Rozdział 14




Następne tygodnie są do tego stopnia sielanką, że Soo-ling na zmianę boi się, że zaraz obudzi się z pięknego snu... oraz pragnie powrotu dawnego - rozkapryszonego - Yue-lunga. Yue-lung trzyma temperament w ryzach, zachowuje się jak najgrzeczniejszy chłopiec na świecie i pokazuje to, co ma w sobie najlepszego: błyskotliwy umysł oraz umiejętność przekładania idei na czyny. Zmiana jest tak drastyczna, że prawie nie do uwierzenia - gdyby Soo-ling już go takim wcześniej nie widział, byłby zdania, że Yue-lunga ktoś podmienił... oraz gdyby co jakiś czas nie był świadkiem, jak zza tej fasady dobrze wychowanego arystokraty wynurza się niepewny, chwiejny i skrzywdzony chłopak, który nie może odciąć się od swojej przeszłości. Te momenty zwykle mają miejsce nocą, które nie przestają być pasmem koszmarów, choć sporadycznie - może dwa razy na tydzień - udaje się Yue-lungowi spać spokojnie aż do rana.

Soo-ling ogromnie się dziwi, że jeden człowiek jest w stanie sprawić coś takiego. Jest zupełnie tak, jakby Blanca działał na Yue-lunga niczym plaster, który skleja i trzyma razem wszystkie te pojedyncze fragmenty, z których Yue-lung wydaje się składać. Co jest jednak jeszcze dziwniejsze, robi to sama obecność Blanki. Soo-ling był pewny, że Yue-lung przyczepi się do faceta jak rzep do psiego ogona i nie puści, że będzie mu zawracał głowę dniem i nocą i wymagał od niego stałej uwagi - tymczasem okazało się, że mylił się całkowicie. W rzeczywistości bowiem jest tak, jakby ci dwaj po prostu mieszkali pod tym samym dachem, jednak prowadzili każdy własne życie... jak członkowie rodziny, dochodzi do wniosku. Yue-lung i Blanca widują się codziennie, często spożywają wspólnie posiłki i dużo rozmawiają - i wówczas zachowanie ochroniarza przechodzi wszelkie wyobrażenie, bo gdzieś przecież powinna być chyba granica uprzejmości, szacunku i oddania? - jednak równie dużo spędzają czasu osobno, na przykład kiedy Yue-lung zajmuje się w biurze sprawami syndykatu, zaś Blanca oddaje się lekturze w domowej bibliotece. I to wydaje się Yue-lungowi wystarczać. Niepojęte... i bardzo denerwujące.

Soo-ling jest zazdrosny, choć wciąż przyznaje się do tego bardzo rzadko, nawet przed samym sobą... jednak im więcej razy to słyszy, tym mocniej - o zgrozo - w to wierzy. Jest zazdrosny, że sama obecność Blanki ma dla Yue-lunga tak ogromne znaczenie, wyraźnie większe niż jego, Soo-linga, aktywne starania i wysiłki. Tak naprawdę jednak nie przejmuje się tym szczególnie, bo i zdaje sobie sprawę, że zazdrość jest wyrazem niedojrzałości, i pamięta główny cel, dla którego Blanca tu jest. Wielokrotnie wraca do rozmowy, którą oni dwaj odbyli po przyjeździe tego ostatniego, a im więcej czasu mija, tym bardziej upewnia się, jak wiele racji Blanca miał, mówiąc o potrzebie odpowiedzialnego i bezpiecznego dorosłego... no właśnie, kogoś w stylu ojca. Teraz jest dla Soo-linga oczywiste, że Yue-lung rzeczywiście nie myśli o Blance w kategoriach... hmm, romantycznych, i po początkowym entuzjazmie i zachwycie wynikającym z przyjazdu gościa jego zachowanie sprowadziło się do ciepłej, codziennej uprzejmości.

