrał głęboko powietrza, usiłując powstrzymać kaszel, kiedy pył zadrapał go w i tak już urażone płuca. Podniósł wzrok, z wysiłkiem unosząc dłoń i odgarniając włosy z oczu.

Rangiku-san nigdy nie płakała - bo jej pijackich zawodzeń nie można było nazwać płaczem. W przypadku jego samego ta kwestia przedstawiała się chyba inaczej, ale nie miało to i tak znaczenia. Podszedł bliżej, obrzucając piekącymi oczami okolicę, lawirując - w gruncie rzeczy usiłując zachować równowagę - między odłamkami tego, co kiedyś było ścianą budynku. Szare bloki betonu tworzyły wcale nie malownicze rumowisko pod ołowianym niebem. Właściwie wszystko straciło kolory. Czerń shihakushō została zgaszona pyłem, włosy zmatowiały, poszarpana chustka była jedynie wspomnieniem różu. Gin Ichimaru, rozciągnięty na głazach, wydawał się najjaśniejszym punktem okolicy, zupełnie jakby oświetlał go pojedynczy promień słońca zza grubej warstwy chmur.

Podszedł, utykając po stąpnięciu na ostry odłamek. Rangiku-san płakała, łzy spływały w dwóch jasnych smugach po jej policzkach i kapały na białą szatę, na której zasychająca krew tworzyła własne, zupełnie unikalne i niepowtarzalne - niczym płatki śniegu - wzory.

Po co ci to było...?

Był zmęczony.

Chciał to mieć za sobą, w ten czy inny sposób. Popatrzył w twarz swojego dawnego dowódcy, zdumiewająco spokojną. Ale przecież, uświadomił sobie, twarz Gina Ichimaru nigdy nie zdradzała niczego ponad specyficzny spokój, dlaczego więc teraz miałoby być inaczej? Zanim się zorientował, zapatrzył się w te znajome rysy, których obraz nosił pod powiekami od pierwszego spotkania. Kiedy teraz o tym myślał, żadnemu z nich nic dobrego z tego nie przyszło.

Była pora przeciąć tę więź.

Ramiona Rangiku-san unosiły się od nieprzerwanego szlochu. Nawet nie zauważyła jego obecności. Położył drżącą dłoń na jej plecach, uważając, żeby nie oprzeć na niej ciężaru ciała, czego ono samo stanowczo się domagało. Odwróciła się, mrużąc zaczerwienione oczy, żeby wyraźniej widzieć. Nawet nie zdziwiła się na jego widok - ale też nie sądził, by cokolwiek mogło ją w tej chwili zdziwić. Bądź poruszyć. Bądź cokolwiek.

- Proszę się odsunąć, Rangiku-san - powiedział cicho, ale stanowczo.

Coś zabłysło w jej oczach - uraza, zawód, strach, rozpacz - może wszystko naraz.

- Kira, co...? - wyszeptała łamiącym się głosem.

- Proszę, Rangiku-san - powtórzył cierpliwie, ze świadomością, że nie ma dość sił, by ją do tego zmusić.

Popatrzyła na niego z wahaniem, potem zacisnęła wargi i przesunęła się. Opadł ciężko na kolana, usiłując uspokoić oddech, kiedy jego płuca znów zaczęły się domagać większej ilości powietrza. Jego oczy ponownie pomknęły do jasnej twarzy pod równie jasnymi włosami.

Zawiedzione marzenia. Jakże piękne, jakże przyjemne, ale koniec końców tylko marzenia.

Co chciałeś osiągnąć? I czy naprawdę warto było...

Zmusił się, by spojrzeć niżej. Krwawienie z ramienia nie wymagało wiele zachodu. Lewa strona przedstawiała się nieco gorzej - cięcie było fachowe, podręcznikowe: od ramienia aż po jamę brzuszną. Tętnica podobojczykowa, płuco, oba jelita, trzustka pewnie też. Drugie pchnięcie, precyzyjnie w potencjalne serce, żeby się już nie bawić, a żeby załatwić sprawę, bo się jest znudzonym.

...grać bohatera?

Oczywiście nie trafił - po co zagłębiać się w tajniki anatomii wykraczające poza zwykły atlas. Obrzucił wzrokiem całość katastrofy. Nic, czego nie dałoby się naprawić - zwłaszcza za życia. Za odpowiednią cenę można wszystko dostać.

