- Wszystkiego najlepszego, kapitanie! - radosny okrzyk Bepo powitał go w miejsce zwyczajowego porannego pozdrowienia. - Znaczy się, dyrektorze - poprawił mink w następnej chwili. - Bepo, jest czwarta rano... - mruknął Law, przeciągając rękę przez włosy i postanawiając dzisiaj odpuścić sobie komentarz o tym, co sądzi o nazywaniu go dyrektorem. Najwyraźniej Bepo musiał jakoś go tytułować i nie dało się tego zmienić żadnymi uwagami, prośbami czy groźbami. - Czyli już od czterech godzin masz urodziny! - zauważył kierownik oddziału ratunkowego z entuzjazmem, puszczając jednocześnie oko, choć Law wcale tego nie potrzebował, by wiedzieć, że ta egzaltacja jest przynajmniej w połowie udawana. - Trzydzieści dziewięć lat... I z czego tu się cieszyć? - stwierdził z pretensją, która zaraz zmieniła się w ziewnięcie. Bepo poklepał go po plecach w wyrazie niemego wsparcia, a potem dołączył do niego, kiedy Law skierował się do kantyny. Szpital działał przez okrągłą dobę, więc i kawę można było dostać o każdej porze dnia i nocy. Ponieważ Law sypiał wtedy, jak mu akurat wypadło, koncepcja, by codziennie podawano mu świeżą kawę do gabinetu, po prostu nie miała racji bytu - a tak przynajmniej miał okazję, by się po obudzeniu przespacerować. - U ciebie spokojnie? - spytał. Bepo kiwnął głową. Szpital na Raftel generalnie zajmował się przypadkami przewlekłymi, które kierowane były tutaj z całego świata, jednak posiadał także niewielki oddział ratunkowy na potrzeby populacji okolicznych wysp i mórz. Zbudowane na wzór Polar Tanga podwodne ambulanse były w stanie sprawnie przetransportować pacjentów potrzebujących nagłego leczenia. W związku z tym, że ostre przypadki trafiały się niezbyt często, Bepo odpowiadał też za nauczanie medycyny ratunkowej - zarówno studentów, jak i lekarzy chętnych podjąć pracę w tym regionie Grand Line. Kiedy wielka epoka piratów dobiegła końca, a Rząd Światowy został uformowany na nowo, zmieniły się priorytety władz, zaś hasła, by zapewnić wszystkim obywatelom równy dostęp do opieki medycznej, szybko zaczęto realizować. Law wiedział, że lekarzy nigdy nie było zbyt wiele, więc już na samym początku otworzył drzwi Szpitala Pamięci Corazona dla wszystkich, którzy chcieli umiejętności medyczne pogłębiać. - A jak twój dzień? - zapytał Bepo. - Masz urodziny, powinieneś sobie zrobić wolne... - zasugerował nieśmiało, acz z niewielkim przekonaniem, gdyż co roku skutek był ten sam. Law machnął ręką. - Mówiłem ci, że to żaden powód do świętowania. A praca się sama nie zrobi - zauważył. - Nie brzmij tak, jakbyś miał coś przeciwko temu - wytknął Bepo - skoro wszyscy wiedzą, że jesteś pracoholikiem. I wiem, że się powtarzam, ale powinieneś bardziej dbać o siebie. Ile spałeś ostatniej nocy? - spytał, kiedy Law ziewnął po raz kolejny. - Trzy godziny - odparł Law i mówił dalej, zanim Bepo zdążył skomentować: - Ale przypomnę ci, że mam tak zmodyfikowany organizm, że tyle mi w zupełności wystarcza. Bepo popatrzył na niego, wyraźnie nieprzekonany, ale nie powiedział nic więcej. Doszli tymczasem do kantyny i usiedli przy stoliku pod oknem. Na dworze wciąż było ciemno, zaś przez dźwiękoszczelne okna nie dało się słyszeć szumu fal, jednak obaj wiedzieli, że morze z całą pewnością tam jest. Zaraz podano im śniadanie, za które Law wziął się ochoczo. Jak długo się znali - dwie trzecie życia, uświadomił sobie nagle - Bepo nie odpuścił mu śniadania. Żadne argumenty nie przekonywały minka, który nawet w najmniej korzystnych warunkach był w stanie dopilnować, by jego szef coś zjadł po przebudzeniu. Law mógł opuścić każdy inny posiłek, ale tego jednego Bepo nigdy mu nie darował i w dawnych czasach w większości własnoręcznie przygotowywał. Teraz nie było już potrzeby przygotowywania i pilnowania - po dwóch i pół dekadzie takich zabiegów żołądek Lawa co rano sam dopominał się pożywienia - niemniej jednak Bepo w dalszym ciągu często towarzyszył swojemu niegdysiejszemu kapitanowi przy śniadaniu. - Poza tym przyganiał kocioł garnkowi - mruknął Law pomiędzy jednym kęsem ryby a drugim. - Sam jesteś na nogach o tej porze. - Ale śpię znacznie więcej od ciebie - odparł Bepo. - Mogę cię zmodyfikować, żebyś potrzebował mniej snu... - Dziękuję, obejdzie się. W przeciwieństwie do ciebie ja lubię spać. Law nic nie powiedział, a w zamian upił łyk kawy. To była prawda. On sam uważał sen za zupełnie niepotrzebny wynalazek... To znaczy, jako lekarz zdawał sobie doskonale sprawę, że żywy organizm nie jest w stanie funkcjonować bez snu, jednak osobiście wolałby nie marnować czasu w tak bezproduktywny sposób. Na razie musiał jakoś przeboleć te trzy godziny. Kiedyś ponad wszelką wątpliwość uda mu się zejść do dwóch... - To co masz dzisiaj w planach? - głos Bepo przerwał jego rozmyślania. Law wzruszył ramionami, przebiegając w myślach terminarz. - Do południa zabiegi, po południu konsultacje, do wieczora przyjęcia, a potem przygotowanie do jutra. Dzień jak co dzień. - Ale masz oczywiście te pół godziny dla niego, prawda? - powiedział Bepo, patrząc na niego bacznie. - Pewnie jak zawsze pojawi się