Potem życie robi się jeszcze lepsze. Blanca zostaje z dobrymi referencjami odprawiony - a przynajmniej tak Soo-ling chce to widzieć - i zostają tylko we dwóch. Reszta lata upływa im na rozkoszy bycia razem na każdy możliwy sposób, a wszystkie pozostałe sprawy schodzą na dalszy plan; kochają się wiele razy dziennie, w najróżniejszych miejscach i pozycjach. Soo-ling, zgodnie z obietnicą, wzbogaca swoją wiedzę na temat sztuki miłosnej, a Yue-lung bardziej niż chętnie dostarcza mu okazji do praktyki, nigdy nie odmawiając jego propozycjom i tylko czasem chichocząc, gdy Soo-ling mówi: "Bo ostatnio czytałem, że..." Seks z Yue-lungiem jest niezwykle satysfakcjonującą rzeczą, jednak Soo-ling wie, że tutaj nie chodzi tylko o seks. Nawet jeśli totalnie oszalał na punkcie jego ciała i nic nie sprawia mu większej przyjemności niż trzymanie go w ramionach i całowanie każdego fragmentu jego skóry, to prawdziwe spełnienie daje mu obecność Yue-lunga i dzielenie z nim codzienności. Seks zadowala ciało, ale miłość nadaje sensu całej jego egzystencji. Jest mu tak dobrze, że często ma ochotę się śmiać i płakać, i krzyczeć na głos o swoim szczęściu. Ten stan obłędnego zakochania nie mija - wręcz przeciwnie, wydaje się nasilać z każdą chwilą. Soo-ling nie wie, czy jego uczucia są odwzajemnione - nie ma odwagi pytać, co Yue-lung wobec niego czuje. Niejasno podejrzewa, że jego partner - jak wspaniale to powiedzieć - może być człowiekiem, któremu słowa: "Kocham cię" nigdy nie przejdą przez usta. Wierzy jednak całym sobą, że Yue-lung jest w stanie odczuwać miłość; przecież to wszystko, co Soo-ling od niego otrzymuje, nie może świadczyć o niczym innym. Czułość i troska, oddanie i akceptacja, otwarcie i zaufanie - jeśli nie są wyrazem miłości, to czego w takim razie? I wygląda na to, że te uczucia między nimi mają na Yue-lunga dobry wpływ. Mimo że nocne igraszki wyczerpują go fizycznie - Soo-ling czasem nieśmiało sugeruje wspólny trening w siłowni, na co Yue-lung każdorazowo reaguje skrzywieniem i stanowczą odmową - i zdarza mu się wcale nie tak rzadko narzekać na niewyspanie, to w jego ruchach ujrzeć można nieobecną wcześniej energię. Uśmiecha się często, a czasem nawet śmieje szczerze. Żartuje, ironizuje i czerpie przyjemność ze słownych gier. Ma dobry nastrój i cieszy się każdym dniem. Wydaje się odważniejszy i pewniejszy siebie. Wydaje się już więcej nie powątpiewać w swoje szczęście. Wydaje się nie pamiętać o tych wszystkich mniej radosnych sprawach, które wcześniej dominowały w jego sposobie myślenia i kierowały jego postępowaniem. Soo-ling cieszy się jak szalony, że właśnie on był w stanie tego dokonać - i wciąż jest. Widzieć, że ukochana osoba czuje się dobrze właśnie z twojego powodu, jest być może najważniejszą, najwspanialszą rzeczą w związku dwojga ludzi. Największą nagrodą. - Cieszę się, że żyję - mówi raz Yue-lung z zamkniętymi oczami, bardzo jak na niego otwarcie, kiedy jego oddech uspokoił się po kolejnym orgazmie. - Naprawdę się cieszę. To wyznanie wzrusza Soo-linga tak mocno, że przez dłuższy moment nie jest w stanie nic wykrztusić. Obejmuje go więc tylko ciaśniej i przyciska policzek do jego skroni. Choć stara się tego nie pamiętać, wracają do