Życie w Hong Kongu jest znacznie trudniejsze niż w Nowym Jorku, gdyż dopiero tutaj Yue-lung może pojąć, co tak naprawdę znaczy być głową rodziny Lee. W Ameryce był po prostu przywódcą jednej z wielu mafii - tutaj jest potomkiem ostatniego cesarskiego rodu Chin, niosącym na swoich barkach wieki tradycji. W "krainie wolności" mało kto patrzył mu na ręce, tutaj jest na świeczniku całego podziemia jako jego lider. Mimo to nie tęskni za Stanami, gdyż jego ojczyzna jest właśnie tutaj, przyjmuje więc ciężar odpowiedzialności i postępuje tak, by nikt - nawet najbardziej wymagający przedstawiciele starszyzny - nie miał powodów do krytyki. Mieszka w domu, który bardziej przypomina pałac, nosi wytworne stroje oraz utrzymuje armię służących i wizażystów, którzy doprowadzają do perfekcji ten obraz półboga, za którego ludzie - sprzymierzeńcy i być może też wrogowie - chcą go uważać. I tylko czasem wraca w myślach do tych przeżytych z Singiem w rezydencji na Manhattanie lat, gdy z powodzeniem mógł wierzyć, że jest po prostu zwykłym człowiekiem. Sing odwiedza go regularnie, przylatuje przynajmniej raz w miesiącu na około tydzień. Spędzają wtedy chociaż upojne noce - dni bowiem wypełnione są obowiązkami, choć i wtedy udaje im się czasem uszczknąć kilka godzin z napiętego grafiku, by pobyć tylko we dwóch. Yue-lung może wtedy śmiać się i żartować, czego na co dzień nie robi - nie ma z kim. Może nasycić się dotykiem i wygrzewa się w blasku miłości. Tej energii wystarcza na kilka tygodni, w czasie których może promieniować własną, niczym księżyc odbijający światło słońca. Czasem zastanawia się, dlaczego zdecydował się rozdzielić Singa i siebie połową świata i dwunastoma godzinami. Zawsze wtedy dochodzi do wniosku, że miłość nigdy nie była dla niego celem, tylko drogą. Tak jak wcześniej nienawiść, tak potem miłość była w stanie podtrzymać go przez ponad dekadę życia. Bez nich nie zdołałby niczego osiągnąć. Tak samo był i wciąż jest zdania, że Sing ma znacznie więcej do zdobycia niż tylko Lee Yue-lunga. Nie wierzy, że byliby szczęśliwi, jedynie ze sobą będąc - podejrzewa, że prędzej czy później czegoś zaczęłoby brakować, jakiejś treści, jakiegoś sensu... może ostatecznie znienawidziliby się nawet. Woli więc obecne rozwiązanie, gdy spotykają się raz na jakiś czas i zawsze zostaje mu dobitnie udowodnione, że Sing pragnął go i tęsknił za nim od momentu, gdy widzieli się ostatnim razem kilka tygodni temu. Choć są ze sobą już kilkanaście lat, bezwzględne oddanie i wierność Singa nie przestają go zdumiewać. Nawet jeśli Sing ma kilka dyplomów, świetnie radzi sobie jako zwierzchnik chińskiej mafii w Stanach, jest właścicielem kilkunastu zupełnie legalnych przedsiębiorstw i cieszy się popularnością, która pozwoliłaby mu startować na prezydenta czy ubiegać się o rękę każdej kobiety, to kiedy zostają tylko we dwóch, staje się tamtym chłopakiem, który w wieku szesnastu lat wyznał mu miłość i powiedział, że nie zamierza od niego odchodzić. Jest dokładnie tak samo zakochany i tak samo traktuje go jak największe dobro w życiu. W swoim czasie Yue-lung miał zwyczaj wracać do kwestii jego ożenku, jednak po kilku latach zrezygnował, gdyż Sing każdorazowo odnosił się do sprawy negatywnie. Yue-lung prawdopodobnie mógłby wymusić na nim małżeństwo, ale na to by się nie zdobył - nie tylko z szacunku dla Singa, któremu nigdy nie chciał niczego nakazywać i którego zawsze uważał