koło szóstej. Law zmarszczył brwi, usiłując zrozumieć, o kim mowa. - Szlag... - mruknął, kiedy już sobie przypomniał. Bepo pokiwał głową. - Myślałem, że nie ma go na Raftel? - Wczoraj wrócił. Law zazgrzytał zębami. - Może nie będzie pamiętał...? - spytał z nadzieją. Bepo popatrzył na niego sceptycznie. - Przecież zawsze pamięta. Law zmełł pod nosem kolejne przekleństwo. Miał rację, że urodziny to żaden powód do świętowania, ale teraz dodatkowo uświadomił sobie, że była to szczera prawda. Dzień, który zapowiadał się przyjemnie wśród zwyczajnej rutyny i medycznych wyzwań, został zaburzony przez wizję odwiedzin człowieka, którego Law chciałby widzieć wszędzie, tylko nie w swoim szpitalu, nieważne jak niewdzięczne to z jego strony było. Monkey D. Luffy umożliwił to wszystko, czym Law się teraz cieszył. Pomijając nawet ich wcześniejszą współpracę, za przyczyną której Law zdołał zamknąć jeden rozdział w swoim życiu, Luffy pozwolił mu osiąść na Raftel, uznał ideę szpitala za doskonały pomysł i wspomógł budowę placówki tak finansowo, jak i personalnie. W głównym holu, zaraz naprzeciwko wejścia, wisiała tablica informująca, że Szpital Pamięci Corazona powstał dzięki nieocenionemu wsparciu Króla Piratów. Law nie wątpił, że zdołałby urzeczywistnić swoje marzenie tak czy inaczej, jednak dzięki Luffy'emu nabrało ono realnych kształtów, zanim jeszcze zasiadł do szczegółowych planów. Kiedy już było po świętowaniu z tytułu Raftel i One Piece, po rewolucji i zaprowadzeniu nowego porządku, a także po koronacji i zaślubinach, załoga Słomkowego Kapelusza - przy braku innego zajęcia, który groził czymś najgorszym na świecie, czyli nudą - ochoczo wzięła się za realizację pomysłu. Z Nami jako dyrektorem administracyjnym oraz Frankym w roli architekta i kierownika budowy projekt miał realne szanse powodzenia. Usoppa nominowano asystentem Franky'ego z naciskiem na kwestie techniczne, zaś Zoro i Sanji zostali wyznaczeni do dostawy materiałów. Robin z jej zmysłem artystycznym była oczywistym kandydatem na dekoratora wnętrz, natomiast Chopper pomagał Lawowi w rekrutacji personelu. Brook czuwał nad bezpieczeństwem pracy i szeroko pojętym dobrym samopoczuciem siły roboczej. Szpital powstał w rok - w sam raz, żeby przyjąć poród pierworodnego syna Króla Piratów. To, jak Luffy został mężczyzną żonatym, nadawało się na osobną historię - mówiąc zaś w skrócie: nie zauważył, kiedy przebiegła Boa Hancock wykorzystała wielotygodniową libację, by przeprowadzić ceremonię zaślubin. Pomysł ten podsunęła jej ponoć Nami - osoba, która uważała, że sprawy zawsze trzeba brać we własne ręce, i nieugięcie stała po stronie rodzaju kobiecego. Postawiony przed faktem dokonanym, Luffy stwierdził po swojemu, że jakoś to będzie, i zupełnie nie przejął się tą nagłą zmianą w statusie cywilnym. Możliwe zresztą, że sam coś takiego przewidywał - władczyni wojowniczego plemienia Kuja nie była kimś, kto rezygnuje ze swoich ambicji - a poza tym niewątpliwie przyznał rację tym, którzy twierdzili, że król powinien mieć swoją królową. O ile jednak można było od biedy wyobrazić sobie Luffy'ego jako małżonka, o tyle trochę czasu i wysiłku umysłowego wymagało uznanie go za ojca. Jak można się domyślić, zdobycie One Piece oraz tytułu Króla Piratów w żaden sposób nie wpłynęło na jego charakter, który sprawiał, że Luffy wydawał się dzieckiem niezależnie od wieku. Mimo że od tamtych wydarzeń minęła już ponad dekada, Luffy nic a nic się nie zmienił - i Law podejrzewał, że nawet w wieku stu lat Król Piratów będzie tym niezłomnym lekkoduchem, którego kochali absolutnie wszyscy w jego otoczeniu. Popijając kawę i wpatrując się w niewidoczne za oknem morze, Law zamyślił się nad potomstwem Luffy'ego i Hancock, które obecnie liczyło już siedem sztuk. Zimny dreszcz przebiegł go jak zawsze na myśl, że kolejne dziecko mogło być w drodze, albowiem zdawał sobie sprawę, że po przybranym bracie Luffy'ego i męskich członkach dawnej załogi Słomianych on jest następny w kolejce do zostania ojcem chrzestnym. I choć coś takiego mogłoby się wydawać prawdziwym zaszczytem... to Law miał szczerą nadzieję, że na siódemce Król i Królowa Piratów poprzestaną. Pomijając fakt, że nie lubił dzieci, naprawdę nie chciał widywać Luffy'ego częściej niż ten raz do roku, kiedy ów odwiedzał go z okazji urodzin. Law nie wiedział zresztą, jakim cudem człowiek, który sprawiał wrażenie, że używa mózgu do czegoś innego niż cała reszta ludzi, w ogóle o tym pamięta - ale zawsze pamiętał. Być może była to jedna z tych zagadek, które nigdy nie miały zostać logicznie wyjaśnione. Tak czy siak wyglądało na to, że około szóstej po południu czekała go półgodzinna przerwa w pracy... Law wprowadził ją do swojego terminarza bez jednego skrzywienia, starając się patrzeć na pozytywy - czyli w tym wypadku to, że Luffy zadowalał się półgodziną. Godne uznania było też to, że przez te wszystkie lata Król Piratów nauczył się przychodzić na konkretną porę, bo na początku zdarzało mu się nawiedzać szpital już we wczesnych godzinach popołudniowych i uparcie domagać się spotkania z