niego inne słowa, które Yue-lung kiedyś do niego powiedział: "Gdyby nie nienawiść, już dawno bym umarł". Przypomina sobie też te wszystkie sytuacje, w których Yue-lung szukał śmierci, i tamtą próbę samobójczą sprzed roku. To, co teraz usłyszał, jest najlepszym dowodem, że nigdy nie warto tracić nadziei. - Ja też - szepce z wdzięcznością. - Ja też. Yue-lung uświadamia sobie, że po raz pierwszy w życiu jest naprawdę szczęśliwy - i że jeśli chce, by to szczęście trwało, musi zatrzymać Singa przy sobie na zawsze, uczynić go częścią swojej egzystencji. Choć chciałby wierzyć, że po prostu mogą być ze sobą tak, jak są teraz - gdy prawie w ogóle nie opuszczają swoich kwater, uprawiają seks przez okrągłą dobę i śpią w dziwnych porach dnia, a Yue-lung ma Singa tylko dla siebie i nie musi się nim z nikim dzielić - to jednak jest realistą i wie, że prędzej czy później przyjdzie im wrócić do bardziej prozaicznych spraw. Poza tym... Sing kiedyś powiedział: "Nasz konflikt doprowadził do złej sytuacji". Teraz istnieje ryzyko, że do złej sytuacji doprowadzi ich romans. Nawet jeśli na dwa miesiące Yue-lung zepchnął do podświadomości fakt, że obaj mają swoje zobowiązania, to w miarę jak lato zbliża się ku końcowi, coraz mocniej zaczyna mu ta kwestia ciążyć. Nie mówiąc już o tym, że byłoby zupełnym marnotrawstwem talentów Singa, gdyby sprowadzić go jedynie do roli kochanka... choć Sing najwyraźniej posiada talenty w bardzo wielu dziedzinach i odkrywa coraz to nowe. Kiedyś Yue-lung go o to pyta. - Kompletnie nie mam słuchu muzycznego - słyszy w odpowiedzi. - Nie zanucę ci najprostszej melodii, o graniu na czymkolwiek nie mówiąc. No i nie potrafię gotować. - Ja też nie potrafię - stwierdza radośnie Yue-lung. - Dobrze się dobraliśmy. - Jakie dobrze? Co to za małżeństwo, w którym obie strony chodzą głodne? Yue-lung nic nie mówi. Żarty o małżeństwie wciąż budzą jego głęboką konsternację. Tak czy inaczej pewnego dnia przeprowadza z Singiem poważną rozmowę na temat jego przyszłości - tylko po to, by ze zgrozą odkryć, że Sing nie ma żadnych planów oraz, co gorsza, wcale się tym nie przejmuje. Yue-lung uznaje, że zacząć muszą od gruntownej edukacji. Okazuje się, że Sing nie skończył nawet gimnazjum... co w sumie nie dziwi, biorąc pod uwagę, że w tym wieku został szefem gangu i jeszcze wplątał się w aferę z Banana Fish. Ponieważ rodzina Lee ma wejścia wszędzie, także w ministerstwie edukacji, udaje się załatwić Singowi świadectwo ukończenia gimnazjum jedynie na podstawie egzaminu pisemnego. Sing nie ma najmniejszego problemu ze zdaniem - jest bardzo inteligentny i posiada na swój wiek obszerną wiedzę - choć zupełnie nie chce czytać literatury pięknej oraz narzeka na chemię i biologię. Cóż, kariery naukowca czy lekarza Yue-lung dla niego nie planuje... a jego znajomość ludzkiej anatomii jest wystarczająca, by zadowolić ich obu. Następnym etapem jest liceum. Ponieważ chodzenie do szkoły jako takie nie wchodzi w grę, Yue-lung przymusza Singa do lekcji w domu z prywatnymi nauczycielami, a potem go z nich odpytuje. Wtedy często zdarzają mu się uwagi w stylu: "Jak możesz tego nie rozumieć?" czy "Naprawdę jesteś taki tępy?", czy "Przecież to jest takie proste, że dziecko