Rozdział 15




Przywiązanie, z którego wreszcie zdał sobie sprawę, napełnia Yue-lunga przerażeniem. Życie wbiło mu do głowy, że przywiązanie oznacza słabość i należy go unikać za wszelką cenę. Yue-lung usiłuje powtarzać sobie, że jego pobudki są egoistyczne, że chodzi tylko o znaczenie, jakie obecność Singa ma dla jego samopoczucia - nic nowego, przecież odkrył to już wcześniej - jednak nie jest w stanie zapomnieć tej troski, tej autentycznej i szczerej chęci, by pomóc, która ogarnęła go, kiedy był świadkiem rozpaczy. Jest więc przerażony i wie, że powinien natychmiast wrócić do tej szorstkiej maniery i obcesowego traktowania Singa... ale tego też nie jest w stanie zrobić. Sing wciąż jest przybity po tym, co się stało, i Yue-lung po prostu nie może się zdobyć na krytykę czy choćby słowną nieprzyjemność... a to jedynie bardziej upewnia go we własnych uczuciach.

Przywiązał się do Singa i chce, by Sing dobrze się czuł. Nie chce w żaden sposób pogorszyć jego samopoczucia.

Im więcej czasu mija, tym większą niepewność i zagubienie odkrycie to w nim powoduje, ale jednocześnie coraz bardziej przekonany jest o jego prawdziwości... jak i o tym, że nie zamierza się od niego odwracać. Mimo bowiem wszystkich tych graniczących ze strachem emocji w trosce o Singa jest coś bardzo przyjemnego i ciepłego. Coś, co powoduje zabawne łaskotanie w piersi, którego chce się doświadczyć jeszcze raz i jeszcze raz. Łaskotanie jest łatwiej zaakceptować niż samą troskę, która jest dla Lee Yue-lunga czymś zupełnie nowym.

W ciągu następnego tygodnia Singa prawie nie ma "w domu", gdyż uważa, że jego miejsce jest w tych okolicznościach z gangiem. Śpi w swoim dawnym mieszkaniu w Chinatown, pojawia się tylko od czasu do czasu i na krótko. Nagle pozbawiony jego obecności, Yue-lung jest zupełnie wyprowadzony z równowagi. Uświadamia sobie, jak wiele czasu dotąd ze sobą spędzali, po prostu mieszkając pod wspólnym dachem. Nie może się skupić na niczym, podświadomie wyczekuje odgłosu motocykla za oknem i znów fatalnie sypia. Wreszcie któregoś dnia nie wytrzymuje i przy następnej wizycie Singa mówi kategorycznym tonem:

- Zabierz mnie do Chinatown.

Sing patrzy na niego, marszcząc czoło. Yue-lung widzi zmęczenie na jego twarzy i przygnębienie w spojrzeniu. Sing jak zawsze daje z siebie wszystko, zajmując się gangiem, jednak gdzieś zniknęła jego żywiołowość - i Yue-lung stara się nie wierzyć, że to na zawsze. Z całą mocą uderza go pragnienie, by jakoś poprawić mu nastrój, wytrącić z tego zniechęcenia, zająć czymś innym - i to mimo świadomości, że on sam jest najgorszym kandydatem do tego zadania. A może nie? Może to przecież zrobić po swojemu. Frustracja wynikająca z nieobecności Singa nieco osłabiła początkową chęć bycia tylko wyrozumiałym.

- W sensie... jak mam cię zabrać? Po co? - pyta Sing.

- Chcę zobaczyć, jak tam teraz wygląda sytuacja.

Sing marszczy się jeszcze bardziej.

- Teraz?

- Może być jutro. Zdążę się przygotować.



Umawiają się na jutro na południe. Żądanie Yue-lunga początkowo budzi niechęć Soo-linga - już i tak ma wystarczająco spraw na głowie - ale ostatecznie godzi się je spełnić, bo nie ma powodu, by odmówić. Nie ma pojęcia, dlaczego Yue-lungowi akurat teraz wpadł do głowy pomysł odwiedzin w Chinatown - ale z drugiej strony lepiej, że teraz, kiedy sytuacja zrobiła się wreszcie bezpieczna. I w sumie nie ma nic dziwnego w tym, że przywódca syndykatu chce na własne oczy przekonać się, jakie w mieście panują nastroje. Może da się go namówić, by pogadał choć przez chwilę z chłopakami z gangu... chociaż idea Yue-lunga wygłaszającego przemowę motywacyjną jest tak nierzeczywista, że całkowicie zarzuca ten pomysł. Co on w takim razie chce tam robić? Soo-ling zapomniał zawczasu spytać... ale to wszystko jedno.

