Rozdział 7




Następne tygodnie tworzą nową rutynę w życiu Yue-lunga - do tego stopnia, że momentami go to wręcz denerwuje. Sing zgodnie z zapowiedzią wpada co rano na śniadanie, a jego nieposkromiony apetyt czasem skłania również Yue-lunga, by coś zjadł; nie tak rzadko też pojawia się po południu czy pod wieczór. Dzięki niemu Yue-lung jest na bieżąco z sytuacją w Chinatown, która powoli zaczyna rysować się w jaśniejszych barwach niż jeszcze przed miesiącem. Dużo rozmawiają na ten temat, wymieniając spostrzeżenia, rozważając opcje i planując dalsze posunięcia. Nie zawsze się ze wszystkim zgadzają, często wręcz kłócą się zaciekle. (Prezentowane argumenty potrafią mocno obniżać poziom dyskusji, jak "Jestem starszy i skończyłem liceum, gówniarzu" Yue-lunga czy "Ktoś, kto cały czas siedzisz w domu i mizdrzy się przed lustrem, nie ma pojęcia o ulicy" Singa). Po prawdzie takie pyskówki zdarzają się im przynajmniej dwa razy na tydzień, jednak nie kończą się już ani gniewnym wyrzucaniem z domu, ani zakłopotanym przepraszaniem.

Przez to, że Sing wpada codziennie na śniadanie, Yue-lung kładzie się do łóżka wcześniej, by rano być w miarę przytomnym, a tabletki pomagają spać bez koszmarów. Przez to, że skupiają się na sprawach Chinatown, Yue-lung odzyskuje zainteresowanie kwestiami syndykatu. Zaczyna angażować się w kierowanie organizacją - przegląda raporty od poszczególnych komórek działających w Nowym Jorku i poza nim, rozmawia z głównymi szefami i oddelegowuje ich do zadań, analizuje finanse i inwestycje, śledzi kursy i trendy czarnego rynku. Bierze udział w zebraniach zarządu, który pozostawił w praktycznie niezmienionym składzie, a który bez słowa uznał go za nowego przywódcę po śmierci poprzedniego i pięciu kandydatów do sukcesji. Kontaktuje się - na razie telefonicznie - z potencjalnymi wspólnikami i zawiera nowe umowy.

Kierowanie organizacją to zadanie, które pochłania go na tyle, by nie musiał rozmyślać o mniej przyjemnych sferach życia ani wspominać przeszłości. Po prawdzie jednak w ostatnim czasie czuje, że trochę zmalał ciężar, który wydawał się przygniatać go od bardzo, bardzo dawna. Czuje, że ma więcej energii. Kiedy budzi się rano, nie myśli o tym, że chciałby, by nadszedł już wieczór, tylko skupia się na planie dnia. Je bardziej regularnie, alkohol pije tylko do posiłków. Wbrew złośliwym zarzutom Singa nie spędza dni przed lustrem, przestał nawet wyciągać z szafy tuniki - na co dzień ubiera się w spodnie i koszulę, a włosy po prostu wiąże na karku, rzadziej splata w warkocz. Powoli poprawiają się jego zdolność koncentracji i pamięć, zaś niewielkie sukcesy, które odnosi w zarządzaniu syndykatem, pozwalają mu na nowo cieszyć się własnymi zdolnościami i motywują do coraz większego wykorzystania własnego intelektu, z którego czasem jest nawet dumny. Jednak najwięcej przyjemności sprawiają mu spotkania z Singiem - przyzwyczaił się do nich i wyczekuje do tego stopnia, że kiedy w ostatniej chwili dochodzi do zmiany planów, napełnia go to każdorazowo wielkim niezadowoleniem.