w podstawówce by to ogarnęło!" Sing przyjmuje je bez komentarza i tylko zaciska usta, wyraźnie postanawiając dać z siebie wszystko, by wreszcie zasłużyć na jego pochwałę. I tylko czasem w łóżku - przeważnie odpytywanie kończy się seksem - mówi uszczypliwie: - Cieszę się, że przynajmniej tutaj nie masz powodów do krytyki. Wspólna egzystencja trwa bez zakłóceń. Noce wciąż wypełnione są namiętnością i najbardziej fantazyjnym seksem. Za dnia Yue-lung zajmuje się sprawami organizacji, a Sing pilnie się uczy, by kiedyś stać się jego prawą ręką, choć nie zaniedbuje treningów na siłowni i strzelnicy. Sprawy gangu już jakiś czas temu powierzył wyznaczonemu na zastępcę Yangowi. Jesienią on i Yue-lung obchodzą kolejne już wspólne urodziny: siedemnaste i dziewiętnaste. Sing jest o następne kilka cali wyższy niż przed rokiem i znacznie szerszy w ramionach - i wciąż nie widać, by miał przestać rosnąć. Rysy jego twarzy wyostrzyły się i jest to aż nie do uwierzenia: w wieku czternastu lat miał buzię jak dziesięciolatek, a teraz, zaledwie trzy lata później, wygląda jak dorosły mężczyzna. Yue-lung z kolei fizycznie się nie zmienił, jednak jest w pełni świadomy zmiany, jaka przez ostatni rok zaszła w jego psychice. Kiedy patrzy w lustro, widzi u siebie zupełnie inne spojrzenie niż wcześniej - spojrzenie człowieka pewnego siebie, szczęśliwego i zdeterminowanego, by w razie konieczności bronić tego szczęścia. Syndykat Lee prosperuje, odzyskawszy wcześniejszą pozycję. Yue-lung czuje się coraz pewniej jako przywódca, zaś podejmowanie decyzji przychodzi mu z większą łatwością. Wchodzi mu w nawyk konsultowanie ich z Singiem, który - choć impulsywny - potrafi świetnie analizować sytuacje i wychodzić z najlepszym rozwiązaniem. Yue-lung nie ma wątpliwości, że kiedy Sing obejmie oficjalne stanowisko, będzie to tylko z korzyścią dla organizacji. Czasem zabiera go na spotkania z partnerami biznesowymi, przeważnie jednak darowuje mu tę nieprzyjemność. Sing jest na tyle uczciwy moralnie, że obcowanie z tymi z gruntu zepsutymi ludźmi sprawia mu przykrość, której na razie można mu oszczędzić. Jednego dnia przekonuje się jednak, że zostawianie Singa w domu nie jest dobrym pomysłem. Oto bowiem szef pewnej korporacji budowlanej, agresywnie poczynającej sobie na Manhattanie, wykazuje się zupełną głupotą i postanawia ugrać więcej, niż mu się należy. Zaprasza Yue-lunga do siebie i po przyjęciu go dobrym posiłkiem i raczej przeciętnym winem oraz zabawianiu go pustą rozmową, przechodzi wreszcie do sprawy. Ludzie Yue-lunga zostają zastrzeleni na miejscu, po czym broń zostaje wymierzona w niego. Yue-lunga w pierwszej kolejności dziwi to, że ktoś naprawdę chce zadzierać z chińską mafią. - Teraz, panie Lee, chciałbym porozmawiać o przekazaniu prawa własności tych terenów - mówi ten idiota z uśmiechem satysfakcji, pokazując na mapie konkretne obszary Chinatown. - To dobra okolica i z pewnością zgodzi się pan, że zasługuje ona na apartamentowce z prawdziwego zdarzenia. - A potem zaczyna dzielić się z nim własnymi wizjami. Yue-lung patrzy na przypominającego obleśną ropuchę mężczyznę, nie zdradzając swoich prawdziwych emocji. W takiej sytuacji najlepiej sprawdzi się mieszanka podszytego