Lawem, skutecznie zakłócając działanie ośrodka. Wewnętrzny zegar powiedział mu, że było wpół do piątej - a zatem nadeszła pora, by zacząć pracę. Na dworze wciąż było ciemno i panowała cisza. Bepo ziewał na swoim krześle, a Law poczuł nagle, że jest mu wdzięczny za ten poranek. Mink, który trwał u jego boku już dwie trzecie życia, był jego najwierniejszym druhem - i jedyną osobą, której sentymenty i czułości Law akceptował. Już dawno przestał się dziwić, że Bepo zawsze jest na nogach, by jako pierwszy powitać go w nowym dniu. - Prześpij się jeszcze - powiedział z uśmiechem, wstając od stołu. - Do zajęć masz jeszcze trochę czasu. Bepo po chwili namysłu kiwnął głową. - Wszystkiego najlepszego - powiedział raz jeszcze, a Law powstrzymał się, by nie wywracać oczami. - To będzie dobry dzień - dodał mink z przekonaniem. Law pomyślał, że chciałby mieć jego optymizm, jednak w drodze na oddział, na którym miał dokonać pierwszego w dniu dzisiejszym zabiegu, zdążył sam siebie przekonać, że urodziny czy nie, ten dzień ponad wszelką wątpliwość będzie dobry - tak jak każdy inny do tej pory. Kiedy zaś dotarł na miejsce, wszystkie rozważania na tematy niezwiązane z medycyną ulotniły się już z jego umysłu. Zdolność całkowitej koncentracji na zadaniu, które przed nim stało, była jedną z jego najmocniejszych punktów. Większość jego pacjentów stanowiły osoby z nowotworami oraz groźnymi dla życia chorobami genetycznymi. O ile pierwsza grupa była zróżnicowana wiekowo, o tyle druga składała się głównie z dzieci. Zdarzało mu się też operować nagłe przypadki - te najpoważniejsze, z którymi oddział ratunkowy nie mógłby dać sobie rady - jednak przy umiejętnościach Bepo coś takiego rzadko miało miejsce. Biorąc wszystko pod uwagę, w szpitalu na Raftel nie było czegoś takiego jak "standardowy pacjent"; każdego dnia mógł się trafić człowiek chorujący na coś, co było dla personelu, z lekarzem naczelnym włącznie, zupełną nowością. Dlatego też do każdego pacjenta Law podchodził jak do wyzwania, któremu musiał sprostać - i zawsze tego dokonywał. Nazywano go cudotwórcą, jednak nie był bogiem - boskie były jedynie te umiejętności, którymi obdarzył go Ope Ope no Mi: umiejętności pozwalające na łamanie granic fizjologii i patologii. Oczywiście osiągnięcia napełniały go satysfakcją, ale tak naprawdę najważniejsze było to, że po jego leczeniu ludzie wracali do domów w lepszym stanie zdrowia niż kiedykolwiek wcześniej. Pacjenci przybywali do kliniki bądź to kierowani przez lekarzy z innych ośrodków, bądź z własnej inicjatywy. Szpital Pamięci Corazona miał taką politykę, że nie odmawiał nikomu szukania porady. Nie znaczyło to jeszcze, że wszyscy byli tutaj leczeni. Jeśli po wstępnej diagnostyce okazywało się, że dane schorzenie jest na tyle lekkie, że można je wyleczyć ambulatoryjnie, pacjent odsyłany był do swojego lekarza z odpowiednimi zaleceniami. Do Lawa trafiali jedynie ci, których zakwalifikowano jako bezwzględnie wymagających działania Ope Ope no Mi - lekarze pracujący pod kierownictwem najwybitniejszego medyka na świecie z coraz większą precyzją potrafili te przypadki wyodrębnić. Czasem zdarzyło się też, że pacjent, którego zaliczono do grupy nadającej się do leczenia konwencjonalnego, okazał się później potrzebować niezwykłych mocy diabelskiego owocu. Law był do dyspozycji każdego oddziału szpitala, zaś w krytycznych sytuacjach - na szczęście rzadkich - był w stanie operować nawet kilka przypadków jednocześnie. Każdy dzień Law zaczynał od pacjentów, których nie potrzebowano do zabiegów przygotowywać. Często chorzy nawet nie wiedzieli, że są operowani, ponieważ Law zajmował się nimi, gdy jeszcze spali - w zupełnej ciszy, w ich własnych pokojach i łóżkach. Ci, którym zdarzyło się czuwać, opowiadali potem, jak Doktor Law krąży w pojedynkę po różnych oddziałach, zwracając pacjentom dawno utracone zdrowie. Dziewczynka cierpiąca na genetyczną wadę naczyń krwionośnych, która powodowała groźne dla życia tętniaki. Chłopiec, w którego organizmie tworzyły się guzy zaburzające pracę wszystkich narządów. Ciężarna z dysfunkcją łożyska, która mimo wielu prób nie była dotąd w stanie donosić i urodzić dziecka. Młoda kobieta z wrodzoną wadą metabolizmu miedzi, która w ciągu kilku lat doprowadziłaby do stopniowej utraty funkcji poznawczych, a następnie zgonu. Starszy mężczyzna z reumatyzmem, którego deformacja stawów i ból zmusiły do całkowitego zaprzestania ruchu. Law zawsze badał tych pacjentów poprzedniego dnia i opracowywał plan leczenia. Oto Trafalgar Law przy pracy: Jego pacjent śpi mniej lub bardziej spokojnie, być może śniąc o tym, co będzie robił, kiedy już wyzdrowieje. Nie wie, że doktor już stoi przy jego łóżku i że kiedy się obudzi, będzie zdrowym człowiekiem. Law aktywuje Ope Ope no Mi, otaczając chorego swoją salą operacyjną. Teraz pacjent już się nie przebudzi, aż będzie po wszystkim. Wewnątrz tego osobnego wymiaru - który oddziela go od znanej rzeczywistości i odcina od wszystkich spraw - Law działa, polegając nie na zmysłach, ale wykorzystując zupełnie inną funkcję, niedostępną w