Następnego dnia przy lunchu do Lawa przysiadła się Ikkaku, powitawszy go najpierw zwyczajowym: "Cześć". Cieszyło go, że przynajmniej część jego dawnych członków załogi zdołała z biegiem lat porzucić konwenanse i zrezygnować z durnego tytułowania go w taki czy inny sposób. Ikkaku zresztą nigdy nie była osobą, która dawała sobie narzucić wolę, jeśli jej to nie odpowiadało. Zawsze pewna siebie, potrafiła śmiało wyrażać swoje opinie i nie miała zwyczaju owijać w bawełnę. Świetnie kierowała oddziałem położniczo-ginekologicznym, zaś jej zdecydowana postawa dobrze działała na rozstrojone kobiety, które dzięki temu zapominały o przesadnym roztkliwianiu się nad sobą. Ikkaku nie brakowało empatii, jednak - jak przykładny lekarz - przedkładała działanie nad ubolewanie. Pacjentki nierzadko bywały urażone jej podejściem, zwłaszcza na początku leczenia, jednak pod koniec pobytu w szpitalu zazwyczaj doceniały to, że ordynator darowała sobie przysłowiowe głaskanie po głowie na rzecz nieugiętego dodawania wiary i nadziei, w odrobinę może tylko szorstkich słowach. - Ta kobieta, którą operowałeś wczoraj, ta z wadą łożyska... Czuje się dobrze, tak samo jak dziecko - powiedziała Ikkaku, biorąc sztućce. - Potrzymam ją kilka dni na obserwacji, ale pod koniec tygodnia pewnie wypiszę do domu. Nie sadzę, by potrzebowała leżeć na oddziale. - W razie czego ma blisko do szpitala? - spytał Law, choć też nie uważał, by pacjentka potrzebowała hospitalizacji prędzej niż dopiero przy rozwiązaniu. - Jeśli dobrze pamiętam, to tak. Pochodzi z jakiegoś większego miasta, zdaje się z West Blue. Wspomniałam o tym, bo bardzo chciałaby ci podziękować. Dasz radę do niej zajrzeć? Wystarczy chwila - poprosiła. - Jeśli skrócę lunch, to powinno się udać - powiedział z krzywym uśmiechem. - Oj, dureń z ciebie... Przecież nie mówię, że w tej chwili! - stwierdziła Ikkaku z udawanym oburzeniem, wbijając widelec w spaghetti. - Postaram się dzisiaj wieczorem albo jutro - obiecał. Kiwnęła głową. Potem przez chwilę jadła w milczeniu, zanim znów się odezwała. - Miałeś wczoraj urodziny, prawda? Wszystkiego najlepszego - rzuciła bez szczególnych emocji; dobrze znała jego stosunek do tej kwestii. Uniosła szklankę do ust, jej dłoń jednak zastygła w powietrzu, zaś spojrzenie brązowych oczu stało się bardziej skupione. Ściągnęła brwi. - Które to już? - Trzydzieste dziewiąte - mruknął Law półgębkiem znad kubka z herbatą. Westchnęła. - Czas strasznie szybko leci. Naprawdę znamy się już tyle lat? Pokiwał głową. Ikkaku popiła wody, a potem wróciła do jedzenia. - Jesteś zadowolony? - spytała po kolejnej chwili milczenia, wypełnionej ożywionym gwarem stołówki. - Ze swojego życia, mam na myśli...? Law wzruszył ramionami, kończąc swój posiłek. - Oczywiście, że tak. Robię to, co lubię, i w dodatku jest z tego jakiś pożytek - odpowiedział zgodnie z prawdą. - Ten szpital to urzeczywistnienie moich marzeń. - I to ci wystarcza? - spytała neutralnym tonem. - Aż za bardzo... Znaczy się, pracy mam aż za bardzo - stwierdził, a jego kąciki ust drgnęły. Ikkaku jednak nie wyglądała na rozbawioną. - Praca, no właśnie... - mruknęła. - Wiesz, nasi studenci patrzą na ciebie z podziwem, ale też przerażeniem. Zastanawiają się, czy tak właśnie powinien postępować każdy lekarz... czy oni tak będą postępować, kiedy już zostaną lekarzami. - Ja nie jestem jak każdy - odparł bez żadnej pychy, po prostu stwierdzając fakt. - Tylko ja mam Ope Ope no Mi. Przecież to jasne, że muszę go używać do tego, do czego został stworzony. Podejrzewam, że wszyscy, którzy go wcześniej używali, postępowali tak jak ja teraz. Co w tym dziwnego? Ikkaku ściągnęła usta w wyrazie irytacji i pokręciła głową, aż zatrzęsły się jej bujne loki. - Nie obchodzą mnie ludzie, którzy mieli Ope Ope no Mi przed tobą. Obchodzisz mnie ty, który masz go teraz. Law, jesteś moim przyjacielem i martwię się o ciebie. Tak, wiem, że nie uważasz, że trzeba się o ciebie martwić - mówiła dalej, gdy otworzył usta, by jej przerwać. - Ale