Wrócił wzrokiem do twarzy, która teraz bardziej niż kiedykolwiek wydawała się iluzją. Twarzą dziecka, które pewnie zawsze w nim było. Twarzą anioła, którym nigdy nie był. Wyglądał tak bezbronnie, a jednocześnie wydawał się zupełnie zadowolony - ze śmierci. Wyciągnął dłoń i dotknął, jakby z wahaniem, chłodnego policzka. Powinien podciągnąć rękawy, ale i tak były w strzępach, więc niewiele by to dało.

Prawe ramię wymagało jednego opatrunku. Ranę kłutą załatwi razem z całością - ostrze przeszło o milimetr od serca, może mniej. Ale wszystkie pozostałe kawałki trzeba będzie poskładać i posklejać. Położył dłonie na piersi mężczyzny...

- Kira... - dobiegło od Rangiku-san. Podniósł wzrok i spojrzał spod grzywki. Patrzyła na niego oczami pozbawionymi iluzji i nadziei. - Powinieneś odpocząć. On... już...

Musiał wyglądać równie źle jak się czuł, skoro zdołał wywołać taką reakcję właśnie u niej, właśnie tutaj. Możliwe, że któryś krwotok się odnowił, doszedł do wniosku, ale w sumie nie miało to aż takiego znaczenia w tej chwili.

- Kira...! On już...

- Rangiku-san - powiedział, przelotnie zdając sobie sprawę, jak bardzo wyprany z emocji jest jego głos. Po prawdzie, nie odczuwał żadnych emocji, więc chyba miało to sens. - Nie czujesz jego reiatsu?

Znów to spojrzenie: uraza, ból, niepokój... zazdrość? Prawie się uśmiechnął, ale wszechobecny pył znów zakręcił go w gardle i zmusił do odkaszlnięcia. No, to nie poprawiało stanu jego żeber... Nie chciał sprawić jej przykrości, ale... po prostu było mu wszystko jedno. Popatrzył na swoje dłonie, drżące. Za swoje ciało nie mógł odpowiadać, ale wiedział, że determinacji mu nie zabraknie. To jedno się liczyło.

Zielonkawa poświata, równie wyblakła jak wszystko w okolicy, zapłonęła nad wielobarwną mozaiką. Zakręciło mu się w głowie i zamknął oczy, żeby się lepiej skupić. Tak było nawet lepiej - wyraźniej widział srebrny płomień i podtrzymujące go złote wstęgi reiatsu. Spuścił głowę, zawężając całą rzeczywistość do tych dwóch barw.

Miał wrażenie, że w którymś momencie słyszał jej pytanie:

- Kira... dlaczego...?

I swoją odpowiedź:

- Nie zasługuje na bezsensowną śmierć.

A potem świat znów sprowadził się do srebra i złota w ciemności.

Chcę ci powiedzieć, że nareszcie mogę iść własną drogą. Chcę ci powiedzieć, że poradzę sobie bez ciebie. Tego zawsze chciałeś, prawda? Żebym powiedział "do widzenia" i popatrzył swoimi oczami.

Przestał czuć cokolwiek: drętwienie w nogach i rękach zniknęło, miał wrażenie ogólnej lekkości. Srebrny płomień migotał mocniej, zaczął niemal tęsknie i figlarnie sięgać ku złotej poświacie, która go otaczała. Tak łatwo byłoby dać się pochłonąć...

Stłumiony okrzyk przywrócił go do rzeczywistości. Otworzył oczy z uczuciem, że spojówki ma pełne piasku - co pewnie było prawdą. Wyprostował się, krzywiąc z bólu, kiedy kręgosłup przypomniał o swoim istnieniu. Przedramiona zapiekły, jakby ktoś smagnął je biczem. Odkaszlnął i poczuł w ustach smak krwi. Przechylił głowę, spoglądając w jasną twarz. Błysk błękitu wydawał się złudzeniem, ale Rangiku-san krzyknęła po raz drugi, zasłaniając usta i powstrzymując szloch. Gin Ichimaru unosił powieki, milimetr po milimetrze, mając do dyspozycji całą wieczność.

Ze zdumionym spojrzeniem wyglądał jak dziecko przeznaczenia, którym być może był, a być może nie. Nie miało to najmniejszego znaczenia. Izuru wbrew sobie poczuł, że ma ochotę się uśmiechnąć.

- Nigdy nie lubiłeś smutnych zakończeń... Kapitanie - szepnął, albo tylko mu się wydawało.

W ciemności sięgnął ku srebrnemu płomieniowi, wypowiadając słowa pożegnania. Przeprosin. Podziękowania. Przebaczenia. Błękit ukoił wszystko - jako ostatnią pewność, że kiedy spotkają się następnym razem, nie będzie cieniem Gina Ichimaru.



[6.9.2010]



back