Na przestrzeni zaledwie kilku tygodni Sing stał mu się niezbędny do życia - a na pewno do dobrego nastroju. Yue-lung wciąż nie czuje się szczęśliwy, jednak tak naprawdę nigdy się nie czuł, więc nawet tego nie oczekuje - po prostu jego codzienność zrobiła się bardziej znośna i jest w stanie przechodzić przez kolejne dni bez poczucia zupełnego ich bezsensu. Nawet jeśli nie ma ochoty na śmiech, to przynajmniej skończyły się jego napady melancholii.

Między nim a Singiem nie brakuje złośliwości i prób udowadniania własnej wyższości, nie brakuje ostrych słów i nawet wyzwisk - ostatecznie obaj potrafią się porządnie wkurzyć i szybko zagniewać - jednak Yue-lung podświadomie wyczuwa, że nie stoi za nimi zła wola. Czasem, kiedy ma wyjątkowo dobry dzień, dochodzi do ostrożnego wniosku, że byłby w stanie Singowi zaufać i wierzyć, że nie obróci się to przeciw niemu. Przy Singu nie ma poczucia zagrożenia i takim dziwnym wrażeniem napełnia go świadomość, że Sing prawdopodobnie również czuje się tu bezpieczny, biorąc pod uwagę okazjonalne drzemki, które ucina sobie w jego salonie, a z których Yue-lung nigdy go nie budzi.

I choć jakiś fragment jego umysłu - cichy głosik, który odzywa się zwłaszcza w tych chwilach niezwykłego optymizmu - ostrzega przed zaufaniem i przywiązaniem, ubierając w słowa strach i przedstawiając tysiące kończących się źle scenariuszy, Yue-lung z całych sił stara się go nie słuchać, nie przyjmować do wiadomości, pomijać stwierdzeniem, że wszystko ma przecież pod kontrolą.



Wietnamczycy wciąż bezczelnie poczynają sobie w Chinatown, jednak Arabowie tracą wpływy i zasięg. To na nich teraz skupiają się działania gangu Singa - według strategii, by zająć się wrogami po kolei, bacznie jednak obserwując ruchy drugich. Chińczycy powoli, ale skutecznie przetrzebiają ich szeregi, ponosząc przy tym znacznie mniejsze straty. Wreszcie w początkach lata nadchodzi czas ostatecznej konfrontacji.

- Dziś w nocy załatwimy ich na dobre - mówi Sing, który tego wieczoru wpadł tylko na chwilę. - Wycofali się do swojej bazy. O północy robimy rajd i zdejmujemy ich dowództwo.

- Zdajesz sobie sprawę, że to nie zakończy kłopotów? - zauważa Yue-lung, choć rozmawiali o tym już nieraz. - Znając Arabów, zaraz będą mieć nowe przywództwo. Lepiej byłoby skorzystać z okazji i wybić ich teraz co do nogi. Przecież wiesz, że mogę ci zapewnić tylu ludzi, ilu tylko chcesz.

Sing kręci głową - tak jak wiele razy wcześniej.

- Mam nadzieję, że pokażemy im raz na zawsze, że z Chińczykami nie wolno zadzierać - stwierdza. - Wystarczy, że nigdy więcej nie postawią nogi w tej części Manhattanu, a o Chinatown nawet nie pomyślą.

- Jesteś naiwny - mówi Yue-lung. - Myślisz, że tak łatwo odpuszczą? Z całym prawdopodobieństwem będą chcieli się zemścić, konflikt się jedynie przedłuży.

- Totalna masakra po prostu nie jest w moim stylu, okej? - rzuca Sing z lekką irytacją.

Yue-lung nie jest zadowolony z tej odpowiedzi, jednak wie, że przekonywanie nie ma sensu. Próbował wiele razy i za każdym doznawał porażki, bo Sing potrafi być równie uparty jak on sam. Postanawia jednak mieć ludzi w pogotowiu, tak na wszelki wypadek.

Sing wydaje się czytać jego myśli.

- Poza tym... Jeśli nie poradzimy sobie z nimi własnymi siłami, staniemy się pośmiewiskiem całego miasta - dodaje. - Więc nie.