już tacy jesteśmy, że się martwimy - powiedziała stanowczo. - Law, masz tylko to jedno życie. Za rok skończysz czterdzieści lat... i dalej będziesz zadowolony? A za następne czterdzieści? Pewnie, przejdziesz do historii jako najwybitniejszy lekarz wszech czasów, a o tym marzy każdy medyk... Ale życie nie składa się tylko z pracy. Boję się, że kiedyś, kiedy popatrzysz wstecz, będziesz żałował. - Nie będę - odpowiedział z miejsca, wstając. - A co do studentów... to powiedz im, że nie muszą się obawiać. Odłożyła widelec z taką siłą, że brzdęknął o talerz. - Do diabła, Law...! Przecież wiesz, że tu nie chodzi o studentów...! - rzuciła, wyraźnie sfrustrowana. - Muszę lecieć - powiedział, biorąc tacę. Zanim jednak odszedł, odwrócił się jeszcze do niej. - Ikkaku... Dzięki, że się przejmujesz. Jednak naprawdę wszystko jest w porządku. Lubię swoją pracę - dodał, bo naprawdę tak myślał, jednak z jakiejś przyczyny te słowa nie wydawały się do końca odpowiednie. Wyraz jej twarzy mówił, że Ikkaku też nie była zadowolona z tej odpowiedzi. Kiwnęła mu tylko głową na pożegnanie i wróciła do posiłku, ewidentnie w złym nastroju. Kierując się do swojego gabinetu, Law zastanawiał się nad jej słowami. Powiedział prawdę, kiedy dziękował Ikkaku za troskę, choć uważał ją za przesadzoną - nie wiedział jednak, jakich użyć słów, by to w odpowiedni sposób przekazać. To, jak żył i jak postępował, było dla niego równie naturalne jak oddychanie. Nie wyobrażał sobie, by jako posiadacz Ope Ope no Mi mógłby robić z życiem coś innego. Już dawno temu zdecydował się na taką egzystencję i w gruncie rzeczy nie pamiętał, by kiedykolwiek pragnął, by wyglądała inaczej. Przecież już w dzieciństwie uczył się na lekarza. Otrzymanie Ope Ope no Mi tylko podtrzymało jego wybór, a jednocześnie obdarzyło możliwościami wychodzącymi poza granice uznanej sztuki medycznej. To, co teraz robił, wydawało mu się tak oczywiste, że właściwie dziwił się, że ktokolwiek mógłby to podważać. Zdawał sobie jednak sprawę, że Ikkaku wcale nie podważała jego wyboru zawodowego... tylko raczej fakt, że stał się on jedynym wyborem, jakiego dokonał. Przypominało mu to trochę wczorajszą rozmowę z Luffym... O ile jednak Król Piratów dawał się łatwo zbyć - wystarczyło odwrócić jego uwagę od tematu - o tyle Ikkaku była zbyt skupioną osobą, by zapomnieć o czymś, co uważała za istotne. Law miał jednak nadzieję, że koleżanka nie będzie więcej poruszać tej kwestii, gdyż przeczuwał, że mogłoby go to wprawić w irytację. Cóż, po prostu będzie musiał uważać, by pojawiać się na oddziale położniczo-ginekologicznym tak rzadko, jak było to możliwe, uznał z krzywym uśmiechem. Nie zapomniał jednak o obietnicy, którą złożył Ikkaku, i pod wieczór, kiedy już przyjął nowych pacjentów, poszedł odwiedzić operowaną wczoraj kobietę. Ordynator już dawno poszła do domu, na oddziale był tylko lekarz dyżurny. Law zastał pacjentkę wyglądającą przez otwarte okno. Na dworze już się ściemniło, jednak szum fal przyjemnie wypełniał ciszę pokoju. Nie usłyszała, kiedy wchodził, więc odchrząknął lekko. - Pan doktor...! - zawołała i chciała wstać z krzesła, jednak dał jej znak, by tego nie robiła, a w zamian przysiadł na krawędzi jej łóżka. - Pani Alice, chciała mnie pani widzieć... - Doktorze, cieszę się, że pan przyszedł - odpowiedziała z nieśmiałym uśmiechem. - Pewnie zostanę wypisana w ciągu kilku dni, a chciałam przedtem bardzo podziękować...! Co prawda jeszcze o wiele na to za wcześnie, powinnam poczekać, aż dziecko się urodzi... - Położyła rękę na brzuchu. - Ale pani ordynator powiedziała, że wszystko jest już dobrze...! - dodała, wciąż się uśmiechając, a potem mówiła dalej, jakby nie mogąc przestać. - Naprawdę, naprawdę jestem panu wdzięczna, doktorze. Tyle lat pragnęliśmy mieć dziecko, mój mąż i ja... ale każda ciąża kończyła się przedwcześnie. Lekarze nie potrafili mi pomóc, prawie straciłam nadzieję... Na szczęście dowiedziałam się o tym szpitalu. Tak naprawdę wciąż jest mi ciężko uwierzyć, że