normalnych okolicznościach. Organizm chorego - każdy jego fragment i każda czynność fizjologiczna - otwiera się przed nim w sposób bardziej obszerny, niż dałoby się go poznać wzrokiem, słuchem czy dotykiem, odkrywa przed nim wszystkie swoje tajemnice. Law usuwa skutki procesów patologicznych na poziomie tkanek i komórek, a potem naprawia kod genetyczny, by unicestwić chorobę raz na zawsze. Zawsze stara się przeprowadzać leczenie w całości, choć czasem zmuszony jest rozłożyć je na kilka etapów - zwłaszcza kiedy ma do czynienia z zupełnie nowym, nieznanym schorzeniem. Teraz jednak jest po wszystkim. Pacjent wciąż śpi, jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że przeszkoda, która zagradzała drogę jego życia, została już usunięta i znów można widzieć tę ścieżkę biegnącą hen, aż po horyzont. Dopiero kiedy się obudzi, zorientuje się, że łatwiej mu się oddycha albo myśli, że jest w stanie normalnie chodzić i nie odczuwa już w ogóle bólu. Na razie nie ma potrzeby przerywać jego snu. Pacjentów, których leczenie wymaga przygotowania, Law operuje, gdy dzień już się na dobre zaczął. Pomagają mu Shachi i Penguin, których mimo najlepszych chęci i wysiłków nie udało się wyszkolić na więcej niż asystentów. Jednak Law nie uważa ich za jedynie pomocników - są jego partnerami, nieodzownymi w walce o życie i zdrowie. Law zna tę dwójkę tak długo, jak zna Bepo, i ufa ich umiejętnościom nie mniej niż swoim własnym - zaś w kwestii zdolności utrzymywania dobrego nastroju ufa im znacznie bardziej niż samemu sobie. - Dzień dobry! - zawołał Penguin z szerokim uśmiechem, kiedy Law przekroczył próg sali zabiegowej. - I wszystkiego naj-... - zaczął Shachi, ale sójka w bok urwała jego wypowiedź w pół słowa. Law wywrócił oczami, ale nie skomentował. Przynajmniej nie udekorowali sali girlandami i innymi niedorzecznymi ozdobami, co zwykli robić przed laty, aczkolwiek był pewien, że i tak prędzej czy później zostanie obdarowany "niespodziewanym" prezentem. - Dzień dobry. Wszystko gotowe? - Jak najbardziej - zapewnił Penguin, biorąc z niewielkiego stosu kartę i podając Lawowi. - Czyli możemy zaczynać? - Choćby w tej chwili. Pierwszym operowanym był dzisiaj mężczyzna w średnim wieku, którego warunki pracy naraziły na przewlekły kontakt z toksyczną substancją. Trucizna przez wiele lat odkładała się w jego organizmie, powodując w końcu wielonarządową niewydolność. Po prawdzie był to któryś kolejny taki przypadek w jego szpitalu. Law, który miał podobne doświadczenia, już jakiś czas temu użył swoich znajomości z Królem Piratów i kontaktów w nowym rządzie, by doprowadzić do zamknięcia tego przedsiębiorstwa oraz ukarania winnych. Podejrzewał, że ten mężczyzna nie był ostatnim jego pacjentem z tą konkretną chorobą - i czekał na kolejnych. Miał nadzieję, że wszyscy, którzy zostali dotknięci trucizną, zdołają dotrzeć do niego, zanim będzie za późno. Tragedia, jaką przed laty wywołał bursztynołów, nie miała prawa się powtórzyć. Ten pacjent trafił do Lawa w stanie krytycznym - ale wciąż na czas. Law potrafił wyleczyć każdego człowieka, w którym tliło się życie, nieważne jak ciężko chory ów był. Z Ope Ope no Mi był w stanie ustabilizować pacjenta - niejako zamrozić wszystkie funkcje organizmu na pewnym poziomie - na dowolny okres i na spokojnie przygotować się do operacji. W tym konkretnym przypadku nie potrzebował szczególnego przygotowania. Usuwania trucizny z tkanek i narządów nauczył się jeszcze w dzieciństwie - na samym sobie. Zabieg przebiega według planu i wkrótce jest po wszystkim. Trochę potrwa, zanim pacjent wróci do przytomności - jego organizm potrzebuje czasu, by odzyskać dawną sprawność - ale kiedy to nastąpi, ten mężczyzna zrozumie, że wyrok został w cudowny sposób odsunięty znad jego głowy. - Dobra robota, szefie - powiedział Penguin, kiedy pacjent został odwieziony na salę pooperacyjną. - Dobra robota, Penguin, Shachi - odpowiedział Law, jak to miał w zwyczaju. - Bierzemy się za następnego. Tak Lawowi upływają kolejne godziny, aż nadchodzi południe. Zwykle wtedy spożywa szybki lunch, po którym ma dwugodzinną sesję konsultacyjną. Jest to czas, gdy lekarze z każdego oddziału mogą omawiać z nim trudne przypadki, z którymi sami mają problem. Law, poza Ope Ope no Mi, ma też nieprzeciętną wiedzę medyczną, więc jest dla pracowników szpitala największym autorytetem i ekspertem. Uważnie słucha przedstawianych mu przypadków - lekarze dawno temu nauczyli się, by robić to w sposób zwięzły, lecz jak najbardziej szczegółowy - zadaje pytania i udziela wskazówek. Każdemu poświęca tyle czasu, ile potrzeba, wiedząc, że gdyby nie ci ludzie, którzy patrzą w niego z nieskrywanym podziwem i uwielbieniem, ten szpital nie miałby racji bytu. Potem rozpoczyna przyjęcia nowych pacjentów - badanie tych, których jutro będzie operował. Ta część jest pod pewnymi względami bardziej istotna niż samo leczenie, gdyż określa, jakich chorzy wymagają zabiegów. Law ma zwyczaj operować zaraz następnego dnia, gdyż tylko w ten sposób jest w stanie na bieżąco rozładowywać kolejkę pacjentów stojących metaforycznie