Rozdział 6




Początkowo Yue-lung jest bardzo zadowolony z własnej postawy, którą uważa za wspaniałomyślną albo wręcz bohaterską. Tym razem zdołał zachować spokój od początku do końca, zaś panowanie nad sobą stracił Sing. Yue-lung przyjął całą jego krytykę i wszystkie zarzuty bez mrugnięcia powieką i zupełnie się nimi nie przejmując - wiedział bowiem, że ma rację. Choćby Sing miał go znienawidzić, udało mu się przeprowadzić to, co zamierzał: wyciągnąć z chłopaka prawdę i pokazać mu, że nie ma żadnych podstaw, by obwiniać się o śmierć Asha Lynxa. Dla czegoś takiego warto było się poświęcić i narazić na ewentualną niechęć.

Jednak kiedy mijają kolejne dni, a Sing wciąż się nie pojawia, Yue-lung traci pewność, czy rzeczywiście wszystko poszło tak, jak powinno. Nawet jeśli przyzwyczaił się do bycia obiektem nienawiści i wmówił sobie, że czerpie z tego zadowolenie, to w miarę upływu czasu coraz mocniej uświadamia sobie, że nie chce, by Sing - akurat on - go nienawidził. To odkrycie wyprowadza go z równowagi - pomijając Blancę, w jego życiu od dawna nie było ludzi, na których cieplejsze uczucia chciał liczyć. Tak dawno temu, że nawet tego nie pamięta, postanowił, że nigdy nikomu nie zaufa... nikogo do siebie nie dopuści, bo spotka go tylko krzywda. Teraz, kiedy powoli zaczął przyzwyczajać się do obecności Singa, wzbudza to jego niepokój i jakaś część ostrzega go przed niebezpieczeństwem... inna jednak - może dlatego, że dopiero co bezpowrotnie zniszczył wszystko, co było między nim a Blancą - rozpaczliwie pragnie, by nic się w obecnej sytuacji nie zmieniało... by Sing wrócił, tak jak zawsze do tej pory wracał.

Ale Sing nie wraca - i tym razem Yue-lung, zamiast po swojemu złorzeczyć, obrażać się i deklarować, że teraz to już definitywny koniec ich znajomości, popada w coraz większe przygnębienie. Świadomość, że w ciągu zaledwie kilku dni zniechęcił do siebie wszystkie dwie osoby, które w ostatnim czasie traktowały go po ludzku, zgniata go paskudnym ciężarem. Nie pomaga powtarzanie sobie, że nie potrzebuje nikogo, nie pomaga powoływanie na urażoną dumę. Nie pomaga też - z drugiej strony - przekonywanie samego siebie, że w ten sposób Blanca i Sing nigdy nie dowiedzą się całej prawdy, nie odkryją pełni jego żałosnej postaci. Czuje się z każdą godziną gorzej i wie, że tylko do samego siebie może mieć pretensje.

Jego nastroju nie polepsza wypadająca akurat rocznica śmierci matki - dnia znaczącego koniec jego dzieciństwa i początek koszmaru, z którego wciąż się nie obudził. Jak co roku przy tej okoliczności, Yue-lung pogrąża się we wspomnieniach, które niechciane napływają do jego mózgu. Nigdy nie nauczył się z nimi walczyć, nigdy nie nauczył się ich odpierać. Obrazy i dźwięki, które z oglądanego filmu szybko stają się rzeczywistością, zmuszającą go do uczestnictwa. Kiedy przychodzą, biorą go w niewolę, każą mu raz po raz przeżywać tamto przerażenie, tamtą bezsilność, tamten ból.

Krzyki matki przechodzące w jęki, a potem w monotonne wycie, które wreszcie cichnie. Śmiech i ordynarne głosy braci. Szybki oddech trzymającego go Hua-lunga i zaciskające się konwulsyjnie na jego ciele ręce. I krew, krew na białej twarzy kobiety, która była całym jego światem - a potem wszędzie, płynąca i płynąca, aż więcej nie było, a z matki został tylko porzucony na podłodze strzęp człowieka.

Wszystko, co nastąpiło później, wydrwiło jego imię. Księżycowemu smokowi złamano skrzydła, zanim jeszcze nauczył się latać. Odebrano mu wolność i możliwość decydowania o sobie, zostawiono go na łasce innych. Zdeptano jego osobowość i wgnieciono go w ziemię. Pozbawiono poczucia własnej wartości, przekonano, że nie jest smokiem ani człowiekiem, ale zaledwie robakiem, który jedynie służąc innym ma prawo do egzystencji.