za partnera, nie podwładnego, ale i z własnej niechęci. Co innego mówić "powinieneś", a co innego aktywnie to przeprowadzać. Może najwyższy czas zaakceptować, że dla Singa obietnica "zostanę z tobą" to jak przysięga małżeństwa. Sing Soo-ling jest najwyraźniej człowiekiem, który umie pokochać raz na całe życie. Tak jak on sam...? Kiedy pewnego dnia do restauracji, w której Yue-lung spożywa obiad, wpadają zamaskowani ludzie i w jego stronę zostaje wycelowana broń, Yue-lung tylko ociera usta serwetką i wstaje. Odważnie patrzy na napastników - Wietnamczyków, którzy zaczynają przedstawiać mu wszystkie możliwe zarzuty jako argumenty na swoje działania - ale tak naprawdę wcale ich nie widzi. Mówią, że przed śmiercią człowiekowi przelatuje przed oczami całe życie, a jednak jego myśli biegną tylko ku przyszłości i jedyną emocją, która go wypełnia, jest strach o Singa. Ma nadzieję, że Sing nie narazi się na niebezpieczeństwo, szukając zemsty... i zaraz uświadamia sobie, że to niemożliwe, gdyż taka jest właśnie miłość Singa, która każe mu poruszyć niebo i ziemię, każe biec na koniec świata i nieść zgubę tym, którzy odważyli się podnieść rękę na sens jego życia, aż wszyscy zostaną ukarani, starci na proch i nie zostanie ani jeden winny. Uśmiecha się. - Jesteście wszyscy martwi - mówi z całkowitym spokojem i zupełnym przekonaniem, a oni nie rozumieją i może do samego końca nie zrozumieją. Nie boi się śmierci, bo nigdy się jej nie bał, jednak już od dawna nie myślał o niej ani jej nie pragnął. Teraz też nie chce umierać - wie, ile jeszcze radości i dobra czekałoby go z Singiem - zdaje sobie jednak sprawę, że sytuacja jest beznadziejna. Zamachowcy doskonale wybrali moment, gdy Sing dopiero co wyjechał... ale, ach, nieważne. Nie zamierza niczego żałować - nawet tego, że przyjdzie mu tu dziś zginąć, kiedy ledwo co obchodził trzydzieste urodziny - gdyż dostał bez porównania więcej, niż zasłużył: dwanaście lat czystego szczęścia. Jest tego tyle, że ogrzewa go nawet teraz, w tej chwili zupełnego końca, i pozwala mu na uśmiech. Zamyka oczy, bo nie chce spędzić ostatnich chwil, patrząc na tych ludzi. W jego umyśle pojawia się twarz, która zawsze tam jest, wystarczy przymknąć powieki. Twarz o wyrazistych rysach i zgrabnym nosie, namiętnych ustach i czujnych, inteligentnych oczach pod wygiętymi brwiami. Doskonała twarz, którą czasem Yue-lung obrysowywał palcem, by zapamiętać nie tylko wzrokiem, ale też dotykiem. Piękna twarz, która rozjaśniała się niezwykłym ciepłem za każdym razem, gdy ich oczy się spotkały. Spokojna twarz, na którą Yue-lung - i tylko on - potrafił przywołać wyraz nieskrępowanej rozkoszy. Ukochana, tak bardzo ukochana twarz...! Chciałby go jeszcze raz zobaczyć. Powiedzieć wszystko, czego nie zdołał przez te dwanaście lat... przeprosić, ale w pierwszej kolejności podziękować. A potem złapałby go mocno, ściągnął w dół i pocałował, i zapomniał o wszystkich sentymentalnych bzdurach - w sumie to zawsze wychodziło mu najlepiej i teraz ma ochotę zachichotać na samą myśl. Sing by go wtedy objął, jakby chciał go zgnieść w swych mocnych ramionach, ale przecież nigdy nie zrobił mu krzywdy, zawsze traktując delikatnie niczym najcenniejsze dzieło sztuki. Kochaliby się do białego świtu, zapominając o całym świecie. Kiedy mieli siebie, świat był im przecież zupełnie niepotrzebny. Ach, chciałby go jeszcze raz zobaczyć... Przed samym końcem nachodzi go