szacunkiem strachu z nutą zawoalowanej zachęty, choć czuje tylko odrazę i żadnej obawy. - Panie Taylor, sądziłem, że to będzie spotkanie towarzyskie, i na takie się przygotowałem - mówi cichym głosem, spuszczając oczy. - Nie mam ze sobą odpowiednich narzędzi do zawierania umów. Potrzebuję swojego sekretarza. Jeśli zechce pan przesłać do mojego biura wiadomość, by pojawił się tutaj Soo-ling, wówczas sprawę uda się załatwić od razu i bez żadnych nieprzyjemności. - Jak dobrze, że Sing przedstawia się obcym tylko z nazwiska. - Widzę, że się rozumiemy. Interesy z panem to prawdziwa przyjemność, panie Lee - oświadcza typ, nie przestając się uśmiechać. - Wolę jednak, by sam pan wezwał swojego sekretarza. Tak będzie szybciej, prawda? Tylko bez żadnych sztuczek, mój człowiek zna chiński i od razu zorientuje się, jeśli powie pan coś... ach, niepotrzebnego. Aparat telefoniczny zostaje podstawiony tuż pod jego nos, więc Yue-lung bierze słuchawkę i wykręca bezpośredni numer do swoich kwater, jednocześnie upewniając się, że Taylor jest zupełnym debilem, a do tego amatorem. Ograłby go jednym palcem i z zamkniętymi oczami, ale bez Singa ciężko będzie stąd wyjść. Zerka na zegar: dochodzi szósta. O tej porze Sing zwykle jest już po lekcjach, a przed wieczorną siłownią, więc powinien być na miejscu, a nieustający dźwięk telefonu w sypialni Yue-lunga z pewnością skłoni go, by odebrać. - Halo? - słychać w słuchawce znajomy głos. - Soo-ling, posłuchaj mnie uważnie i nie przerywaj, bo to ważna sprawa - mówi Yue-lung całkowicie spokojnym tonem, uznając ryzyko, że Taylor mógł mówić prawdę i że jego człowiek rzeczywiście zna chiński. - Chciałbym, żebyś wziął wszystko, co potrzebne, i jak najszybciej przyjechał do... - tu wymienia dokładny adres. - Mam do podpisania umowę o przekazanie prawa własności pewnych terenów w Chinatown. Tylko ubierz się porządnie, z szacunku dla mojego kontrahenta. Czekam na ciebie, Soo-ling. Wiesz, co robić. Rozłącza się, zastanawiając się z roztargnieniem, czy Sing będzie na niego zły za narażenie się na niebezpieczeństwo. Ponownie spogląda na swojego przeciwnika - choć ktoś tak żałosny nie zasługuje na to, by nazywać go jego przeciwnikiem. Taylor wydaje się zadowolony, zwłaszcza gdy jego człowiek tłumaczy mu słowa Yue-lunga, potwierdzając, że w czasie rozmowy nie padły żadne wskazówki odnośnie faktycznej sytuacji. Banda durniów. Skąd jednak mieliby wiedzieć o Księżycowym Smoku, sekretnej broni rodu Lee...? Myślą tylko, że udało im się schwytać słabego paniczyka, figurkę na szczycie organizacji. - Myślę, że Soo-ling będzie tu w ciągu kwadransa - oświadcza cicho, a potem odchyla głowę na oparcie fotela. - Przepraszam... słabo mi... - mówi urywanym głosem, jakby brakowało mu powietrza, i rozpina kołnierzyk. - Czy mogę się na chwilę położyć...? Spod półprzymkniętych powiek widzi, jak Taylor rzuca spłoszone spojrzenie swoim ludziom - wyraźnie nie spodziewał się tego - a potem wraca do niego spojrzeniem, oblizując wargi. - O-oczywiście. W pokoju obok jest sofa, można też otworzyć okno. Jeśli da pan radę... Yue-lung wstaje z fotela, udając, że ma zawroty głowy. Chwiejnym krokiem idzie ku wskazanym drzwiom, ale za progiem zatacza się