u drzwi szpitala. Przyjmuje dzieci, dorosłych i osoby starsze, na każdym koncentruje się w pełni, wydaje zlecenia i podejmuje decyzje. Każdy pacjent czuje się, jakby był jedynym przypadkiem na świecie. Nie, czuje się, jakby przyjął go sam bóg - bo nawet jeśli Trafalgar Law ma tatuaże na rękach i na piersi, potargane włosy i poważną twarz, którą rzadko rozjaśnia uśmiech, to dla większości ludzi jest bogiem, który decyduje o ich życiu. Wewnętrzny zegar powiedział mu, kiedy nadeszła szósta. Udało mu się przyjąć dokładnie tę liczbę nowych pacjentów, jaką na dzisiaj planował. Jeśli nie zdarzy się nic nieprzewidzianego, przez resztę dnia czekał go już tylko obchód operowanych rano osób oraz teoretyczne przygotowanie do jutrzejszych zabiegów. Tupot stóp na korytarzu przypomniał mu, że owszem, coś nieprzewidzianego - przynajmniej do wczoraj - miało się zdarzyć. Stłumił westchnienie, kiedy w następnej chwili drzwi do jego gabinetu rozwarły się na oścież, wpuszczając do środka żółto-niebiesko-czerwone tornado w postaci Króla Piratów. - Torao!!! Wszystkiego najlepszego! - zawołał Monkey D. Luffy, zatrzymując się po drugiej stronie biurka, na które następnie wysypał z rąk cały stos prezentów. - Ile razy mam mówić, żebyś mi nie biegał po szpitalu? - mruknął Law z niezadowoleniem, które w dużej mierze było udawane. - Oj tam, tylko ten kawałek od balkonu. - Wskoczyłeś na balkon, znaczy się - upewnił się Law, choć wcale nie było takiej potrzeby. - No, tak jest szybciej - odparł Luffy, siadając na biurku i patrząc na niego z szerokim uśmiechem. - Za dużo tutaj korytarzy i zawsze się gubię - dodał z rozbrajającą szczerością. Law stłumił kolejne westchnienie. Tak naprawdę czasy, kiedy potrafił się złościć na Luffy'ego, znajdowały się w tak odległej przeszłości, że praktycznie tego nie pamiętał. Przez całe lata obcowania ze Słomkowym Kapeluszem wyrobił sobie zdolność dostrzegania tylko pozytywów. Teraz na przykład doceniał to, że Luffy rzeczywiście skorzystał z najbliższego balkonu, zamiast siać chaos i zamęt, biegając przez wszystkie piętra. Na uwagę zasługiwało także to, że zapamiętał, który to był balkon. - U ciebie wszystko dobrze, Torao? - spytał Król Piratów, a Law wiedział, że jego zainteresowanie jest szczere. - Nie narzekam - odparł zgodnie z prawdą. Zanim jednak zdążył zapytać o to samo, Luffy rozejrzał się wokół z wyrazem zawodu. - A poczęstunek gdzie? Przecież nie zapomniałeś, że przyjdę, prawda? - Z całą pewnością zaraz będzie... O, już jest. Do gabinetu wjechał wózek z ciastem, dzbankiem i dwiema filiżankami, a popychał go Bepo. (Law nigdy wcześniej nie uwielbiał swojego przyjaciela, który zawsze o wszystkim pamiętał, tak jak teraz). Luffy na widok przybysza rozjaśnił się jak słońce. - Bepo! - zawołał, po czym rzucił się, by wyściskać minka. Law przyglądał się tej eksplozji radości, usiłując się nie uśmiechać, co było trudne. Luffy już tak działał na ludzi. Mógł być najbardziej denerwującym, nieprzewidywalnym i nieokiełznanym wcieleniem chaosu, ale na twarzach ludzi, których kochał, zawsze potrafił wywołać uśmiech. Minęło już ponad dziesięć lat, odkąd zawładnął Grand Line, zdobył One Piece i został Królem Piratów, a wciąż zachowywał się jak dawniej. Zupełnie nie zmienił się fizycznie i Law podejrzewał, że działo się to za sprawą Gomu Gomu no Mi, który po prostu musiał dostarczać jego skórze niezrównanej sprężystości. Mogło też chodzić o to, że Luffy w duszy pozostał dzieckiem, a to mogło w niektórych przypadkach czynić człowieka prawdziwie odpornym na upływ czasu. - Jest piękna pogoda, powinniście usiąść na balkonie - zadecydował Bepo, po czym otworzył drzwi na taras. Law nie opierał się sugestii. Pogoda zaiste była doskonała: spokojny jesienny dzień, pozbawiony upału lata, a jeszcze na tyle daleki zimie, by nie marznąć - nawet teraz, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi. Dzisiaj prawie w ogóle nie wiało, ale powietrze pachniało solą przez cały rok. Morze pod błękitnym niebem miało kolor głębokiego szafiru, a krzyk mew dopełniał sielskiego obrazu. Luffy wskoczył na balustradę i przyglądał się tej scenerii, choć ze swojego pałacu z pewnością codziennie widywał taką samą. Bepo dyskretnie się ulotnił, nalawszy uprzednio herbaty i pokroiwszy ciasta. Law wziął swoją filiżankę. - Co tam słychać? - zapytał. Luffy odwrócił się do niego i wyciągnął rękę po placek z rabarbarem. - Ffyftko f pofątku - odparł z ustami pełnymi ciasta, a potem przełknął, oblizał się i złapał następny kawałek. - Gdzie tym razem podróżowałeś? - Byłem na samym południu South Blue! - zawołał Luffy z ożywieniem. - Mają tam taaaakie wielgachne jaszczurki - to mówiąc, rozłożył ramiona na kilkanaście metrów. - Udało mi się je przekonać do zmiany diety z ludzkiej na morską. Ludzie, którzy tam żyją, naprawdę mieli z tym problem. - A gdzie się wybierasz następnym razem? - Jeszcze nie wiem, ale coś wymyślę - odparł Król Piratów z szerokim uśmiechem, po czym wziął sobie więcej ciasta. - Nie przykro ci tak zostawiać rodziny? - Eee tam, przez większość czasu jestem przecież w