Kiedy zjawia się w rezydencji, Blanca już czeka w holu na dole, gotowy do wyjścia. Na twarzy ma nieodłączny uprzejmy uśmiech, za którym jest w stanie ukryć każdą tajemnicę. Soo-ling jest jednak zbyt odrętwiały, by tym razem denerwowała go maniera komandosa-ochroniarza. Po prawdzie wydaje mu się, że już zawsze będzie mu towarzyszyć to przygnębienie, które odczuwa od ponad tygodnia. Trudno mu wyobrazić sobie coś, co by miało nagle go z niego wydobyć...

Kiedy na schodach pojawia się Yue-lung, Soo-ling dochodzi do histerycznego wniosku, że znacznie przecenił swoją wyobraźnię, a jednocześnie jego irytacja osiąga górne rejony skali.

- Co ty wyprawiasz?! - wyrywa się z jego ust bez udziału woli.

Yue-lung wyraźnie nie przejmuje się jego reakcją, tylko spokojnie schodzi na dół. Ubrany jest w fioletową tunikę, włosy ma upięte, a na twarzy - o zgrozo - makijaż. Soo-ling zamyka oczy, mając nadzieję, że to mu się tylko śni, jednak wizja nie znika.

- Co to ma znaczyć? - pyta, kiedy jest już przekonany, że niestety to dzieje się naprawdę.

- Łatwiej będzie się wmieszać w tłum - dostaje spokojną odpowiedź.

- Obiecałeś, że będziesz się ubierał normalnie, kiedy wychodzisz z domu.

- Niczego nie obiecywałem. Poza tym... kiedy ostatni raz widziałeś mnie w takim stroju?

Soo-ling otwiera usta... a potem je zamyka. Prawdę powiedziawszy, nie pamięta.

- Wiosną - mówi Yue-lung, jakby czytał jego myśli. - Niczego nie obiecywałem - powtarza - ale zastosowałem się do twojej rady tak czy inaczej. Ten jeden raz możemy zrobić wyjątek, nie uważasz? Zresztą... naprawdę myślisz, że ktoś mnie pozna?

Soo-ling milczy, patrzy na niego tylko spode łba. Faktem jest, że Yue-lung nie wygląda jakoś szczególnie krzykliwie. Tunika, choć kobieca, pozbawiona jest wzorów, zaś we włosach nie ma nawet ozdób. Soo-ling powiedziałby, że wygląda jak zwykła, ładna dziewczyna - gdyby słowo "zwykły" pasowało do Lee Yue-lunga, a słowo "ładny" przeszło mu przez usta. Po dłuższej chwili obserwacji jego irytacja wcale nie jest mniejsza, jednak kiedy wreszcie wraca mu mowa, jest w stanie powiedzieć tylko zupełnie pozbawioną znaczenia kwestię:

- Ale na motor cię tak nie wezmę.

Ostatecznie jadą we trójkę limuzyną, która wysadza ich na obrzeżach Chinatown, by mogli "wmieszać w tłum" - choć nie można powiedzieć, by nikt nie zwracał na nich uwagi. Prędko okazuje się, że mając na myśli ocenę sytuacji, przywódca syndykatu planował zupełnie co innego, niż wydawało się Soo-lingowi. Najpierw odwiedzają jarmark, by przyjrzeć się stoiskom i sprzedawcom. Potem jedzą lunch w małej restauracyjce, zamieniając dwa słowa z właścicielem. Potem przechodzą się po sklepikach, sprawdzając stan zaopatrzenia. Składają nawet wizytę w świątyni, choć żaden z nich nie uważa się za religijną osobę.

Yue-lung wydaje się dobrze bawić, czego Soo-ling nie może powiedzieć o sobie. Prawie ze sobą nie rozmawiają, jednak Soo-ling nigdy bardziej niż teraz nie był świadomy obecności Yue-lunga. Jest zirytowany i nie może pozbyć się napięcia. Cały czas obawia się, że ktoś Yue-lunga zdemaskuje albo że natknie się na chłopaków z gangu, albo po prostu nie podoba mu się cała ta wyprawa. Jest zły na Yue-lunga za ten pomysł, za ten strój, za tę grę - i z każdą godziną czuje się bardziej wyczerpany. Wyjście angażuje całą jego uwagę i pochłania energię. Coraz mocniej musi się opierać chęci, by nie złapać Yue-lunga i pociągnąć z powrotem do samochodu, celem zakończenia tej mordęgi.