- Przypomnę ci, że sam chciałeś mojego wsparcia - zauważa chłodno Yue-lung, bawiąc się końcówką warkocza.

- Ale nie ma sensu marnować go na Arabów. Z Wietnamczykami to inna sprawa, nie mam wątpliwości, że wówczas twoi ludzie bardzo się przydadzą - zapewnia Sing, a potem wstaje z kanapy. - Dobra, muszę lecieć.

- Będę miał tam kilku swoich obserwatorów, żeby o wszystkim wiedzieć - informuje Yue-lung, również się podnosząc. Ma nadzieję, że Sing wychwyci przekaz: "Więc nie musisz się tu pokazywać, jeśli będziesz bardzo zmęczony."

Sing kiwa głową, a potem sprawdza magazynek pistoletu. Nie widać po nim nerwów, jego ruchy są pewne, jednak rysy twarzy ma napięte - jego mimika jest dziś w ogóle znacznie bardziej oszczędna. Wreszcie ponownie podnosi na niego wzrok.

- To idę - mówi.

- Powodzenia - odpowiada Yue-lung po prostu.

Sing raz jeszcze kiwa głową i w następnej chwili już go nie ma. Yue-lung siada z powrotem na kanapie i usiłuje przekonać samego siebie, że wszystko będzie dobrze. Jednak w miarę jak mijają kolejne minuty, jego niepokój tylko rośnie, więc po chwili wstaje i podchodzi do okna, za którym zapadł już zmrok. Będzie tak wstawał i ponownie siadał jeszcze kilka razy. Uświadamia sobie, że czekanie jest znacznie gorsze niż działanie. Zdroworozsądkowo wie, że i tak na nic by się na polu bitwy nie przydał - nie jest wojownikiem, jest władcą. Musi wierzyć w umiejętności Singa, także jako dowódcy - ale niestety ta wiara na niewiele się zdaje, gdyż Sing należy do tej szczególnej grupy generałów, którzy walczą w pierwszej linii, narażając się na największe niebezpieczeństwo...

Ta myśl pozwala mu zrozumieć, że tak naprawdę niepokoi się o Singa, i tylko o niego - powodzenie akcji schodzi na dalszy plan. Do tej pory Sing wychodził bez szwanku z każdej opresji i walki, jednak tym razem mowa o starciu na pełną skalę dwóch gangów, kiedy wszystko może się zdarzyć. Yue-lung z całych sił stara się tego sobie nie wyobrażać, jednak coraz większym przerażeniem napełnia go myśl, że Sing może nie wrócić.

Jego umysł zapętla się na tej idei, aż nie jest w stanie skupić się na niczym innym. Nie chce rozważać przyczyn tego strachu - nawet teraz nie chce przyznawać się do przywiązania, jakie między nimi dwoma zaistniało - po prostu całym sobą wie, że nie może do tego dopuścić. Jest zupełnie pewny, że gdyby Sing zniknął z jego życia, wówczas... wówczas...

W pokoju wydaje się brakować powietrza, więc otwiera okno, ale to nic nie daje. Jego serce bije tak szybko, jakby miało wyskoczyć z jego piersi. Jego ręce się trzęsą, a potem drżenie ogarnia całe jego ciało. Ma wrażenie, jakby miał się zaraz rozpaść na kawałki. Otwiera butelkę brandy i nalewa do szklanki - alkohol pomaga choć trochę się uspokoić. Pomaga przekuć strach na działanie.

Wreszcie, gdy zegar wybija dziesiątą, wzywa do siebie jednego z agentów, by przekazać mu tajne instrukcje.



