Gwiazda Śmierci zakołysała się po raz pierwszy w czasie swego istnienia. Kolizja z rozbitym Niszczycielem była tylko początkiem. Nastąpiła blokada licznych systemów, prowadząca do stopienia prętów w reaktorach, co spowodowało panikę załogi, porzucanie stanowisk, dalsze awarie i ogólny chaos. Unosił się dym, grzmot dobiegał ze wszystkich stron, ludzie biegali z krzykiem; zwarcia, eksplozje, dehermetyzacja pomieszczeń; przerwy w łączności alarmowej. Ciągły ostrzał powstańczych krążowników wzmacniał jedynie narastanie wszechobecnej histerii. Imperator nie żył. Ośrodek zła, będący siłą scalającą Imperium, teraz zniknął. A rozproszona, bezkierunkowa ciemna strona prowadziła właśnie do tego. Do zamętu. Do desperacji. Do ślepego strachu. Wśród tego zamieszania Luke zdołał się przedostać na płytę główną lądowiska. Usiłował przenieść ciężkie ciało ojca do imperialnego promu. W połowie drogi zabrakło mu sił. Padł pod ciężarem. Podniósł się z wysiłkiem. Jak automat podniósł ojca i chwiejnie ruszył ku jednemu z ostatnich promów, jakie jeszcze pozostały. Zatrzymał się znowu, opuścił Vadera na podłogę i zbierał siły do ostatniego etapu. Wybuchy grzmiały coraz głośniej. Między filarami strzelały iskry; ściana wybrzuszyła się nagle i pękła, a dym buchnął przez otwór. Drżała podłoga. Vader skinął ręką. - Luke... pomóż mi zdjąć maskę. Chłopiec pokręcił głową. - Umrzesz. - Nic tego nie powstrzyma - odparł słabym głosem Czarny Lord. - Pozwól mi choć jeden raz spojrzeć na ciebie. Chcę cię zobaczyć własnymi oczami. Luke bał się. Bał się, że zobaczy ojca takim, jakim jest naprawdę; osobę, która potrafiła bez reszty oddać się ciemności, tę samą, która spłodziła jego i Leię. Obawiał się, czy rozpozna Anakina Skywalkera, żyjącego w duszy Dartha Vadera. Vader bał się także. Bał się usunąć pancerną maskę, od tak dawna tkwiącą między nimi; czarną, twardą powłokę, która od dwudziestu lat pozwalała mu istnieć, była głosem, oddechem, wzrokiem... jego tarczą przed wszystkimi ludźmi. Teraz miał ją zdjąć, by przed śmiercią spojrzeć na syna. Razem unieśli ciężki hełm. Wewnątrz części twarzowej Luke musiał rozdzielić skomplikowany system oddechowy, odłączyć od bloku zasilania modulator głosu i ekrany wizjerów. Jednak w końcu maska znalazła się na podłodze i Luke spojrzał w twarz ojca. To była smutna, zmęczona twarz starca. Łysy, bez zarostu, miał szeroką bliznę od czubka głowy do potylicy, głęboko osadzone, mętne, ciemne oczy i trupio bladą skórę, która od dwudziestu lat nie widziała słońca. Starzec uśmiechnął się słabo; jego oczy zalśniły od łez. Przez chwilę był podobny do Bena. Luke na zawsze miał zapamiętać tę twarz. Widział w niej żal. I wstyd. Widział wspomnienie lepszych dni. I grozy. I miłości. Ta twarz przez całe życie była odcięta od świata. Przez całe życie Luke'a. Pomarszczone nozdrza drgnęły, chwytając pierwsze słabe zapachy. Vader pochylił głowę, nasłuchując - po raz pierwszy bez elektronicznych wzmacniaczy. Luke cierpiał, gdyż jedynym dźwiękiem był teraz huk eksplozji, jedynym zapachem ostra woń ozonu. Mimo to nastąpił kontakt. Czysty i bezpośredni. Dostrzegł, że patrzą na niego oczy starca. Łzy parzyły chłopcu policzki, spadały na wargi ojca. I ojciec uśmiechnął się, czując ich smak. Vader widział, że syn płacze, i wiedział, że to z przerażenia wyglądem twarzy, którą zobaczył po raz pierwszy. Przypomniał sobie, jak wyglądał dawniej: przystojny i szlachetny, z lekko zmarszczonym czołem, sugerującym poczucie własnej siły i wiedzy. Taki był kiedyś. Napłynęły inne wspomnienia: przyjaźni i domu. Kochanej żony. Swobody przestrzeni. Obi-Wana. Obi-Wana, przyjaciela... i okoliczności, w których umarła ta przyjaźń. Sam nie wiedział kiedy, ale została skażona jakimś okrutnym wirusem, który mnożył się, aż... stop. Nie chciał o tym pamiętać. O płynnej lawie, cieknącej falą na plecy... nie. Ten chłopak wyciągnął go z otchłani swoim czynem, tutaj i teraz. Ten chłopak był dobry. Był dobry i pochodził od niego, więc w nim także musi być dobro. Uśmiechnął się znowu do syna i po raz pierwszy poczuł, że go kocha. Po raz pierwszy od wielu długich lat przestał siebie nienawidzić. Nagle wyczuł coś... rozszerzył nozdrza, wciągnął zapach. Dzikie kwiaty, tak, na pewno. Kwitną. To pewnie wiosna. Usłyszał grom... przechylił głowę, wytężył słuch. Tak, wiosenna burza niosła wiosenny deszcz. Żeby zakwitły kwiaty. Kropla deszczu spadła mu na wargi. Zlizał ją. Ale to nie był deszcz, miał słony smak. To była łza. Znów spojrzał na Luke'a. Chłopiec płakał, ponieważ ojciec wyglądał tak strasznie... ponieważ był straszny. Ale chciał to wyjaśnić, chciał powiedzieć, że nie jest naprawdę taki wstrętny, nie w głębi duszy, nie do końca. Potrząsnął głową z uśmiechem lekkiej pogardy dla samego siebie. - Jesteśmy świetlanymi istotami, Luke - szepnął. - Nie tą prymitywną materią. Luke także pokręcił głową. Chciał wytłumaczyć, że wszystko jest w porządku, że ojciec nie ma się czego wstydzić, że nic nie jest teraz ważne. Albo wszystko. Ale nie potrafił wydobyć głosu. Vader odezwał się znowu, słabiej jeszcze, niemal niesłyszalnie. - Idź już, synu. Zostaw mnie. Wtedy Luke odzyskał mowę. - Nie. Zabiorę cię ze sobą. Muszę cię uratować. - Już to zrobiłeś, Luke - szepnął. Zapragnął spotkać Yodę, podziękować staremu Jedi za przeszkolenie syna. Ale może już wkrótce będą razem, w eterycznej jedności Mocy. I z Obi-Wanem. - Nie zostawię cię - zaprotestował Luke. Wybuchy wstrząsnęły płytą lądowiska. Jedna ze ścian runęła, pękł strop. Z jakiegoś otworu trysnął błękitny, gazowy płomień; podłoga pod nim topniała. Vader przyciągnął Luke'a i szepnął mu wprost do ucha: - Miałeś rację... nie pomyliłeś się co do mnie... Powiedz siostrze... że miałeś rację. Darth Vader - Anakin Skywalker - zamknął oczy i skonał.
|