domu. Połowę. Albo prawie. A tym razem zabrałem Ace'a! Ace był najstarszym dzieckiem Luffy'ego i okropnym łobuzem, kiedy tylko matka spuściła go z oczu. - Podobało mu się? - Właściwie tak, choć już trochę mniej po tym, jak jedna z tych jaszczurek próbowała go zjeść. Haha, to było naprawdę zabawne...! Co prawda Hancock prawie mnie zabiła, jak wczoraj wróciliśmy, ale potem uznała, że to dla niego dobra szkoła przetrwania - stwierdził Luffy radośnie, z czego Law wywnioskował, że pierworodnemu Króla i Królowej Piratów nie stała się żadna krzywda. W każdym razie nie fizyczna... - A ty, Torao? Kiedy się ożenisz? - padło pytanie, którego Law się nie spodziewał. Machnął ręką. - Daj spokój. Mam inne rzeczy na głowie... - No co ty, zobaczysz, jakie to fajne! - zachęcał Luffy z entuzjazmem, choć w gruncie rzeczy brzmiał, jakby zapraszał go na jakąś przygodę. Nie żeby nie miało to sensu, skoro dla niego całe życie oznaczało przygodę... - A z dzieciakami można się naprawdę fajnie bawić. Nigdy mi się w domu nie nudzi - dodał z przekonaniem, które powiedziało Lawowi, że Luffy w kontaktach ze swoim potomstwem bynajmniej nie zachowuje się jak przykładny ojciec, a raczej jak będący na tym samym poziomie rozwoju kolega. - Wydaje mi się, że wyrabiasz za mnie normę - mruknął Law i popił herbaty. - Prawdę powiedziawszy, nie mam pojęcia, skąd ich się tyle wzięło - stwierdził Luffy i tym razem w jego głosie brzmiało autentyczne zagubienie. - Wolałem tego nie wiedzieć - odrzekł Law. - A pamiętasz chociaż imiona wszystkich? - spytał z nie tak znów małą dawką złośliwości. - Oczywiście, że pamiętam, za kogo ty mnie masz?! - Luffy oburzył się na samą sugestię. - A nie nazwałem ich Pierwszy, Drugi, Trzeci i tak dalej... Pamiętam nawet po kolei ich rodziców chrzestnych! Law znów poczuł znajomy dreszcz przebiegający po jego kręgosłupie. - Siódemka to naprawdę dobry wynik! - zawołał z przesadnym ożywieniem, które w ogóle do niego nie pasowało, i gdyby to był ktokolwiek inny niż Luffy, z pewnością by go przejrzał. - Myślę, że na tym powinniście poprzestać. - Kiedy ja ci mówię, że nie wiem, skąd się te dzieciaki biorą... - odparł Luffy z markotną pretensją. Law zamknął oczy i nakazał sobie cierpliwość. Brzmiało to tak, jakby Boa Hancock rozmnażała się co najmniej przez dzieworództwo... ale były to zdecydowanie zbyt trudne słowa - o ideach w ogóle nie wspominając - by wplatać je do rozmowy z tym konkretnym Królem Piratów, więc Law darował to sobie z miejsca. No i poza tym, nawet jeśli Hancock rzeczywiście należała do plemienia Kuja, w którym rodziły się tylko kobiety, płeć jej pięciu synów nie budziła wątpliwości - na pewno nie u Lawa, który obecny był przy każdym porodzie. - A skoro o tym mowa, jak się powodzi naszemu księciu? - zapytał, by zmienić temat na bezpieczniejszy. - Ach, świetnie sobie radzi jako szef All Baratie. Tylko ciągle marudzi, że Nami jest dla niego niedobra, a przecież zgodziła się razem z nim zamieszkać, więc zupełnie nie wiem, o co mu chodzi. Zaraz potem zresztą zawsze dodaje oczywiście, że nawet niedobra Nami jest wspaniała. - A jak jej interesy? Kasyno przynosi zyski? - Jeszcze jakie! Law wiedział, że w pałacu Króla Piratów otworzył się jakiś rok czy dwa lata temu wielki kompleks rozrywki, którym dawna nawigator Słomkowych - po tym, jak już udało się jej stworzyć mapy wszystkich mórz - zarządzała jako dyrektor administracyjny, pospołu z Brookiem, który objął posadę dyrektora artystycznego. Tam też znajdowała się słynna na cały świat restauracja All Baratie, która była dla Sanjiego takim samym urzeczywistnieniem marzeń, jak dla Lawa Szpital Pamięci Corazona. Centrum mieściło w sobie także muzeum historii, jednak jego kustosz przez większość czasu przebywała poza Raftel, prowadząc badania archeologiczne. - Zoro wciąż podróżuje z Robin? - Miejmy nadzieję! Przecież jeśli się jej zgubi, to nie dotrze tutaj przez następne dziesięć lat, nawet gdyby miał pięć Eternal Pose'ów. Najlepszy szermierz świata wykorzystał fakt, że Robin jako jedyna ze Słomkowych wciąż nie osiadła na stałe na Raftel, i od czasu do czasu wyprawiał się z nią w dalekie rejony. Mimo że uznawany był za największego mistrza miecza, jaki kiedykolwiek się narodził, wyznawał zasadę, że tylko głupiec spoczywa na laurach. Czym zajmował się podczas swoich wypraw, tego Law nie wiedział, podejrzewał jednak, że treningiem własnym i nauczaniem innych. Nawet jeśli Zoro był najspokojniejszym członkiem załogi Luffy'ego i wydawało się, że nie potrzebuje do szczęścia więcej jak sen i alkohol, to tak naprawdę zawsze mierzył wysoko i bez przerwy pragnął się doskonalić w tym, co robił. Law nie mógł powiedzieć, że tego nie szanuje. - W stoczni Franky'ego wszystko gra? - I to jak! Mają z Usoppem tyle roboty, że rąk im czasem brakuje, choć i tak zawsze dostarczają zamówienia na czas. Wiesz przecież, że rząd buduje u nich własne okręty, nie mówiąc nic o klientach prywatnych. - Więc Usopp w dalszym ciągu nie zgodził się objąć tej posady instruktora strzelectwa, którą mu proponowało wojsko? - Pewnie, że nie. Ale prowadzi