tym razem może się udać. Myśli pan, doktorze, że się uda? - spytała, patrząc na niego błagalnie i nerwowo zaciskając palce. Ile takich rozmów już odbył w życiu? Nie potrafił zliczyć. Słowa przychodziły mu bez trudu - bo też co trudnego może być w przekazaniu pacjentowi, że jest zdrowy? - jednak zawsze czynił wysiłek, by traktować rozmówcę indywidualnie. - Jak pani powiedziałem dwa dni temu, pani Alice, cierpiała pani na wadę genetyczną, powodującą dysfunkcję łożyska. Usunąłem ją z pani organizmu i teraz ma pani takie same szanse na urodzenie dziecka jak każda zdrowa kobieta - odpowiedział, starając się nie używać zbyt wielu medycznych określeń. - Naprawiłem też wszystkie szkody wywołane tą chorobą. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa donosi pani tę ciążę i wszystkie następne. - Och. - Zakryła usta dłonią. - Wszystkie następne... Jestem jedynaczką i zawsze chciałam mieć całą gromadkę dzieci... Ale na razie pragnę tego jednego. Przez całe lata czekałam na to pierwsze i pomimo tylu starań... tylu prób nie mogłam się doczekać. A pan mi zwrócił nadzieję...! Nawet jeśli... nawet jeśli coś się stanie... to i tak będę panu wdzięczna - zapewniła, choć Law wiedział, że sama w to nie wierzy. On też nie wierzył. - Pani Alice. Wie pani, że ten szpital ma stuprocentowy wskaźnik wyleczeń? - Kiwnęła głową. - Daję pani gwarancję, że pani organizm jest w tej chwili zupełnie gotowy na donoszenie tej ciąży. Teraz już nie była w stanie ukryć wzruszenia. Jej oczy wypełniły się łzami. Pochyliła głowę i poszukała chusteczki. Była drobną kobietą w wieku trzydziestu trzech lat, miała jasnobrązowe włosy i niebieskie oczy. Nic w jej wyglądzie nie zwracało uwagi - może tylko to, że wyglądała na starszą, niż była w rzeczywistości. - A co do tej gromadki... - powiedział, wracając do jej wcześniejszych słów. - Jeśli będzie pani mieć córki, one także nie muszą się obawiać o własne ciąże, proszę o tym pamiętać. Uniosła na niego wzrok, wciąż lśniący od łez. - Jest pani jedynaczką. Pani matka też miała problem z donoszeniem ciąży, tak mi pani powiedziała, prawda? Takie wady często są dziedziczne... Jednak udało mi się naprawić ten błąd w pani zapisie genetycznym, więc nie przejdzie na pani dzieci - wyjaśnił. - Czy to, co mówię, brzmi zbyt skomplikowanie? Pokręciła głową. - Nie, rozumiem pana. Ale wciąż mi trudno uwierzyć... że coś takiego jest możliwe - szepnęła. - Jest pan chyba bogiem... - Pani Alice, to nie tak - przerwał jej; nie lubił, kiedy go tak nazywano. - Po prostu... mam takie zdolności. Nie urodziłem się z nimi, zostały mi dane później. Zdolności, które pozwalają mi przeprowadzać specyficzne leczenie. Poza tym jednym jestem takim samym człowiekiem jak wszyscy. Powoli kiwnęła głową, ale nie wyglądała na przekonaną. - Nawet nie wiedziałam, kiedy pan mnie wyleczył... - powiedziała z pewnym zmieszaniem. - Mam już taki zwyczaj, że jeśli tylko jest to możliwe, przeprowadzam zabiegi, kiedy pacjent śpi - odparł z lekkim uśmiechem, a potem wstał. - Pani Alice, proszę o siebie dbać. I o dziecko. Mam nadzieję, że już się nie zobaczymy... przynajmniej nie w tym szpitalu - dodał formułkę, którą miał zwyczaj żegnać wszystkich swoich pacjentów. - Jeśli to będzie chłopiec, czy mogę mu dać pana imię? - spytała znienacka; nie ona zresztą pierwsza. Pokręcił głową. - Niech pani je nazwie, jak sama chce. To pani dziecko, pani Alice, i pani męża. Zadecydujcie wspólnie. Ja już się wystarczająco wmieszałem w tę ciążę - stwierdził z krzywym uśmiechem. - Czy ma pan dzieci? - padło kolejne pytanie, tego jednak się nie spodziewał. - Nie mam rodziny - odparł. - Muszę iść. - Szkoda - odrzekła, choć nie wiedział, do którego z jego stwierdzeń się odniosła, nie zamierzał jednak pytać. Kobieta wstała z krzesła, przykładając obie ręce do brzucha. Jej ciąża była na wczesnym etapie i jeszcze nie była widoczna. - Dziękuję, doktorze. Dziękuję za wszystko... i że pan przyszedł. - Uśmiechnęła się promiennie, a ten uśmiech wystarczał za