myśl: "Jednak żałuję, że nie wzięliśmy tego ślubu na Hawajach". Wszystko stało się tak nagle, że Soo-ling nie jest w stanie uwierzyć. Jednego dnia Yue-lung był - tak jak każdego dnia przez ostatnie kilkanaście lat obecny w jego życiu - a nazajutrz dostaje telefon z informacją o jego śmierci w zamachu. W coś takiego nie da się uwierzyć, więc wsiada w samolot i leci do Hong Kongu, wciąż w tym stanie szoku i oddzielenia od rzeczywistości. A kiedy stoi już nad nim i patrzy w jego twarz - ukochaną twarz - wciąż ma wrażenie, że leży tam ktoś, kto tylko podobnie wygląda, bo przecież Yue-lung nie dałby się złożyć do trumny i na pewno nie mógłby spać tak spokojnie z tymi wszystkimi ludźmi wokół. Potem ucieka od tego widoku, wypycha go ze świadomości, a w zamian skupia na działaniu. Dowiaduje się, kto podniósł rękę na władcę chińskiego podziemia, i przeprowadza atak. Zabija bez litości, nie zostawiając przy życiu nikogo. Niszczy wietnamską mafię w ciągu jednej nocy, jak przed laty w Nowym Jorku. Znów się go nie spodziewali - i był to ich ostatni błąd. Jednak kiedy stoi na pustym już polu bitwy, wcale nie czuje się lepiej. Potem wraca do tego strasznego pałacu śmierci, by wpatrywać się w uśpione na zawsze oblicze człowieka, który był dla niego więcej niż kochankiem - był połową duszy - a kiedy już nie ma sił stać, siada na podwyższeniu, opiera się plecami o trumnę i usiłuje dojść, co zrobić ze swoim życiem. Siedzi tam wiele godzin, nabierając pewności, że to puste miejsce w jego wnętrzu nigdy się nie zagoi, nie wypełni. Nie zwraca uwagi na ludzi, którzy starają się go przekonać, by wstał i zajął się sobą. Nie widzi żadnego sensu w robieniu czegokolwiek. - Ekscelencjo, Jego Wysokość pragnął, by pan to dostał - łagodny, pełen szacunku głos wdziera się w jego otępienie, a słowa nakazują unieść głowę. Przez chwilę usiłuje skupić spojrzenie na ubranym w tradycyjny strój mężczyźnie - rozpoznaje w nim Cheunga, sekretarza Yue-lunga - który w pokornej pozie podaje mu list. - Jego Wysokość życzył sobie, by otrzymał pan ten list, gdyby przytrafiło się najgorsze - mówi mężczyzna, gdy Soo-ling wciąż wpatruje się w trzymaną przez niego kopertę. - Przewidział swoją śmierć...? - pyta zachrypniętym głosem, wyciągając rękę. - Nie, Ekscelencjo. Jego Wysokość co roku pisał nowy list. Zawsze w styczniu wręczał mi z poleceniem, by na pewno przekazać go Ekscelencji, a poprzedni zniszczyć. Soo-ling bierze kopertę i ogląda. Do Soo-linga z jednej strony - z drugiej pieczęć Yue-lunga. - Jeśli wolno mi coś dodać... Musiał uważać za bardzo ważne, by Ekscelencja to przeczytał. - Możesz odejść. Cheung kłania się i wycofuje bez słowa. Soo-ling wstaje - po wielu godzinach siedzenia w jednej pozycji jego mięśnie są zupełnie zdrętwiałe - i podchodzi do okna. Drżącymi palcami otwiera kopertę i rozkłada kartkę, ale już nagłówek sprawia, że musi się oprzeć o futrynę, gdyż fala emocji niemal zbija go z nóg. Pozwala rękom opaść i unosi twarz do sufitu. Zamyka oczy i zaciska zęby, by nad sobą zapanować. Dopiero po chwili jest w stanie ponownie spojrzeć na zapisany ładnym pismem arkusz, choć znaki wciąż zdają się rozmazywać. Mój Soo-ling, Jeśli czytasz ten list, musi to oznaczać, że nie ma mnie już w twoim świecie. Mam nadzieję, że dobrze wyglądałem w trumnie. Zapytałeś mnie niedawno, czy zaprzysięgłem duszę demonom w zamian za wieczną młodość i urodę. Nie, po prostu płacę odpowiednio