Późnym popołudniem ulice Chinatown zapełniają się po brzegi, jednak Yue-lung wciąż nie ma dość, wciąż nie chce wracać. Kiedy jednak raz czy dwa zostają rozdzieleni przez tłum, Soo-ling bierze go za rękę, gdyż absolutnie nie chce go zgubić. Blanca przez cały czas trzyma się z tyłu - na tyle dyskretnie, na ile to możliwe u człowieka obdarzonego jego wzrostem - wystarczająco blisko, by w razie potrzeby zareagować, choć Soo-ling nie przypuszcza, by miało im tu grozić jakiekolwiek niebezpieczeństwo.

Najbardziej niebezpieczną sytuacją, jaka się im przytrafia, jest wpadnięcie na jego matkę...

- Soo-ling, mógłbyś się czasem pokazać w domu - słyszy nagle znajomy głos na wysokości swojego prawego ramienia. - Pół roku cię nie widziałam, a ty proszę: już na randki zacząłeś chodzić. Cieszy mnie, że masz dobry gust. Musisz mi koniecznie przedstawić swoją dziewczynę. Jestem Sing Shui, matka Soo-linga, miło mi poznać. Zapraszam kiedyś do siebie. No synku, widzę przynajmniej, że nie popełniłeś błędu swojego ojca, który uwierzył, że całe życie będzie kurduplem i skończył ze mną, hihi. Widzisz, kochanie, pobraliśmy się, kiedy był jeszcze bardzo młody.

Soo-ling wpatruje się w płonącą entuzjazmem niewysoką postać, która przenosi wzrok i uwagę między nim a Yue-lungiem, i czuje, że płoną mu uszy. Dopiero teraz uświadamia sobie, że wciąż trzyma go za rękę, więc wyrywa się.

- On nie jest dziewczyną - wykrztusza wreszcie.

- Ale nie zaprzeczyłeś, że twoją - stwierdza cicho Yue-lung, zakrywając usta rękawem, a w jego głosie pobrzmiewa śmiech. Potem podchodzi do drobnej kobiety i pochyla się ku niej z szacunkiem. - Bardzo chętnie kiedyś panią odwiedzę, dziękuję za zaproszenie, chociaż rzeczywiście nie jestem dziewczyną. Proszę na mnie mówić Yue.

Soo-ling widzi konsternację na twarzy matki.

- Nie jesteś dzie-...

- Oj mamo, to kamuflaż - stwierdza z irytacją. - Musimy już iść.

- Obawiam się, że wnuków z tego nie będzie - dodaje przepraszającym tonem Yue-lung.

- Zamknij się już i chodź! - Soo-ling znów łapie go za rękę i odciąga na drugą stronę ulicy, byle dalej od matki. Yue-lung daje się prowadzić bez oporu.

Soo-ling czuje, że wyczerpał limit cierpliwości na ten dzień.

- Nie masz już dość? - rzuca nieprzyjaźnie do przyczyny swoich kłopotów.

- Chodźmy na obiad przed powrotem do domu - proponuje Yue-lung, wciąż rozbawiony.

Jako że "powrót do domu", znajdujący się na samym szczycie listy najbardziej pożądanych przez niego rzeczy, pojawił się w rozmowie, Soo-ling uznaje, że jest w stanie zgodzić się na obiad. Idą do jednej z lepszych restauracji, gdzie Yue-lung jest widocznie znany, gdyż od razu zostają zaprowadzeni do prywatnej loży na tyłach i nie muszą długo czekać na posiłek. Soo-ling odkrywa, że stres i zdenerwowanie nie odebrały mu apetytu, wręcz przeciwnie.

- Wiem już, po kim masz tę żywiołowość i entuzjazm - odzywa się Yue-lung, kiedy jedzą.

- Dobrze, że nie wspomniałeś o wzroście - mamrocze Soo-ling.

- Ona wie, że jesteś w gangu?

- Chyba wie... choć nigdy o tym nie wspomina. Jak myślisz, czemu tak rzadko tam bywam?

- Powinieneś odwiedzać ją częściej - stwierdza Yue-lung. - Matka jest tylko jedna.

- Wystarczy mi, że jest bezpieczna. Wolę to, niż ją narażać.

Yue-lung milczy przez chwilę, a potem uśmiecha się lekko, podnosząc kieliszek.