wszystkie podziękowania. Uniósł dłoń w geście pożegnania, a potem odwrócił się i wyszedł; miał dzisiaj jeszcze dużo pracy. Nie żałował jednak, że porozmawiał z tą kobietą. Byłby kłamcą, gdyby powiedział, że nie cieszyła go wdzięczność pacjentów. To, co robił, robił dla innych ludzi. Kiedy zdrowieli dzięki jego leczeniu... Oczywiście, że bycie świadkiem ich radości sprawiało radość jemu samemu. I nie chodziło tu tylko o jego satysfakcję jako lekarza - czy miał powody do odczuwania szczególnej satysfakcji, skoro wiedział, że jest w stanie wyleczyć każdego? - ale o to, że mógł swoimi działaniami pomóc drugiemu człowiekowi. Miał nadzieje, że nigdy nie wpadnie w rutynę... nie straci tej zdolności widzenia w pacjentach właśnie konkretnych ludzi, którym Ope Ope no Mi przywróciło życie. Tak jak jemu... dawno temu. Kobiety, które wyleczył, często mówiły, że zamierzają nazwać jego imieniem swoich synów... miało to zresztą miejsce w przypadku każdego lekarza. Czasem zastanawiał się, ilu małych Lawów urodziło się w ciągu tych dziesięciu lat, jednak generalnie starał się o tym nie myśleć. Z jednej strony rozumiał, że pacjenci czuli się wobec niego zobowiązani, ale z drugiej... Zawsze powtarzał, że to są ich dzieci i powinny nosić takie imiona, jakich chcieli dla nich rodzice. Poza tym... po prostu nie wydawało mu się słuszne, by ktokolwiek został nazwany po nim... Jasne, dokonywał cudów medycznych i może te dzieci nigdy by się bez jego udziału nie narodziły, jednak z jakiejś przyczyny nie uważał, by Trafalgar Law był kimś, kto nadawał się na właściwy przykład... albo na patrona nowego życia. No i był zdania, że nie potrzebował żadnego upamiętnienia. Wieczór spędził - jak zawsze - pogrążony w pracy, kiedy jednak po północy położył się spać, odkrył, że nie jest w stanie zasnąć. Zwykle był wystarczająco zmęczony i zasypiał od razu, teraz jednak w jego głowie dźwięczały słowa Ikkaku z ich wcześniejszej rozmowy, skutecznie odpędzając sen. Koniec końców wstał i wyszedł na balkon, mając nadzieję, że nocne powietrze sprawi cuda i ułatwi odpoczynek. Oparł się o balustradę i zapatrzył w ciemność, wiatr lekko rozwiewał jego włosy. Morze rozciągało się przed nim czarną taflą, a na granatowym firmamencie nieba lśniły niezliczone światła gwiazd. Była pełnia, choć księżyc Law miał w tej chwili za swoimi plecami - czyli za budynkiem - i nie mógł go widzieć. Zaczął czterdziesty rok życia. Dawno już przestał się dziwić temu, że jego egzystencja została w niemal cudowny sposób przedłużona, gdy wydawało się, że nie dotrwa nawet swoich czternastych urodzin. Zwrócono mu jednak życie i zdrowie, a przy okazji otrzymał coś, co nakreśliło kierunek, w którym miał podążać. A jednak Ikkaku mówiła, że to nie tak powinno wyglądać... Sugerowała, że kiedyś będzie żałował, że nie wybrał inaczej. Nie sądził, by tak miało być. Nie czuł, że mu czegoś brakuje, już nie. Wcześniej, wiele lat temu... wtedy często to odczuwał. Brakowało mu rodziny. Brakowało mu czasu. Brakowało mu nadziei. Potem brakowało mu człowieka, który zdołał na chwilę wypełnić całą pustkę w jego życiu. Potem brakowało mu zemsty. Kiedy jednak osiadł na Raftel i stworzył Szpital Pamięci Corazona, wtedy porzucił rozmyślania o tym, co utracił, świadomie przyjmując raczej wszystko to, co zyskał. Czuł się zadowolony i spełniony. Każdego dnia był w stanie przywrócić innym uśmiech, rozbić krępujące ich kajdany losu - jakże miał się tym nie cieszyć? Był prawdopodobnie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie - i tak uprzywilejowanym, jak mało komu zostało dane. Jednak słowa Ikkaku: "Czy za rok też będziesz zadowolony?", nie dawały mu spokoju. Czy nawiązywała do słynnego kryzysu czterdziestolatka? Zupełnie jakby na półmetku życia miał nagle poczuć zawód, ujrzawszy swoje dotychczasowe dokonania w innej perspektywie... Prawie by się śmiał na tę sugestię, jednak jakaś jego część odczuwała niepokój. Powiedział Ikkaku, że wszystko jest w porządku... że nie powinna się