moim kosmetyczkom i stylistom - oczywiście tylko po to, by zawsze ładnie wyglądać dla Ciebie. Przepraszam za te głupoty. Zawsze kiedy usiłuję wyobrazić sobie własną śmierć, po prostu nie jestem w stanie zachować powagi. Zdaję sobie jednak sprawę, że dla Ciebie ta sytuacja musi być niemiła. Tylko myśl o tym, jak musisz się czuć, pozwala mi pisać te słowa. Nie chcę, żebyś obwiniał się o to, że tym razem nie zdołałeś mnie uratować. Ocaliłeś mnie wiele razy wcześniej, nie tylko fizycznie. Gdyby nie Ty, prawdopodobnie nie dożyłbym nawet osiemnastych urodzin, a tymczasem udało mi się dotrwać aż do trzydziestki. Pamiętasz, że w tym roku będzie trzynaście lat od tamtej rozmowy, podczas której strzeliłeś mnie w pysk i kazałeś się ogarnąć, jednocześnie obiecując swoją pomoc? Nigdy nie złamałeś tej obietnicy. Mam nadzieję, że ten trzynasty rok nie będzie pechowy, a przeciwnie - umocni nasze szczęście. Sing Soo-ling, jesteś najlepszym, co mnie w życiu spotkało, mimo że nie zrobiłem nic, by na Ciebie zasłużyć, ani nie zdołałem w żaden sposób Ci się odwdzięczyć. Jestem panującym nad ciemnością smokiem, który tylko bierze i pożera wszystko. Nie mam serca, które byłoby w stanie "kochać", dlatego nigdy nie mogłem odpowiedzieć na Twoje uczucia. Jednak dałeś mi duszę - tę połowę swojej - dzięki której mogłem czuć Twoje ciepło i dzielić Twoją radość. Dziękuję Ci, Sing - mój Soo-ling - że byłeś ze mną przez te wszystkie lata i ogrzewałeś mnie swoją miłością. Ocaliłeś mnie przed wiecznym mrokiem i zagładą i sprawiłeś, że zdołałem odkryć w sobie chęć życia i choć trochę polubić samego siebie. Nie żałuję ani jednej chwili z tych już niemal trzynastu lat naszej wspólnej egzystencji. I myślę, że jeśli rzeczywiście zdarzy mi się umrzeć w tym roku, powitam śmierć ze spokojem, choć tak naprawdę ani mi w głowie umieranie, kiedy przed nami jeszcze tyle dobrego. Jednak czytasz ten list, a to oznacza, że nie udało mi się przeżyć tego roku do końca, więc teraz najważniejsze: nie chcę, żebyś po mnie rozpaczał ani odwracał się od życia. Ktoś taki jak Ty powinien być szczęśliwy, a Ty masz jeszcze wiele do dania. Jesteś niczym słońce, które potrafi oświetlić każdego i rozgonić nawet najgęstszy mrok. Możesz porwać za sobą ludzi i zdobyć ich miłość, gdyż potrafisz kochać. Choć dla mnie byłeś "ostatnim", ja dla Ciebie byłem zaledwie "pierwszym". Dlatego, Sing, proszę Cię, żebyś znalazł szczęście - prawdziwe szczęście z kimś, kto będzie w stanie odpowiedzieć na Twoje uczucia, kimś, kto będzie takim samym słońcem jak Ty, a nie zaledwie księżycem, odbijającym Twój blask. (Już nie żyję, więc nie mogę być zazdrosny, choć nigdy nie chciałem się Tobą z nikim dzielić). Ach, ten list znów się robi zbyt lekki w nastroju, dlatego lepiej już skończę. Jeśli czytasz go w ciągu trzech dni od mojej śmierci, to pamiętaj, że mój duch jeszcze gdzieś tam jest. Nie chcę widzieć Cię w rozpaczy, więc spróbuj się choć na chwilę uśmiechnąć, tylko dla mnie, żeby oświetlić mi drogę na drugą stronę. Chyba że udało Ci się to podczas lektury, wówczas te głupoty, które tu powypisywałem, na coś się jednak przydały. Nie chcę się z Tobą żegnać i tak naprawdę mam nadzieję, że - niezależnie z kim i gdzie będziesz - nigdy mnie nie zapomnisz. Może uda się nam kiedyś jeszcze spotkać w innym życiu. Yue-lung, tylko Twój Hong Kong, 10.1.2000 Soo-ling zdaje sobie sprawę, że łzy kapią z jego oczu, ale na twarzy ma