Soo-ling zastanawia się, jaka w takim razie jest jego rola... i czy jego obecność ma znaczenie. Boi się odstawienia na dalszy plan i ma to prawdopodobnie coś wspólnego z jego dumą i ambicją - wcześniej przecież świadomie postanowił, że będzie wspierał Yue-lunga, i wziął niejako odpowiedzialność za jego dobre samopoczucie. Oczywiście, że chciałby dokonać tego samemu, a jeśli nie samemu, to chociaż być głównym czynnikiem sprawczym. Co prawda Blanca od czasu do czasu pokazuje mu uniesiony kciuk - czy ten dziadek myśli, że dzięki temu wydaje się bardziej cool? - jakby chcąc okazać mu swoje uznanie za dobrą robotę, niemniej jednak Soo-ling czuje się w tej sytuacji zupełnie w jego cieniu. Mimo to, kiedykolwiek zdarzy mu się żałować, że namówił Blancę do przyjazdu, wystarczy, że przypomni sobie uśmiech Yue-lunga... i żal znika.

Cholernie się przywiązał do tego głupka.

Dzięki jednak temu, że sytuacja wydaje się być pod kontrolą tutaj, może o wiele lepiej skoncentrować się na tym, co dzieje się na ulicy - a tam dzieje się dużo. Wietnamczycy, po zimnym prysznicu, który zgotowano im wczesnym latem, przez jakiś czas siedzieli cicho, ale już wkrótce ponownie wystawili głowy, wyraźnie nie zamierzając rezygnować z wpływów w Chinatown. Jednak Soo-ling nie okazuje im litości i dąży do walnej konfrontacji. Chińczycy, których morale wzmocniło zwycięstwo nad Arabami, skupili na Wietnamczykach działania i wywierają ciągłą presję, pod którą tamci muszą się wreszcie ugiąć.

Pod koniec lata przywódca Wietnamczyków nieoczekiwanie składa Soo-lingowi propozycję rozejmu. Chce się z nim spotkać w cztery oczy na neutralnym gruncie i omówić sprawę. Zaznacza we wiadomości, że docenia talent lidera gangu Chińczyków, i rozumie, że dalsza walka będzie oznaczać coraz większe straty po własnej stronie oraz zerowe szanse na zwycięstwo. W ramach dowodu dobrej woli i gwarantu Wietnamczycy przekazują w ręce Chińczyków dwóch swoich ludzi oraz zawieszają działania na terenie Chinatown.

Kiedy Soo-ling rozmawia o tym z Yue-lungiem, przywódca syndykatu z miejsca wietrzy pułapkę i kategorycznie przestrzega przed przyjęciem propozycji. Soo-ling jednak chce ją choćby rozważyć, gdyż rozumie, skąd się wzięła - Chińczycy mają ewidentną przewagę, zaś dalsza walka rzeczywiście skończyłaby się masakrą Wietnamczyków. Im bliżej jest dnia ewentualnego spotkania, tym bardziej Soo-ling skłania się ku opcji, by ofertę przyjąć, gdyż przemawia do niego idea rozwiązania konfliktu w sposób inny niż wybicie przeciwnika co do nogi.

- Znów zamierzasz robić z siebie bohatera - stwierdza Yue-lung z niezadowoleniem, choć stara się panować nad głosem. - Nie trać czujności. Pamiętasz, co się stało ostatnim razem?

- Oczywiście, że pamiętam - odcina się Soo-ling. - Wszystko szło dobrze i miałem sytuację pod pełną kontrolą, zanim nie postanowiłeś się wtrącić i zepsuć mi dzień.

Yue-lung rzuca mu urażone spojrzenie, jednak nie daje się sprowokować.

- Robisz z siebie bohatera - powtarza. - Co z twoją odpowiedzialnością przywódcy? Jeśli pójdziesz prosto w pułapkę, co stanie się z gangiem?

- Jesteś paranoikiem, wszędzie widzisz wrogów.

Yue-lung najpierw unosi brwi, a potem je marszczy.

- To nie paranoja, to zdrowy rozsądek - stwierdza. - Nie odpowiedziałeś na pytanie.

- Uważam, że odpowiedzialnością jest właśnie to, że narażam siebie, a nie swoich ludzi.