martwić... ale teraz sam zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście tak było. Nieważne jednak jak mocno się nad tym głowił, po prostu nie potrafił sobie wyobrazić, by coś w jego życiu miało ulec zmianie. Przez blisko cztery dekady życia w jego stosunku do innych ludzi dokonało się wiele zmian. Był czas, gdy odrzucił wszystko i wszystkich, za siłę uważając nienawistną samotność. Był czas, gdy rozpaczliwie zdołał ponownie pokochać, opuszczając wszystkie bariery. Był czas, gdy zdecydował się oprzeć na innych, przyjmując ich do swojego życia, ale nie dopuszczając blisko siebie. Ten ostatni etap wciąż trwał, Law pozwolił mu w siebie wrosnąć, przyjął go jak swoją drugą skórę i przestał na niego zwracać uwagę. Nie mógł go zakończyć, nie był w stanie tak po prostu zrzucić z siebie. Ta postawa trzymała się go i nic na nią nie mógł poradzić. Mógł zmodyfikować dowolną część swojego ciała, ale nie posiadał mocy zmieniania osobowości, sposobów myślenia czy odczuwania. Przez te kilkanaście lat spotkał na swojej drodze setki... tysiące osób, a jednak żadna z nich nie potrafiła sprawić, by się zaangażował na poziomie emocjonalnym. I nie chodziło o to, że z tymi osobami było coś nie tak, tylko o jego nastawienie. Nie odbierał tego jednak jako brak, jak sugerowała Ikkaku - raczej akceptował jako coś naturalnego... a przynajmniej dotąd tak było. Czy powinno się zmienić? Czy powinien spojrzeć na to z innej strony? Ale nawet gdyby spojrzał, czy dałoby się coś z tym zrobić? Nie. Czy chciałby coś z tym zrobić? Ostatecznie nie doszedł do żadnych wniosków - poczuł jedynie zupełnie dziecinną złość na Ikkaku za takie mieszanie mu w głowie. Jednak świeże powietrze zrobiło swoje i wreszcie zaczął ziewać. Kiedy wrócił do łóżka, sen nadszedł niemal od razu. Jego plan, by przez jakiś czas unikać Ikkaku, spalił na panewce zaraz następnego dnia. Musiał mieć prawdziwego pecha, skoro natknął się na nią dwa razy pod rząd na stołówce... Kiedy szła z tacą do jego stolika, w pierwszym odruchu chciał wstać od stołu i wrócić do pracy... ponieważ jednak dopiero co zaczął jeść, byłoby to po prostu głupie, a Trafalgar Law rzadko postępował głupio. Przygotował się zatem na kolejną dawkę mądrości ze strony ordynator położnictwa i ginekologii - przez całe rano udało mu się o nich nie myśleć - jednak tym razem rozmowa, ku jego zaskoczeniu, potoczyła się zupełnie inaczej. - Law, chciałam cię przeprosić - stwierdziła Ikkaku prosto z mostu, jak to miała w zwyczaju. - Powiedziałam wczoraj za dużo. Nawet jeśli się martwię, to jest twoje życie i nie mam prawa się wtrącać i wygłaszać własnych opinii. - Nie mogłem potem przez ciebie spać - odparł pół żartem, pół serio, nie próbując się nawet powstrzymać od tej drobnej złośliwości. - Przepraszam... - powtórzyła i przez chwilę sprawiała wrażenie przygnębionej, a potem bez słowa wzięła się posiłek. Z jakiejś przyczyny ten widok sprawił, że Law poczuł się gorzej. Spuścił wzrok i sam zajął się jedzeniem. Przez głowę znów zaczęły mu przelatywać jej wczorajsze słowa, nieważne jak mocno starał się o nich zapomnieć. - Wiesz, Law, zmieniłeś się - dobiegło od strony Ikkaku, a w jej głosie pobrzmiewał uśmiech. - Dawniej po prostu zirytowałbyś się na mnie za mówienie ci takich rzeczy... dlatego staraliśmy się unikać jakichkolwiek osobistych komentarzy pod twoim adresem, nawet kiedy wyraźnie było ci ciężko. Kiwnął głową, nie podnosząc wzroku znad talerza. - Zresztą nie wiem, czy "zmiana" to właściwe słowo - dodała z zastanowieniem. - Może chodzi po prostu o wewnętrzny rozwój. - Ty też się zmieniłaś - mruknął Law półgębkiem. - Dawniej nie potrafiłaś mi powiedzieć nic miłego... Parsknęła śmiechem. - Widać oboje dorośliśmy - odparła pogodnie. - I chyba dobrze, że tak się stało. Nic nie powiedział. Przez chwilę jedli w milczeniu, a potem Law, niemal wbrew sobie, spytał: - Czego według ciebie mi brakuje? Nie mógł przestać o tym myśleć. I nawet jeśli Ikkaku prawdopodobnie zakończyłaby temat tymi swoimi