Sytuacja jak na razie rozwija się pomyślnie, a ludzie Soo-linga działają w skupieniu. Nawet jeśli w ostatnich dniach plany były tworzone z niewielkim wyprzedzeniem - w oparciu o poczynania przeciwnika - Chińczycy potrafią szybko dostosować się do nowej strategii. Soo-ling wie, że chłopaki mu ufają: jego zdolności oceny i wyboru najlepszego w danych okolicznościach rozwiązania. A ponieważ mu ufają, mogą bez obaw wykonywać jego polecenia i angażować się w walkę. Soo-ling jest z nich dumny i daje z siebie wszystko, by ich nie zawieść. Zajęło mu trochę czasu zdobycie tego zaufania - brakuje mu przecież charyzmy Shortera, różni się też od niego sposobem bycia i działania - jednak na przestrzeni blisko półtora roku wzajemnego docierania się i wspólnych udanych akcji chłopaki zaakceptowali go jako lidera.

Arabowie wycofali się do swojej bazy, żeby nabrać sił i odzyskać jako taką równowagę. W ciągu ostatnich dwóch tygodni Chińczycy nieustannie dawali się im we znaki, tylko na krótkie chwile pozostawiając ich w spokoju. Nie mogą się spodziewać frontalnego ataku na terenie, który uważają za bezpieczny - i na tym zaskoczeniu Soo-ling opiera powodzenie planu, którego głównym założeniem jest zadać cios, z którego gang się długo nie podniesie.

Jak przypuszczał, straży w dzielnicy praktycznie nie ma - wróg nie czuje się zagrożony na swoim terytorium. Nieliczni wystawieni na czatach ludzie zostają zdjęci; Chińczycy potrafią posuwać się szybko i bezszelestnie, a do tego są specjalistami w cichym unieszkodliwianiu przeciwnika. Soo-ling i jego oddział przekradają się w pobliże budynku, w którym stacjonuje dowództwo Arabów, maksymalnie do dziesięciu osób. Drugi oddział poszedł odciąć tyły.

Soo-ling nie czuje strachu, czuje tylko ekscytację. Nawet jeśli na co dzień zdarza mu się martwić różnymi sprawami wiążącymi się z kierowaniem gangu, to w chwilach akcji skupia się tylko na działaniu. Podczas walki wszystko jest tak proste, tak wyraźne - nie ma czasu, by zawracać sobie głowę mniej istotnymi kwestiami. Wyborów czasem trzeba dokonać w ciągu jednej sekundy, inaczej ktoś zadecyduje za ciebie i wszystko się skończy. Soo-ling jak dotąd zawsze wybierał dobrze i może mieć tylko nadzieję, że to szczęście będzie mu dalej sprzyjać.

Kiedy wybija północ, wbiega jako pierwszy do budynku - i ciszę przerywają odgłosy strzałów. Od teraz mogą liczyć tylko na swoją intuicję i podobieństwo z innymi domami w okolicy; jakikolwiek rekonesans w samej bazie wroga nie miałby szansy powodzenia. Soo-ling wie, że żadne szanujące się dowództwo gangu nie siedziałoby na wyższych piętrach, więc spodziewa się znaleźć ich znacznie bliżej i szybciej. I ma rację, zaraz z drzwi na pierwszym piętrze wypada kilku Arabów z bronią. Mają przewagę pozycyjną, jednak na klatce schodowej jest ciemno i to oni są lepiej widoczni, oświetlani przez padający zza ich pleców blask. Chińczycy nie mają problemu, by trafić do celu.

Soo-ling wbiega na schody pod osłoną ognia maszynowego, jednocześnie widzi, że przez drzwi od podwórza wpada do budynku więcej przeciwników - posiłki stacjonujące w okolicy. Wygląda na to, że jego ludziom nie udało się zupełnie odciąć tyłów, jednak nie zamierza się tym teraz przejmować - najważniejsze to załatwić wszystkich szefów Arabów za jednym zamachem. Nie może dopuścić, by uciekli przez schody przeciwpożarowe. Wreszcie na klatce nie ma już żadnego żywego przeciwnika, a drzwi do lokalu stoją otworem wciąż rzucając światło na korytarz. Kiedy ze środka przez dłuższą chwilę nie dochodzi żaden dźwięk, bierze głęboki wdech i wpada do wnętrza obskurnego mieszkania, jednak nie zastaje nikogo. Wybiega na schody przeciwpożarowe, jednak również tam nie widzi żadnego przeciwnika. W dole trwa walka - wygląda na to, że wszyscy Arabowie, którzy byli w pobliżu, zbiegli się na pomoc swoim szefom.