Tamten ból i tamto przerażenie tak naprawdę go ocaliły. Gdyby nie one, jego egzystencja rzeczywiście dobiegłaby końca - jednak tamto cierpienie było do tego stopnia dotkliwe, że wstrząsnęło nim na wskroś i wywołało reakcję. Nauczyło okaleczonego smoka nienawiści, która jako jedyna mogła go pchnąć naprzód. Ta nienawiść dała mu siłę, podtrzymywała go przez następne dziesięć lat, pomagała mu znosić wszystko - nawet najgorsze upokorzenie, nawet najohydniejsze traktowanie, nawet najbardziej odrażające uczynki - i dodawała cierpliwości, nieustannie szepcąc słowa wsparcia. Nawet jeśli smokowi złamano skrzydła, nienawiść oszlifowała jego pazury i wyostrzyła kły - wszystko w oczekiwaniu na chwilę ataku i zwycięstwa. Nie potrzebował latać; kiedy wreszcie nadszedł czas, rozdarł swoich wrogów na strzępy i odgryzł im głowy.

Jednak zemsta nie sprawiła, że zapomniał. Nie był w stanie odciąć się od przeszłości, a jego skrzydła nigdy się nie zrosły, by mógł wzbić się w powietrze i polecieć w stronę księżyca. Został zmuszony, by wciąż pełzać po ciemnej ziemi, potykając się o trupy swoich dręczycieli, bo nienawiść obróciła się przeciw niemu samemu i nie mogła mu więcej oświetlać drogi. Pozostał uwięziony we wspomnieniach i koszmarach, zupełnie jakby wciąż trwały i miały trwać zawsze.

W tych koszmarach na nowo przeobraża się w małego chłopca, który nie jest w stanie uciec swoim prześladowcom. Nawet nie widzi ich twarzy, widzi tylko ich ręce, które sięgają do niego z każdego kierunku. Niezliczone dłonie, chwytające za ręce i nogi, wciskające się w jego włosy i pod ubranie, przesuwające się po jego wargach i skórze, wdzierające się do wewnątrz, zawłaszczające każdym fragmentem jego ciała. Nie potrafi się od nich uwolnić, może tylko znosić ich dotyk i bezgłośnie łkać w oczekiwaniu na koniec. Jednak koniec nie nadchodzi - ręce nie wypuszczą zabawki, którą mogą bezkarnie niewolić choćby i całą wieczność, nie zamierzają jej też niszczyć. Jedyne, co Yue-lung może zrobić, to wycofać się w siebie jak najgłębiej, schronić w tym maleńkim ziarenku, które zostało z jego duszy, i marzyć o świecie, w którym nie istnieje pojęcie dotyku.

Kiedy pogrąża się w tych koszmarach na jawie, traci poczucie czasu i rzeczywistości. Nie je, nie pije, siedzi tylko godzinami na krześle, zgarbiony, drżący. Jego ludzie trzymają się od niego z daleka, czekając, aż mu minie, bo zawsze mija, gdyż wiedzą, że najgorsze, co można zrobić, to spróbować przywrócić go do świadomości. Kiedy czyjaś dłoń nieopatrznie dotknie jego ramienia z pytaniem: "Wszystko z tobą w porządku?", jego reakcja jest gwałtowna.

- NIE DOTYKAJ MNIE! - krzyczy Yue-lung, zrywając się z krzesła i cofając pod ścianę. - Nigdy więcej mnie nie dotykaj!!!



Soo-ling sam ma ochotę odskoczyć, gdyż nie spodziewał się takiej reakcji, która bardziej pasowałaby do dzikiego zwierzęcia niż człowieka. Yue-lung stoi plecami do ściany, sylwetkę ma napiętą, jakby był gotów uciekać - albo atakować. Jego ręce drżą lekko, oddycha szybko i płytko przez usta. Jego twarz jest zupełnie blada, a oczy szeroko otwarte, ze źrenicami pochłaniającymi całe tęczówki.

Soo-ling unosi obie dłonie i mówi, mimo wstrząsu, uspokajającym tonem:

- W porządku, nie będę. Nie chciałem cię przestraszyć, przepraszam.

Wydaje się, że Yue-lung go nie słyszał, ale w następnej chwili Soo-ling pyta samego siebie, czy chłopak w ogóle go poznaje, bo w jego oczach nie ma zrozumienia.

- To ja, Sing - mówi na wszelki wypadek. - Nic ci nie zrobię - dodaje, bo coś podpowiada mu, że powinien.