przeprosinami, on sam czuł, że ta sprawa nie dałaby mu spokoju... przynajmniej przez wystarczająco długi czas, by go to wprawiło w irytację. A przez te wszystkie lata nauczył się pytać wprost, zamiast gryźć się takimi rzeczami w samotności i zastanawiać, co drugi człowiek miał na myśli. Ikkaku popatrzyła na niego ze zdumieniem, choć zupełnie nie wiedział, czy dlatego, że zaskoczył ją tym pytaniem, czy może uważała je za głupie... ale o to już nie zamierzał pytać. Opuściła sztućce i przez chwilę rozważała swoją odpowiedź, a jej wzrok był teraz bardziej skupiony. - Kogoś, kogo mógłbyś pokochać - powiedziała wreszcie. Prawie się skulił wewnętrznie na te słowa, choć podświadomie się ich spodziewał... i obawiał. - Oj, oj... "Chirurg Śmierci" i "kochać"? - rzucił drwiąco, mając nadzieję obrócić tę sprawę w żart. - Nie zgrywaj się, Law - odparła stanowczym tonem, celując w niego nożem. - Nawet z Ope Ope no Mi jesteś takim samym człowiekiem jak cała reszta. Poza tym... Jaki "Chirurg Śmierci"? Nie słyszałam tego od lat. Czyżbyś tęsknił za starymi, dobrymi, pirackimi czasami? - zasugerowała, po czym wróciła do jedzenia. - Już ty mnie tutaj nie diagnozuj, z łaski swojej. Jak będę potrzebował psychoanalizy, to pójdę do Clione - odciął się, choć wcale nie był na nią zły. - I nie, nie tęsknię. Jestem zupełnie zadowolony z tego, co mam. - Dobrze już, dobrze - odrzekła ugodowo. - Ja też nie tęsknię. Niewątpliwie tamte lata miały w sobie urok, ale z perspektywy czasu widzę je raczej jako przygodę dla młodych. Ale wracając do tematu... Jak ci powiedziałam wczoraj, praca to nie wszystko. I może komuś, kto cię nie zna, możesz się wydawać osobą, która do szczęścia nie potrzebuje niczego poza medycyną, ale ja cię znam. I nawet jeśli znów będę brzmieć jak Clione, uważam cię za osobę o dużej głębi emocjonalnej i zdolności uczuciowej. Przecież nawet ty musiałeś kiedyś kogoś kochać, prawda? Law nic nie powiedział, patrzył na nią jedynie uważnym wzrokiem, nie wydawała się zresztą czekać na odpowiedź. Jej słowa poruszyły w nim coś niemal dawno zapomnianego, ale zdecydowanie wypchnął to poza świadomość. Popił herbaty z kubka, wciąż się jej przyglądając, kiedy kończyła posiłek. Wiedział, skąd brał się jej punkt widzenia. Ikkaku miała rodzinę, jej mąż pracował jako pielęgniarz na pediatrii, zaś dzieci były zdaje się już w wieku szkolnym. Ikkaku była bardzo dobrym lekarzem, ale nie spędzała w pracy więcej czasu, niż musiała. Życie domowe miało dla niej duże znaczenie. Oczywiste było, że patrzyła na sprawę z takiej perspektywy. Spróbował wyobrazić sobie siebie w podobnej sytuacji. Gdyby nałożył sobie limit dzienny dla pracy - czysto hipotetycznie, bo nigdy dotąd nawet czegoś takiego nie rozważał - i wygospodarował trochę czasu wolnego na tak zwane życie prywatne... to wciąż pozostawał jeden problem. - To, co było kiedyś, nie ma znaczenia - powiedział wreszcie spokojnym, opanowanym głosem. - Skąd wiesz, że byłbym do tego zdolny teraz...? Ikkaku wzruszyła ramionami. - Dlaczego nie? - Powiedziałaś, że mnie znasz, ale tak naprawdę... Tak naprawdę nie wiesz o mnie wielu rzeczy - odparł wciąż tym pozbawionym emocji tonem. - Myślę, że po prostu nie dajesz sobie szansy. Nie próbujesz - powiedziała ostrożnym tonem i zaraz dodała, wyraźnie rozdarta między chęcią szczerości a życzliwością: - Nie złość się na mnie za to, co mówię. - Nie złoszczę się - stwierdził krótko... i właściwie na tym mógłby zakończyć, jednak coś kazało mu kontynuować temat. - I co dalej? Popatrzyła na niego uważnie brązowymi oczami, jakby chcąc się upewnić, że naprawdę pragnie znać jej zdanie. On sam nie był tego pewien, ale widocznie jakaś część jego świadomości była o tym przekonana. - Cóż, myślę, że gdybyś przestał spotykać ludzi tylko w postaci pacjentów i kolegów z pracy, miałbyś szansę znaleźć kogoś, kto stałby ci się bliski - powiedziała Ikkaku wreszcie, a kiedy kontynuowała, zdumiał się bezwiednie, że ludzie naprawdę są w stanie mówić innym takie rzeczy. - W