od czasu do czasu kurs, na który rekruci przychodzą we własnym zakresie. A ty powiedz lepiej, co u Choppera...? Już nas prawie nie odwiedza...! - powiedział Luffy z wyrzutem. - Masz na niego zły wpływ, Torao! - Może stara się unikać twoich pociech po tym, jak uparły się robić z niego zwierzę juczne...? - zasugerował Law z przekąsem. - Jeszcze czego! Raczej dajesz mu za dużo pracy, a za mało wolnego, panie dyrektorze - odciął się Luffy. - Co poradzę, że wszyscy lekarze to pracoholicy...? - mruknął Law w odpowiedzi, a potem dodał w tonie obronnym: - Akurat urlopy to można u mnie dostać zawsze. - No dobrze... - Luffy wydawał się udobruchać. - Wpadnę do niego. Gdzie jest ten internat, w którym pracuje? - Interna - poprawił Law, wywracając oczami. - Powiedz mu, żeby jak najbardziej wziął sobie urlop, jeśli tylko sobie tego życzy. Rozmawiali jeszcze przez chwilę, po czym Luffy zeskoczył z balustrady. - To nie będę ci więcej zabierał czasu. Wiem, że jesteś zajęty - powiedział wyjątkowo jak na niego poważnie. Potem jakby coś sobie przypomniał i zaczął się macać po całym tułowiu, aż wreszcie wyciągnął spod ubrania nieco pomiętą, złożoną na dwoje kartkę. Potem przez dobrą chwilę usiłował ją prostować - z marnym skutkiem - zanim wręczył uroczystym gestem Lawowi, który też zdążył wstać ze swojego miejsca, by go pożegnać. - To od dziewczyn. Reszta urwisów w ogóle nie pamiętała o twoich urodzinach, tylko La i Ca nie zapomniały. Law otworzył laurkę, która była de facto obrazkiem przedstawiającym dwa nakrapiane stwory - domyślił się w nich śnieżnej pantery i foki plamistej, swoich ulubionych zwierząt, o czym kiedyś nieopatrznie wspomniał w towarzystwie - przyozdobione kwiecistymi wiankami, na górze zaś kolorowymi literami wypisane było: "Dla kochanego wujka Torao". Rysunek wyglądał dokładnie tak, jak dzieło siedmiolatka, ale z jakiejś przyczyny Law poczuł się niemal wzruszony. Nie lubił dzieci z zasady, jednak Laelya i Catleya - jedyne córki i bliźniaki Luffy'ego - wyraźnie starały się sprawić mu przyjemność. Luffy poklepał go po ramieniu. - Powinieneś czasem do nas wpaść, Torao - stwierdził z lekką naganą. - Nie masz przecież daleko. Law chciał odpowiedzieć swoją zwyczajową wymówką, ale tym razem się powstrzymał. - Dzięki za odwiedziny - powiedział w zamian i uświadomił sobie, że naprawdę jest wdzięczny. Uśmiech Luffy'ego był jaśniejszy niż słońce, które zbliżało się do linii horyzontu, i Law niemal poczuł wyrzuty sumienia na myśl, że ich kontakty stały się w ostatnich latach tak ograniczone. W następnej chwili Król Piratów zeskoczył na sam dół. - Hej! Nie zapytałeś mnie, jak trafić na internę! - zawołał Law, wychylając się z balkonu. Luffy popatrzył w górę, przytrzymując kapelusz na głowie. - Pomyślałem, że spojrzę na rozpiskę w holu głównym - odkrzyknął. - Wiesz, że nawet po najlepszych objaśnieniach bym się zgubił. To cześć, Torao! Zniknął we wnętrzu budynku, zanim Law zdążył unieść rękę w geście pożegnania. Pozostało mieć nadzieję, że Szpital Pamięci Corazona przetrwa tę wizytę... Law uśmiechnął się do własnych myśli. Oczywiście, że przetrwa... i może nawet nasyci się tą pozytywną energią, którą szczęśliwy Król Piratów promieniował zawsze i wszędzie. Law usiadł z powrotem na krześle i zapatrzył się w ciemniejące już powoli niebo. Uznał, że może poświęcić jeszcze chwilę na relaks, zanim usiądzie do kart pacjentów i notatek. Nalał sobie herbaty z dzbanka i popijał w zamyśleniu. Naprawdę cieszył się z odwiedzin Luffy'ego, choć zaledwie rano sama myśl o nich napełniała go okropną frustracją. Luffy był jednym z najmilszych ludzi, jakich Law spotkał w całym swoim życiu, i kimś, komu zawdzięczał znacznie więcej niż tylko ten szpital. Był też kimś, kto uczepił się go i nigdy nie puścił, nieważne jak mocno Law usiłował się od niego uwolnić... jednak dawno minęły czasy, gdy usiłował. Wiedział z doświadczenia, że ten typ już tak ma, że nie rezygnuje... a on sam prawdopodobnie miał do takich typów szczęście, na które nic się nie dało poradzić. Popijając chłodną już herbatę, zastanowił się nad rozmową, którą dopiero co odbył. Luffy nakreślił mu piękny obraz tego, jak powodzi się jego przyjaciołom. Wyglądało na to, że Słomkowi - nawet po tym, jak załoga piracka jako taka przestała istnieć - nie chcieli się ze sobą rozstać, choć obecnie ich wzajemne relacje przeewoluowały w coś innego i na swój sposób nawet głębszego. To, że Nami wciąż znosiła Sanjiego - nie tylko pozwoliła mu towarzyszyć sobie w trakcie podróży po chwałę najwybitniejszego kartografa na świecie, ale też zamieszkała z nim po powrocie na Raftel - mogło oznaczać tylko jedno: odwzajemnia uczucia najznamienitszego szefa kuchni na świecie, który dla spełnienia jej marzenia był w stanie przełożyć realizację swojego własnego na później. To, że Zoro wciąż podróżował z Robin, świadczyło o zaufaniu, jakim się ta dwójka - najmniej przecież ufni członkowie dawnej grupy Luffy'ego! - darzyła. Biorąc zaś pod uwagę, że Usopp był od dawna żonaty z Kayą i miał już nawet dwójkę dzieci, zaś Luffy cieszył się jeszcze większym