Potem powoli wycofuje się i siada na kanapie po drugiej stronie pokoju, gorączkowo zastanawiając się, co mogło wprawić młodego szefa mafii w takie przerażenie. Nigdy wcześniej nie widział go w takim stanie - i ma nadzieję, że więcej nie zobaczy. Czasem był świadkiem podobnych zachowań u ludzi, którzy pod wpływem narkotyków czy alkoholu doznawali halucynacji - wszędzie wokół widzieli wrogów - ale Yue-lung powiedział, że nic nie bierze, i Soo-ling mu wierzy. Nic też nie wskazuje na to, by chłopak dzisiaj pił.

Yue-lung tymczasem nie spuszcza z niego spojrzenia, prawie nie mruga... jednak po chwili jego rysy rozluźniają się, podobnie jak jego ciało. Nabiera kilka głębszych oddechów, a potem przełyka ślinę i przejeżdża dłońmi po twarzy, zupełnie jakby obudził się ze snu. Możliwe, że tak właśnie jest. Wreszcie odrywa się od ściany i wraca na krzesło, nic nie mówiąc. Wydaje się potwornie zmęczony.

- Coś się stało? - pyta Soo-ling.

Yue-lung kręci głową, wzrok ma wpatrzony w podłogę.

- Nie dzisiaj - odpowiada szeptem, potem jednak podnosi oczy. - Nie lubię... kiedy się mnie dotyka.

"Nie lubię" to pewne niedopowiedzenie, myśli Soo-ling, ale zatrzymuje tę uwagę dla siebie. W zamian postanawia docenić, że Yue-lung udzielił mu wyjaśnienia.

- Nie wiedziałem, przepraszam - mówi, a potem, pod wpływem impulsu, pyta: - Dlaczego?

Yue-lung ściąga usta w cienką linię i Soo-ling już wie, że nie powinien o to pytać. Zanim jednak powie, że to nieważne, Yue-lung zaciska ręce, aż bieleją mu palce, a jego spojrzenie traci ostrość.

- Moi bracia lubili mnie gwałcić, od kiedy skończyłem trzynaście lat. Zwłaszcza Wang-lung i Hua-lung nie żałowali sobie, kiedy tylko mieli okazję. Czasem też byłem wypożyczany parterom biznesowym jako prezent do zabawy - mówi głucho.

Soo-ling czuje, że robi mu się niedobrze i że tak naprawdę nie chciał tego wiedzieć. Zdumiewa się, że Yue-lung był w stanie to powiedzieć, a jednocześnie ogarnia go głęboki sprzeciw na myśl, że coś takiego miało miejsce. Nigdy nie przypuszczał, że ktokolwiek byłby w stanie tak postąpić z własną rodziną...

- Nie dziwię się, że chciałeś ich zabić - mówi szczerze, z odrazą. - I że to zrobiłeś.

Yue-lung ponownie skupia na nim wzrok i patrzy, jakby widział go pierwszy raz w życiu... a potem jego oczy wypełniają się łzami i zakrywa twarz dłonią. Soo-ling wpada w popłoch.

- Przepraszam, nie powinienem był pytać - rzuca pospiesznie, zły na samego siebie.

Yue-lung jednak kręci głową i nic nie mówi, siedzą więc dłuższą chwilę w milczeniu. Soo-ling przypatruje się zgarbionej sylwetce na krześle po drugiej stronie pokoju i usiłuje się połapać w natłoku myśli. Wiedział, że przyrodni bracia Yue-lunga zabili jego matkę, ale teraz okazało się, że wyrządzili mu jeszcze więcej krzywd. Soo-ling, tak jak powiedział, nie dziwi się, że Yue-lung chciał się zemścić i zrobił to w okrutny sposób. Uświadamia sobie, że przestaje się też dziwić jego zmiennym nastrojom i kapryśnym zachowaniom. Jedyne, co go może dziwić, to że Lee Yue-lung mimo tego wszystkiego przeżył i wciąż tu był. Nie, "zdziwienie" oddaje tylko część uczuć. Już to kiedyś powiedział: Yue-lung został skrzywdzony - ale dopiero teraz świadomość tego budzi w nim współczucie. I szacunek.

Znów uderza go myśl, jak bardzo Ash i Yue-lung są do siebie podobni - i pierwszy raz to porównanie nie powoduje w nim niechęci. Asha przecież naprawdę lubił, a Yue-lunga co najwyżej starał się nie nienawidzić... jednak teraz różnica wydaje się rozmywać. Ash umarł, Yue-lung został przy życiu - i Soo-ling wie, że jedynym sensownym krokiem będzie zainwestować w tę znajomość, w relację z żywym człowiekiem, bo Ashowi już nie jest w stanie pomóc.