- Sing, jesteś zbyt ważny, żeby robić coś takiego - mówi Yue-lung z irytacją.

- Przecież mamy zakładników! To nie wystarczająca gwarancja według ciebie?

Yue-lung powoli kręci głową.

- Zastrzeliłbym ich jako pierwszych, gdyby zrobiono z nich tarczę - odpowiada.

- Jesteś odrażający - stwierdza Soo-ling, na co Yue-lung tylko wzrusza ramionami.

Jest to jedna z tych sytuacji, w których Soo-ling uświadamia sobie, że w pewnych kwestiach między nimi dwoma nigdy nie będzie porozumienia. Nie jest w stanie myśleć tak jak Yue-lung, który widzi ludzi tylko w kategoriach narzędzi. W chwilach takich jak ta łatwo mu wierzyć, że także on jest dla przywódcy syndykatu jedynie pionkiem.

Z drugiej strony Soo-ling zdaje sobie sprawę, że honor i przyzwoitość niekoniecznie sprawdzają się w świecie przestępczym, gdzie pierwszą rolę grają raczej kłamstwo i podstęp. Yue-lung może mieć zupełną rację, uważając to wszystko za manewr mający na celu pozbycie się lidera Chińczyków. Soo-ling jednak wie całym sobą, że chce przyjąć to ryzyko - i dopiero na jeden dzień przed spodziewanym spotkaniem uświadamia sobie dlaczego.

Pamięta Asha, który wszedł w pułapkę, pokonał w pojedynkę nieledwie cały gang i wyszedł z tej walki zwycięsko. To prawdopodobnie tamta akcja dała początek szacunkowi, który narodził się w nim dla Asha i nigdy nie zniknął. Jeśli Soo-ling chciałby kiedyś chociaż zbliżyć się do jego poziomu, musi być przygotowany przynajmniej na to, żeby świadomie wejść w zasadzkę. Nie chce słuchać głosu, który przypomina mu, że Ash Lynx jest martwy - może też dlatego, że głos ten dziwnie brzmi jak Yue-lung...



Nigdy nie dowiedzieli się, czy propozycja Wietnamczyków była pułapką czy nie. Znaczy się była na pewno - jednak zupełnie inaczej, niż ktokolwiek mógł zakładać. W noc poprzedzającą planowane spotkanie liderów dwóch gangów Wietnamczycy - korzystając z uśpionej czujności przeciwnika - przypuszczają atak z zaskoczenia na Chinatown. Role się odwróciły i tym razem to Chińczycy muszą się rozpaczliwie bronić przed masakrą. Posiłki od Yue-lunga przybywają najszybciej, jak się da, i odpychają wroga, jednak do tego czasu wielu ludzi Singa zostaje zabitych.

Sing staje na wysokości zadania i w tak trudnej sytuacji decyduje się na kontratak, wspomagany prywatną armią Yue-lunga. Jego decyzja powodowana jest nie tylko żądzą odwetu, ale też względami strategicznymi - przeciwnik nie spodziewa się takiego posunięcia, a ostatnie tygodnie działań Chińczyków znacznie uszczupliły jego siły. Ryzyko się opłaca i tej nocy ostatecznie triumfują Chińczycy, a Wietnamczycy zostają, mówiąc wprost, zniszczeni, jednak za to zwycięstwo przyszło drogo zapłacić.

Sing przez całą akcję trzyma się jak zawsze i wykorzystuje pełnię swoich możliwości, jednak kiedy jest po wszystkim, wyraźnie nie wie, co ze sobą zrobić. Yue-lung musi go praktycznie wciągnąć do samochodu, bo wydaje się, że Sing stracił całą siłę psychiczną, która kotwiczyła go w rzeczywistości. Nie zwraca nawet uwagi na swoje - na szczęście lekkie - obrażenia.