szczęściem rodzinnym (miał i większą żonę, i większą ilość potomstwa), podobnie jak - patrząc po własnym podwórku - Penguin i Shachi, i większość jego towarzyszy z Piratów Serca, można było wysnuć wniosek, że człowiek nie został stworzony do samotności. Trafalgarowi Lawowi jednak idea rodziny była obca, choć po świecie chodziło więcej niż kilka kobiet w różnym wieku, które z chęcią zajęłyby miejsce przy jego boku i obdarzyły miłością. (Czasem trzeba było takie panie uprzejmie, acz stanowczo wypraszać z terenu Szpitala Pamięci Corazona - także te, które podawały się za śmiertelnie chore pacjentki). Obecnie całe jego życie wypełniała praca, co odpowiadało mu w zupełności. Nie potrafił wyobrazić sobie siebie jako małżonka i ojca. Był lekarzem, który posiadł Ope Ope no Mi oraz jego niezwykłe moce. Jedynym słusznym wyborem było spędzić całe życie na czynieniu z nich jak najlepszego użytku w służbie innym. Nie było drugiego człowieka, który byłby w stanie dokonywać takich cudów medycznych jak on. Dla wielu był jedyną nadzieją na ocalenie. Każda chwila jego czasu była cenna. Nie mógłby odwiesić fartucha na kołek i zająć się szczęściem prywatnym, sama myśl wydawała się skrajnie nieetyczna. Trafalgar Law należał do całej ludzkości - i prawdziwie się tym cieszył. Ta świadomość dodawała mu sił i popychała naprzód, wypełniała go poczuciem sensu i celu. Kiedy jednak - jak teraz - pozwolił sobie zastanowić się nad tym, przez tę racjonalno-ideową powłokę przebijało się coś głębszego, jakieś bardziej instynktowne i znacznie mocniej w jego osobowości zakorzenione odczucie. Na co dzień mógł samemu sobie wykładać logiczne argumenty i przytakiwać im w pełnej zgodzie, jednak tak naprawdę motywy jego postępowania były znacznie bardziej skomplikowane. Po tym, jak stracił w swoim życiu więcej, niż jakikolwiek człowiek powinien utracić, zbyt mocno bał się ponownego zaangażowania. Nie odważał się już ponownie przywiązać do drugiej osoby, gdyż lęk przez utratą był zbyt silny. Najpierw stracił swoją prawdziwą rodzinę, a kiedy los dał mu człowieka, który mógł stać się jego nową rodziną, stracił także jego. Dwa razy wystarczało, by zgnieść każdego człowieka - on poradził sobie, stanął na nogi i trwał przy życiu, jednak na zawsze zraniony. Doceniał tych, którzy wciąż tkwili przy jego boku i nie odchodzili: Bepo, Shachiego i Penguina, i całą resztę jego dawnej załogi Piratów Serca, a także Luffy'ego i Sengoku-san - jednak nigdy nie pozwolił im zbliżyć się do siebie bardziej niż na przysłowiową długość ramion. (Nawet - zwłaszcza - jeśli oni sami nic sobie z tego nie robili). Pomijając już fakt, że prawdopodobnie nie potrafiłby już otworzyć się przed drugim człowiekiem na tyle, by stworzyć związek, nie wyobrażał sobie posiadania rodziny. Był zupełnie pewien, że lęk o bliskich zeżarłby go od środka prędzej czy później i nie pozostawił nawet kosteczki. Nie, Trafalgar Law wolał kroczyć przez życie samotnie, wypełniając swoje dni i noce medycyną, pomagając innym i przywracając nadzieję - i nie zastanawiając się głębiej nad innymi pobudkami. W pojedynkę czuł się silny; czuł, że ma kontrolę nad własną egzystencją. Praca lekarza, mimo całej odpowiedzialności, jaka się z nią wiązała, była nieporównywalnie łatwiejszą sprawą niż tak zwane życie prywatne, zaś wiedza, że istnieją sfery, w których jest daleki od ideału, tylko umacniała go w świadomości, że jest jedynie człowiekiem. Bycie człowiekiem nie było takie złe. Wrócił do gabinetu i wyshamblesował do pokoju obok przyniesione przez Luffy'ego paczki - wiedział, że jak co roku znajdują się tam podarki od większości Słomkowych. Kiedyś je ponad wszelką wątpliwość przejrzy, tak samo jak prezenty od Shachiego i Penguina. Rysunek Laelyi i Catleyi przyczepił na ścianie, na którą trafiały też wszystkie prace jego nieletnich pacjentów. To, że ktoś o nim myślał, wciąż wprawiało go w częstą konsternację, jednak przyjmował te dowody sympatii bez mrugnięcia okiem. Zdawał sobie sprawę, że czasem jeden dar wystarczy, by zmienić całe życie. Wiedział, że od jednego człowieka nie usłyszy dzisiaj życzeń urodzinowych. Sengoku-san odwiedzał go raz w roku: w ten jeden konkretny, wczesnozimowy dzień, o którym pamiętali tylko oni dwaj i który miał dla nich obu znacznie większą wagę niż szósty października - ten dzień pod koniec listopada, który Law uznawał za prawdziwą datę swoich urodzin, gdyż wtedy, już dwadzieścia sześć lat temu, rozpoczęło się jego nowe życie. Robił sobie wtedy przerwę na resztę dnia i siadał z emerytowanym admirałem marynarki w altanie. Mieli stamtąd dobry widok na stylizowany napis zawieszony nad głównym wejściem: Szpital Pamięci Corazona - nazwę, której znaczenie rozumieli tylko oni. Rozmawiali, wspominali i popijali dobrą sake - ku zgorszeniu nielicznych pacjentów, którzy zdarzyli się ich tam przyuważyć - a potem rozstawali się na kolejny rok z życzeniami dobrego zdrowia. Ten dzień miał przyjść także tej jesieni, tej zimy. Law usiadł przy biurku i wziął się za przeglądanie kart chorych. W ciągu minuty pogrążył się w pracy zupełnie.
|