i opiera całym ciałem o Taylora. Napełnia go to wstrętem - nie chce dotykać kogokolwiek poza Singiem - jednak musi grać. Taylor łapie go, co jest jeszcze bardziej obrzydliwe, prowadzi do kanapy i pomaga się położyć. Zanim jednak zdąży się odsunąć, Yue-lung wyciąga ręce za głowę i szepce: - Myślę, że mógłby pan dostać więcej niż tylko Chinatown - mając nadzieję, że Taylor zrozumie sugestie właściwie. Taylor najwyraźniej zrozumiał, bo odesłał swoich ludzi i nawet kazał zamknąć drzwi. Idiota. Kiedy ponownie się nad nim nachyla, Yue-lung wbija mu igłę w kark - zawsze je przy sobie nosi, gdy wychodzi z domu, przeważnie ukryte w zapięciu włosów - porażając ośrodek oddechu i pozbawiając życia. Zostawia ciało na krawędzi kanapy, a sam staje przy drzwiach. Mija tylko kilka minut, gdy rozlega się pukanie i słowa: - Panie Taylor... Nie chcę przeszkadzać, ale przyszedł pan Soo Ling do pana Lee. Yue-lung otwiera drzwi i wchodzi do pokoju obok. - Pan Taylor źle się poczuł - mówi spokojnym głosem, patrząc tylko na Singa, który w garniturze i z teczką w dłoni wygląda jak rasowy biznesmen... niekoniecznie jak sekretarz. Po chwili w pokoju - tym i przyległym - nie ma nikogo żywego poza nimi dwoma, a wszystko odbyło się w absolutnej ciszy. Ochroniarze pewnie nie zorientowali się, że umierają - ale Yue-lung więcej o nich nie myśli, bo Sing już jest przy nim i bierze go w ramiona, i zgniata w uścisku, całując gwałtownie. Yue-lung odwzajemnia pocałunek z całą mocą. - Nie spóźniłem się? Nic ci nie jest? - pyta Sing żarliwym szeptem, gdy w końcu się od siebie oderwali, i patrzy na jego rozpiętą koszulę. Zaraz potem spogląda ponad jego ramieniem na oparte o krawędź kanapy ciało w sąsiednim pokoju. - Nic ci nie zrobił, prawda? - Nie miał szans - odrzeka Yue-lung równie cicho. - I tak bym na to nie pozwolił. Nikomu. Sing znów go całuje, jakby chciał się upewnić, że wszystko jest dobrze, a potem przyciąga go do piersi i opiera policzek o jego włosy. Yue-lungowi wydaje się, że słyszy jego szybki puls. - Prawie umarłem ze strachu - szepce Sing. - Nie możesz mi robić takich rzeczy. - Wiedziałem, że przyjdziesz - odpowiada Yue-lung. - Nie dałbym się wcześniej zabić. - Nigdy więcej nie puszczę cię samego. - Przesadzasz. Nic się przecież nie stało... Sing ściska go jeszcze mocniej, a Yue-lung rozkoszuje się poczuciem bezpieczeństwa, jakie ramiona Singa na niego sprowadzają. Choć nie bał się ani przez moment - był zupełnie pewny i tego, że poradzi sobie z tak miernym przeciwnikiem, i tego, że jego jednoosobowa armia przybędzie na ratunek możliwie najszybciej - teraz czuje, jakby wrócił do domu. - Chcę cię, Sing - mówi cicho, ocierając się o jego biodra. - Teraz. - Tutaj?! - pyta Sing z mieszanką paniki i szoku. - Nie wiedziałem, że podnieca cię ryzyko... - Nie było okazji, żebyś się dowiedział - mruczy Yue-lung, obejmując go za szyję. - Poczekaj, aż wrócimy do domu - prosi Sing. - Helikopter powinien zaraz być. Na tym piętrze jest przynajmniej dziesięciu ludzi, w całym budynku pewnie dwudziestu... - Zatem zrobimy to po cichu. Sing zagryza wargi, by powstrzymać jęk, i koniec końców kiwa głową. - A potem - dodaje Yue-lung, tłumiąc śmiech - zrobimy to też w helikopterze.
|