Yue-lung zabiera go do domu, żeby zobaczył go lekarz, żeby dać mu coś do picia, żeby był bezpieczny. Przez długi czas siedzą w przerobionym na sypialnię Singa salonie, nic nie mówiąc, i Yue-lungowi ciężko jest uwierzyć, że zaledwie wieczorem, kiedy rozmawiali po raz ostatni, sytuacja była zupełnie inna. Tak samo ciężko mu uwierzyć, że chłopak, którego ma przed sobą, to rzeczywiście Sing. Przywódca gangu siedzi na kanapie naprzeciwko zgarbiony, wzrok ma nieobecny, a na jego twarzy nie odbija się żadna emocja - jakby w ogóle go tu nie było. Fizycznie nic mu nie dolega poza powierzchownymi ranami i zmęczeniem, ale Yue-lung wie dobrze, że obrażenia cielesne nigdy nie mogą się równać z duchowymi. Na nie jednak nic nie może poradzić, dlatego oferuje tylko pomoc dla ciała.

- Spróbuj się przespać - mówi wreszcie, kiedy za oknem zaczyna się rozjaśniać. - Musisz odpocząć. Już po wszystkim. Odnieśliśmy zwycięstwo.

Sing kiwa głową, jednak jego wargi wykrzywiają się.

- Zwycięstwo... - powtarza z drwiną. - Tylko to się liczy, prawda?

Yue-lung milczy, nie spuszczając z niego wzroku. Widzi, że jego słowa zarysowały maskę. Pokusa, by ją strzaskać zupełnie, jest silna, ale obawa przed zrobieniem tego jest silniejsza - bo nie wie, jaki byłby efekt końcowy. Okazuje się jednak, że nawet lekki nacisk wystarcza.

- Jak można nazywać to zwycięstwem? - odzywa się Sing. - To porażka... moja porażka. To wszystko moja wina. Nie doszłoby do tego, gdybym nie był taki naiwny. Cały czas miałeś rację. Możesz się ze mnie śmiać...! - rzuca z agresją, jednak w jego oczach pojawiają się łzy. Zakrywa twarz dłonią. - No śmiej się. Jestem naiwny... i słaby...

Jednak Yue-lung się nie śmieje i nie zamierza.

- Sing, nie jesteś słaby - mówi, siląc się na spokój. - Wszystko można o tobie powiedzieć, ale nie to, że jesteś słaby.

Sing zagryza wargi i wciska pięści w oczodoły, jakby już nigdy nie chciał oglądać świata. Yue-lung przygląda mu się, usiłując połapać w tych wszystkich emocjach, które widok zrozpaczonego Singa w nim wywołuje, bo jest ich ogromnie dużo, a wszystkie powodują niepokój i takie napięcie pod skórą, że ledwo jest w stanie usiedzieć na miejscu. W pierwszej kolejności czuje sprzeciw i niechęć - bo nie podoba mu się to, co widzi, i wolałby, by zniknęło. Chce tego Singa, którego zna z ich codziennych spotkań i rozmów, tego pewnego siebie, energicznego i zawsze skupionego na przyszłości Singa, który - jeśli trzeba - potrafi przywołać go do porządku. Nie chce tego złamanego i przygniecionego winą dzieciaka, który wydaje się utracić cel i sens, i wszystko, co nim kierowało... który wydaje się zupełnie nie dbać o Lee Yue-lunga, jakby wypchnął go poza nawias swojego życia i percepcji. Który wydaje się słaby.

Jednak powiedział mu, że nie jest słaby, bo tak właśnie uważa. To nie słabość wywołuje te łzy i ten powstrzymywany płacz, tylko sama esencja Singa, który jest najbardziej prostolinijnym, szczerym i... dobrym człowiekiem, jakiego Yue-lung zna. I choć takie cechy nie pasują do świata przestępczego, to Yue-lung zdaje sobie sprawę, że gdyby nie one, Singa nie byłoby tutaj. Gdyby Sing był zimnym skurczybykiem i bezwzględnym zabijaką - gdyby nie potrafił współczuć, troszczyć się i lubić ludzi - wówczas Yue-lung w dalszym ciągu tkwiłby w koszmarach na jawie, nienawidząc wszystkiego i wszystkich i pragnąc tylko własnego unicestwienia. Gdyby Sing był taki jak wszyscy inni, wówczas po spoliczkowaniu go nie spytałby: "Wszystko okej?" i tamta wiosenna rozmowa byłaby ich ostatnią.