Soo-ling wie, że pora się wycofać, zanim sytuacja obróci się na ich niekorzyść. Cel został osiągnięty, Chińczycy nie mają tu czego szukać. Jak było ustalone, kwadrans po północy - tyle czasu Soo-ling przewidział na ten błyskawiczny atak - wszyscy kończą akcję niezależnie od efektu i wracają do Chinatown, każdy na własną rękę. Wychodzi na klatkę schodową, zbierając swoich ludzi... wtedy jednak słyszy dźwięk nadjeżdżających samochodów, które z piskiem opon zatrzymują na ulicy - wiele samochodów, otaczających okolicę - a potem tupot licznych stóp... i okrzyki, na wszystkie demony, chińskie okrzyki wzywające do identyfikacji, zanim rozpocznie się kolejna strzelanina, która szybko zdziesiątkuje Arabów.

Soo-ling zaciska pięści, bo nagle wszystko jest dla niego jasne. Euforia po wygranej walce ulatnia się, zastąpiona przez wściekłość. Ma ochotę kogoś udusić - kogoś bardzo konkretnego. Jego oczy bez problemu wypatrują na końcu ulicy znajomy samochód, więc biegnie do niego i po kilku sekundach jest obok. Yue-lung wysiada sam, oszczędzając mu trudu wyciągnięcia go ze środka. I to on odzywa się pierwszy, mówiąc opanowanym głosem:

- Wietnamczycy dowiedzieli się o waszej akcji i postanowili wykorzystać sytuację, by zaatakować was z drugiej strony. Nie było jak cię ostrzec, musiałem działać. Cieszę się, że wszystko z tobą w porządku.

Soo-ling wciąż zaciska pięści, tak jak i zaciska zęby, wpatrując się w stojąca przed nim postać w garniturze. Ma wrażenie, że nigdy wcześniej Yue-lung nie budził w nim takiej niechęci jak w tej chwili, i wymaga całej jego siły powstrzymanie się, by nie rzucić się na niego i nie stłuc na kwaśne jabłko, jak na to zasługuje.

- Sam im powiedziałeś, prawda? - cedzi przez zęby. To był jeden z planów, który Yue-lung kiedyś zaproponował: pozwolić, by wiadomość o ataku na Arabów dotarła do Wietnamczyków, i sprowokować ich do działania, żeby załatwić jednych i drugich za jednym zamachem. Wygląda na to, że Yue-lung za wszelką cenę chciał go użyć. - Musiałeś, po prostu musiałeś zrobić po swojemu.

Yue-lung nic nie mówi, stoi tam tylko bez ruchu, bez żadnego gestu, ale brak zaprzeczenia jest najlepszym dowodem na to, że Soo-ling ma rację, nieważne jak chciałby się mylić. Ma jednak przed sobą Lee Yue-lunga, który zdolny jest do największych podłości, łącznie z wbiciem noża w plecy kogoś, kto mu ufa. Soo-ling zdążył o tym w międzyczasie zapomnieć - i teraz ma za swoje.

- Nie znoszę twojego stylu załatwiania spraw - rzuca z odrazą. - Po prostu mnie wykorzystałeś.

Yue-lung drga, jakby chciał wyciągnąć do niego rękę.

- Nie, Sing, to nie tak... - zaczyna, ale Soo-ling nie ma zamiaru go słuchać.

- Zostaw mnie w spokoju - mówi, po czym odwraca się i odchodzi.

Ma absurdalną ochotę aż do rana spacerować ulicami Manhattanu, choć wcale nie jest pewny, czy do tego czasu zdoła się choć trochę uspokoić.



rozdział 6 | główna | rozdział 8