rzeczywiście uśmiech. Jego pierś ściska się nieznośnym bólem, w którym jest jednak nuta słodyczy. Kuca na podłodze i kładzie list obok. Przyciska pięści do czoła i tkwi tak, usiłując pozbierać się z kawałków, na które się właśnie rozsypał. Przez trzy dni był niczym skamieniały z rozpaczy i żalu, ale teraz wreszcie jest w stanie czuć więcej - czuć to wspomniane w liście ciepło, które wydaje się przepełniać każdą komórkę jego ciała. Otwiera oczy i znów bierze w rękę list, by czytać go raz po raz, aż zna jego treść na pamięć i nigdy nie zapomni. Potem wstaje i wraca na podwyższenie, by spojrzeć - być może pożegnalnie - na twarz Yue-lunga. - Wyglądasz ładnie - mówi. - Spodobałbyś się sobie. I jednak wolę, żeby to była zasługa kosmetyczek i stylistów, a nie demonów. Odpocznij sobie wreszcie, tam po drugiej stronie... i może kiedyś rzeczywiście wróć tu jeszcze. Ale wiesz co? I tak winię się za to, że nie zdołałem cię tym razem uratować... że musiałeś odejść już teraz. To nie w porządku, bo nieważne ile lat szczęścia się otrzymało, śmierć nie powinna przychodzić tak wcześnie. Chciałem, żebyś żył dłużej... znacznie dłużej... Jaki z ciebie smok? Smoki żyją wiecznie. Jego gardło zaciska się i przez chwilę nie jest w stanie wydusić ani słowa, więc stoi tylko i patrzy na Yue-lunga, a w jego głowie wciąż pobrzmiewa ta ostatnia wiadomość. - Jaki z ciebie smok? - powtarza, gdy już jest w stanie ponownie mówić. - Jesteś dureń, zupełny głupol. Napisałeś mi list miłosny i gadasz, że nie umiesz kochać? Że potrafisz tylko zabierać i pożerać? Wiesz, są pewne granice nieobiektywności. Jesteś stuprocentowym człowiekiem, kto jak kto, ale ja wiem to doskonale. Jesteś człowiekiem od czubka głowy aż po mały palec u nogi, poznałem przecież twoje ciało dokładnie, każdy jego fragment. Jesteś człowiekiem, bo widziałem twój śmiech i twoje łzy, twój gniew i twoją czułość. Egoistyczny i bezinteresowny. Okrutny i łagodny. Chłodny i gorący. Samotny, nieufny... i otwarty. Jesteś stuprocentowym człowiekiem. Nie jesteś gorszy od całej reszty... ale jesteś lepszy od wielu... Znów musi przerwać i zacisnąć powieki, gdyż nowe łzy cisną mu się do oczu, a wargi zaczynają drżeć. Mija chwila, zanim udaje mu się opanować płacz. - Jesteś lepszy od wielu, a dla mnie byłeś najlepszy. Będę za tobą tęsknić jak cholera... zwłaszcza nocami, zwłaszcza w ciemności, bo słońce świeci tylko za dnia, a nocą jedynie księżyc jest w stanie oświetlić drogę. I tak naprawdę odbite światło staje się jego własnym światłem... Księżyc to najpiękniejsze, co noc ma do zaoferowania, a na słońce nawet nie da się patrzeć. - Marszczy czoło. - Wydaje mi się zresztą, że oślepłeś, kiedy się tak we mnie wpatrywałeś. Bo ten list... Napisałeś w nim znacznie więcej głupot, niż ci się wydawało. Nachyla się nad nim i całuje jego zimne wargi, a potem długo trzyma rękę na jego policzku. - Pójdę szukać swojego szczęścia, jak tego chcesz, ale możesz być pewny, że nie zamierzam cię zapominać. Jesteś częścią mnie, jesteś mój Yue-lung. Może znajdę swoje słońce, ale nigdy już nie zobaczę na swoim niebie księżyca. Dlatego... oby kiedyś udało się nam do siebie wrócić. Wtedy powiem ci to, co mówiłem ci wiele razy... a ty powiesz mi to, czego nigdy nie powiedziałeś, więc kończę już tę poezję i... - Ociera oczy i uśmiecha się. - Do zobaczenia. Pożegnanie zawsze łatwiej znieść, gdy wierzy się w ponowne spotkanie. [28.6.-3.9.2020]
|