I choć sam Yue-lung jest właśnie takim zimnym draniem, który nie dba o innych i potrafi zabijać bez wahania, to za nic w świecie nie chciałby, by Sing się taki stał, bo Sing jest światłem, które rozświetla jego ciemność, a kiedy raz się ujrzało światło, już nigdy nie chce się powrotu w ciemność, w której są tylko koszmary. Sing jest ciepłem, które odpędza chłód nocy i przywraca do życia. I choć jeszcze poprzedniego dnia Yue-lung otwarcie go krytykował - nazywając jego prostoduszność naiwnością - to teraz czuje, że musi za wszelką cenę... chce chronić to dobro, które jest w Singu, by nigdy nie znikło.

Chce chronić Singa.

Po raz pierwszy w życiu jest w stanie zrozumieć Asha, który był gotów poświęcić wszystko, by ochronić Eijiego. Odkrycie to wprawia go w konsternację, rozstraja do tego stopnia, że przez moment Yue-lung zupełnie nie wie, co robić... jednak ani na trochę nie osłabia samego przekonania. Przeciwnie, z każdą chwilą nabiera ono mocy, kłębiąc się i uciskając w piersi, chwytając za gardło i powodując drżenie w całym ciele. Inaczej jednak niż koszmary na jawie i napady paniki nie pozbawia go siły, tylko dodaje energii i wzmaga potrzebę działania.

Przez jego głowę przelatują sceny z ostatnich miesięcy i słowa: ja tu jestem, chcę zostać, przejmuję się, lubię cię - tak wiele słów, a wszystkie układające się w jeden przekaz: "Jestem tutaj, wszystko będzie dobrze". To zapewnienie, werbalne i niewerbalne - powtarzane odpowiednio często, by nie zapomniał - pomaga mu pokonywać kolejne dni i czasem nawet odgania nocne koszmary. Jest niczym ciepły koc, który otula i nadaje kształtu, który zaznacza granice, ale nie krępuje ruchów. Zapewnienie o obecności. Tylko tyle i aż tyle wystarcza, by wydobyć z piekła samotności i przywrócić do rzeczywistości.

Nie zauważa, kiedy wstaje z kanapy, by przejść pokój i zatrzymać się koło Singa - działa instynktownie, jakby cały czas tylko tego chciał. Siada obok, ale to wciąż jest za mało, bo pozostaje jeszcze jedna granica do przekroczenia. Jego dłoń trzęsie się - nie, trzęsie się cały, przygotowując się na uderzenie, na odepchnięcie - ale przywołuje całą odwagę, by dotknąć zgarbionych pleców Singa i przekazać: "Jestem tu".

Sing wzdraga się pod jego dotykiem - Yue-lung instynktownie reaguje tym samym - a potem przekręca głowę i patrzy na niego zaczerwienionymi oczami. Przez chwilę skupia spojrzenie, usiłuje się zorientować w sytuacji... a potem na jego twarzy rysuje się pierwsza wyraźna emocja, odkąd wrócił z miasta, i jest nią zdumienie. Yue-lung odwraca wzrok i cofa rękę. Nie jest w stanie nic powiedzieć, chce zerwać się i uciec, choć jednocześnie ma poczucie, że być może pierwszy raz w życiu zrobił to, co powinien.

Sing ociera twarz rękawem.

- Musi być ze mną naprawdę źle, skoro akurat ty musisz mnie pocieszać - mamrocze. - Dzięki - dodaje jeszcze ciszej.

A Yue-lung jedynie kiwa głową w odpowiedzi na to podziękowanie, bo wciąż nie może wydobyć głosu. I tylko w myślach prosi: "Nigdy się nie zmieniaj."



rozdział 13 | główna | rozdział 15