najlepszym wypadku uderzyłby w ciebie cały huragan miłości, któremu po prostu nie byłbyś w stanie się przeciwstawić. Miłość właśnie taka jest: pojawia się, kiedy w ogóle się tego nie spodziewamy, i nie pozostawia żadnego wyboru. Nie możesz się przed nią obronić, nie możesz jej odrzucić. To jest tak, jakby ktoś postanowił za ciebie... I sądzę, że w twoim wypadku byłaby to najlepsza opcja, bo ty zawsze starasz się mieć wszystko pod kontrolą i o wszystkim decydować. Zmełł pod nosem przekleństwo. Po ponad dwudziestu latach znajomości Ikkaku wiedziała o nim zdecydowanie za dużo... i w tej konkretnej kwestii miała rację. Naprawdę rozumiał jej punkt widzenia i zdawał sobie sprawę, że się nie myliła. Tylko że... Pokręcił głową, co Ikkaku błędnie zinterpretowała jako zaprzeczenie. - Uważasz to za bzdurę? Hej, sam pytałeś o moją opinię - rzuciła w obronnym tonie. - To nie tak, po prostu... Trudno mi wyobrazić sobie, by ktoś taki... miał się nagle w moim życiu objawić - odparł cicho. - Czemu niby? - spytała. - Nigdy nie cieszyłem się przychylnością losu - stwierdził cierpko, niejako przyznając się, że chciałby, by było tak, jak mówiła. - Przesadzasz - odrzekła bez emocji. - Jestem zdania, że każdemu z nas ktoś jest pisany. Przecież nawet Boa Hancock, największy wróg rodzaju męskiego, zapadła na chorobę zwaną miłość, kiedy pojawił się ktoś, kto wywrócił jej życie do góry nogami. Popatrz na nią teraz, jaka jest szczęśliwa z naszym Królem Piratów... - Wiesz, chyba nie chciałbym kogoś, kto wywróciłby moje życie do góry nogami... - mruknął. Uniosła cienkie brwi ze zdumieniem. - Naprawdę? - spytała z ironią. - A mnie się wydaje, że właśnie tego potrzebujesz... Law, jesteś najbardziej inteligentnym człowiekiem, jakiego spotkałam w życiu, tylko że w tym wypadku to nie jest komplement, bo nikt nie zakochuje się rozumowo. Jeśli dalej będziesz do wszystkiego podchodził racjonalnie i z potrzebą kontroli, to rzeczywiście masz marne perspektywy na coś więcej niż spędzenie reszty życia z pracą - powiedziała chłodno, ale potem jej spojrzenie jakby zmiękło i pokręciła głową. - Jednak to są tylko moje wrażenia... moje przemyślenia. Ty sam najlepiej wiesz, co jest w twoim sercu... znasz siebie lepiej niż ja. Może to wcale nie jest tak, jak mi się wydaje... I może znów powiedziałam coś, czego wcale nie chciałeś słyszeć - dodała z krzywym uśmiechem. Przez chwilę zastanawiał się nad tymi słowami, dopijając herbatę. - Po części masz rację - odpowiedział wreszcie niechętnym tonem, odstawiając kubek. - A po części nie...? Potrząsnął głową i wstał od stołu. - W każdym razie na pewno jeszcze dzisiejszy dzień spędzę z pracą - stwierdził z lekką ironią, wyginając wargi. - Tylko mnie więcej nie przepraszaj, bo czuję się z tym dziwnie - zauważył, a potem przyznał: - Nie, to była dobra rozmowa. Zastanowię się nad tym. - Mam jednak nadzieję, że nie odbierze ci to snu - odparła z niejakim zakłopotaniem. Kiwnął jej głową na pożegnanie i poszedł do swoich popołudniowych zajęć. Naprawdę uważał, że to była dobra rozmowa, nawet jeśli znów wprawiła go w nieciekawy nastrój. Nie, to nie tak; raczej znów skłoniła go do przemyśleń, na które nie miał ochoty. Cóż, nie zamierzał się w nich pogrążyć teraz - czekały go konsultacje z lekarzami - ale wiedział, że wieczorem słowa Ikkaku do niego wrócą. W drodze do sali zastanowił się jednak nad inną sprawą: nad jej komentarzem, że się zmienił, bo można z nim było teraz rozmawiać wprost. Nie był pewien, czy rzeczywiście tak było. Pewnie, w porównaniu z przeszłością, obecnie członkowie jego dawnej załogi rzeczywiście mogli sobie z nim pozwolić na szczerość. Nie żeby kiedykolwiek wcześniej narażali się z jego strony na złość czy gniew; Law nigdy nie był kimś, kto złości się czy gniewa na innych... co najwyżej się irytował i odpowiadał w jakiś cięty sposób - Bepo powiedziałby, że się dąsał - co skutecznie zniechęcało do jakichkolwiek prób uprawiania z nim takiej międzyludzkiej szczerości... Może więc tak naprawdę