- Przyjąłbym jej zaproszenie. Czy myślisz raczej, że twojego chłopaka przegoni z miejsca?

Soo-ling kręci głową.

- Mam dość twoich żartów.

Yue-lung skupia na nim spojrzenie i Soo-ling wbija wzrok w talerz.

- Jesteś zadowolony z sytuacji w Chinatown? - pyta, usiłując zmienić temat.

- Cieszę się, że tu przyszedłem.

Soo-ling nic nie mówi. Po raz kolejny dochodzi do wniosku, że Yue-lung dobrze się bawił. Widocznie rzeczywiście sprawia mu przyjemność przebieranie się i zwodzenie ludzi. Prawdę powiedziawszy, Soo-ling nie przypomina sobie, kiedy ostatnio - i czy w ogóle - widział go w tak... figlarnym nastroju. Na co dzień jego poczucie humoru wydaje się głęboko ukryte za warstwą ironii i złośliwości, dziś jednak w jego zachowaniu była jakaś radość - zupełnie jakby na chwilę odciął się od zwykłego życia i... no tak, oddał się zabawie.

Uświadamia sobie, że on sam był tak zajęty, że od południa ani razu nie pomyślał o swoich kłopotach... i, w gruncie rzeczy, dalej nie ma ochoty o nich myśleć - jedna korzyść z tego pod każdym innym względem katastrofalnego wyjścia. No, jeszcze dobrze sobie pojadł, bo przez ostatni tydzień jedzenie zajmowało dość odległe miejsce na jego liście priorytetów. Zdaje sobie sprawę, że z niechęcią myśli o powrocie do tego wcześniejszego nastroju.

Jednak jego irytacja wraca z miejsca, gdy na pytanie kelnera o następne zamówienie, Yue-lung rzuca z kokieteryjnym uśmiechem:

- Na co masz ochotę, kochanie?

- Przestaniesz wreszcie?!!

Yue-lung tłumi śmiech i odsyła kelnera.

- Wygląda na to, że coś zostało z twojego dawnego ja. Mam nadzieję, że dziś złościłeś się tyle, że wystarczy ci energii na cały następny tydzień. Możemy to zresztą powtórzyć.

Soo-ling mruga zaskoczony, kiedy dociera do niego sens tych słów. Czyżby Yue-lung zorganizował całą tę szopkę dla niego? Niemożliwe, nie Lee Yue-lung, który jest wcieleniem zapatrzenia w siebie i najbardziej egoistycznym człowiekiem na świecie. Już prędzej chciał się odegrać za to, że Soo-ling na cały tydzień zostawił go samego. Zresztą wcale nie samego, tylko z jego kochanym Blancą, który przecież wystarcza mu do dobrego humoru...

Jednak coś w nim pyta: "Czy na pewno?". Przypomina sobie, jak po tamtej tragicznej nocy Yue-lung ewidentnie starał się go pocieszyć i okazać mu wsparcie. Zupełnie to zignorował, chciał zapomnieć o tamtej chwili słabości... i dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że zaszło wtedy coś ważnego. Może więc rzeczywiście Yue-lung próbował dzisiejszą akcją potrząsnąć nim i... jak on to powiedział... przywrócić mu dawną energię...? I zrobił to z swoim stylu.

Tak długo wpatruje się w Yue-lunga, że ten odwraca wzrok.

- Ale przecież... - Soo-ling odzywa się wreszcie, nie wiedząc, czy chce potwierdzenia czy zaprzeczenia, czy...? - Nie powiesz mi, że się dobrze przy tym nie bawiłeś...? Widzę, że jesteś w swoim żywiole, bo założyłeś kieckę i wyszedłeś z domu, żeby bajerować ludzi.

Yue-lung wzrusza ramionami, wciąż na niego nie patrzy.

- Pewnie, że to jest fajne... ale to nie dlatego dobrze się bawiłem. Cieszę się, że po prostu mogłem spędzić z tobą trochę czasu - mówi i brzmi zupełnie szczerze. Potem jednak ponownie patrzy mu w oczy, a na jego twarzy nie ma już uśmiechu, jest tylko niepewność, obawa. - Sing, wróć do domu - prosi cichym głosem i jest to rzeczywiście prośba.

A Soo-ling nagle czuje, że nie zdołałby odmówić. Może to ten strach, może ten ton prośby, a może słowo "dom"... sprawiają, że irytacja znika, zastąpiona pewnością, że wie, co robić.

- Okej.



rozdział 14 | główna | rozdział 16