Przypomina mu to, po co dzisiaj tu przyszedł.

- Słuchaj - przerywa milczenie, a Yue-lung, który w międzyczasie zdążył już odzyskać choć trochę spokoju, podnosi na niego wzrok. - Poprzednim razem... um... powiedziałem rzeczy, których teraz żałuję. Źle się czułem i myślałem, że... Ale to żadne wytłumaczenie. Po prostu na tobie odreagowałem, co było nie w porządku. Wiem, że śmierć Asha nie znaczyła dla ciebie tyle, ile dla mnie, ale i tak nie powinienem był tego mówić. Ale teraz już jest okej. Więc... no, przepraszam.

Yue-lung wpatruje się w niego bez słowa. Na jego twarzy rysuje się zmęczenie, jednak jego spojrzenie jest skupione i Soo-ling wie, że wszystko, co powiedział, zostało usłyszane i przyjęte do wiadomości. Potem Yue-lung wzdycha lekko i odwraca wzrok.

- Sing, nawet jeśli nienawidziłem Asha, teraz nie ma to już przecież znaczenia - odpowiada, a jego głos jest zupełnie opanowany. - Jednego natomiast możesz być pewien: w żadnym momencie nie czułem się szczęśliwy z powodu jego śmierci. Nie wiem, czy mi uwierzysz, ale taka jest prawda. Tak samo jak nie zamierzam cieszyć się sytuacją Eijiego. W ogóle o nim nie myślę.

Soo-ling powoli kiwa głową, choć słowa Yue-lunga sprawiają, że czuje się jeszcze bardziej winny, bo wychodzi na to, że rzeczywiście we własnej rozpaczy przypisał mu uczucia, których wcale nie było.

- Ale może, żeby w przyszłości uniknąć ewentualnych nieporozumień, najlepiej będzie, jeśli nie będziemy rozmawiać na ich temat...? - mówi dalej Yue-lung. - Choćby nie wiem co, nigdy nie będziemy w tej sprawie jednomyślni, więc lepiej nie kusić losu. Nie wydaje ci się?

- Okej - odpowiada Soo-ling, bo propozycja jest całkiem sensowna.

Yue-lung kiwa głową, a potem odwraca wzrok.

- A co do przeprosin... Przyjęte - oświadcza cicho. - Cieszę się... Cieszę się, że...

- Że co? - pyta Soo-ling, marszcząc czoło i spodziewając się najgorszego.

- Że wróciłeś - odpowiada szeptem Yue-lung, wbijając spojrzenie we własne kolana.

Soo-ling gapi się na niego przez dłuższą chwilę, bo zaskoczenie pozbawiło go słów. Potem z zakłopotaniem przejeżdża ręką przez włosy.

- Kiedy uświadomiłem sobie, że zachowałem się jak dzieciak, rzeczywiście było mi głupio przyjść. Ale jeszcze bardziej głupio byłoby nie przyjść - stwierdza mrukliwie.

Yue-lung kręci głową i znów sprawia wrażenie, jakby miał się zaraz rozpłakać. Potem jednak prostuje się na krześle, nabiera głęboko powietrza i ponownie na niego patrzy. Jego palce zaciskają się na materiale spodni.

- Sing, chciałbym, żebyś przychodził częściej - mówi wprost, choć jego oczy znów są szeroko otwarte, jakby się bał.

Tym razem zdumienie Soo-linga jest tak wielkie, że nie jest w stanie zareagować w żaden sposób. Jednocześnie narasta jego zaalarmowanie, aż musi zdławić cichy głosik, który usilnie wzywa do ostrożności, bo takie deklaracje ze strony Lee Yue-lunga nie mogą oznaczać niczego dobrego.

Yue-lunga wyraźnie rozstraja jego milczenie.

- Mógłbyś coś powiedzieć - rzuca wreszcie z irytacją, w końcu brzmiąc jak zwykle.

- Odebrało mi mowę, wasza wysokość - odpowiada Soo-ling.

Yue-lung marszczy brwi.

- Nie nazywaj mnie tak - mruczy z niechęcią i odwraca wzrok, a Soo-ling znienacka ma ochotę się roześmiać.

- W takim razie... przyjdę jutro na śniadanie.



rozdział 5 | główna | rozdział 7