wszyscy "dojrzeli", że przestali chodzić koło niego na paluszkach czy obchodzić się z nim jak z jajkiem...? Uśmiechnął się na tę myśl, ale zaraz spoważniał na nowo. Dawna załoga była dawną załogą, z niektórymi jej członkami, między innymi z Ikkaku, znał się już dwie i pół dekady, jednak zdawał sobie sprawę, że dla innych ludzi - tych, których poznał już jako lekarz, nie pirat - wciąż pozostaje zamkniętą w sobie i zupełnie niedostępną osobą. Jasne, jego skłonność, by trzymać innych na dystans - połączona z możliwościami Ope Ope no Mi, które w oczach wielu ludzi czyniły z niego wręcz boga - nie sprzyjały szczególnej poufałości. W wielu sytuacjach taki wizerunek był mu na rękę, jednak teraz zastanowił się też nad jego ujemnymi stronami... Weźmy na przykład te dwie godziny konsultacji. Młoda lekarz z pediatrii, która pierwszy raz uczestniczy w tym konsylium, przedstawia mu przypadek, z którym ma problem... jak również z całą tą sytuacją: jej głos drży, tak samo jak jej ręce. Notatki wypadają jej z rąk, w ostatniej chwili łapie kartę choroby pacjenta, którą strąciła ze stolika. Czerwieni się, jąka coraz bardziej, wydaje się, że jest bliska łez, choć stara się z całych sił złożyć raport. Law chce ją uspokoić słowami Ikkaku, chce powiedzieć: "Jestem człowiekiem, ja też jestem człowiekiem", ale wie, że coś takiego rozstroiłoby kobietę jeszcze bardziej, więc zatrzymuje dla siebie ten komentarz i jedynie odpowiada językiem medycznym na jej pytania. Tak naprawdę ta sytuacja wcale nie jest dla niego miła, bo nie chce być kimś, kto wzbudza w innych strach czy wywołuje posunięty do granic przesady respekt. Postanawia przesłać Kayi wiadomość, by porozmawiała z tą specjalizantką i dała do zrozumienia, że Trafalgar Law naprawdę nie pożera żywcem mniej od siebie doświadczonych lekarzy. Kolej na młodego lekarza z ortopedii. Chłop na schwał, wyższy od Lawa i znacznie bardziej muskularny, będzie z niego naprawdę dobry zabiegowiec... kiedy już nauczy się skupiać na istotnych sprawach. Teraz co kilka zdań powtarza: "Ale to właściwie nie ma znaczenia w tym przypadku", albo "Przepraszam, że w ogóle o tym mówię", albo "Niepotrzebnie zabieram panu czas, przecież nie chce pan o tym słyszeć". Poci się, przeczesuje włosy nerwowym gestem, lada moment zacznie przeklinać na samego siebie. Po prawdzie to w innych, bardziej doświadczonych lekarzach wzbudza lepiej lub gorzej maskowaną irytację, nie w Lawie, który może tylko spokojnym głosem prosić, by kontynuował, i zastanawia się, czy w rozmowach ze swoim lekarzem nadzorującym ten młody medyk też przejawia taką - zupełnie przecież niepotrzebną - nadwrażliwość na ewentualną reakcję ze strony rozmówcy. Law wie, że się zmienił, i stało się to po części mimowolnie, a po części świadomie. Jako lekarz uśmiecha się znacznie częściej, niż zwykł to czynić jako pirat - tym szczerym, prawdziwym uśmiechem, a nie wypracowanym grymasem szyderstwa czy wyższości. Odczuwa więcej pozytywnych emocji niż kiedyś, kiedy skupiał się na własnych stratach i tragediach, na żalu do losu i na chęci odwetu. Stara się okazywać więcej życzliwości innym ludziom, bo naprawdę ją żywi. Kiedy ironizuje, ma to miejsce tylko z tymi, którzy go dobrze znają, i jest wyrazem jego poczucia humoru, nie faktycznej chęci urażenia drugiego człowieka. Nie okazuje mniej doświadczonym lekarzom lekceważenia - nie odczuwa go przecież - i postępuje tak, by pracownicy szpitala wiedzieli, że zawsze znajdzie dla nich czas... jeśli nie od razu, to trochę później. Mimo nawału pracy jest cierpliwy. Odpowiada na pozdrowienia personelu - każdej grupy zawodowej - na korytarzu. Jada ze wszystkimi w stołówce i każdy może się przysiąść do jego stolika. Daje do zrozumienia, że można mu powiedzieć wszystko. Chce usuwać wszystkie głupie bariery między sobą a innymi - poza tą jedną, która go chroni: tą barierą niedopuszczania do siebie innych na poziomie emocjonalnym. Chce, jak powiedziała Ikkaku, być taki jak reszta. Na próżno. Nieważne jak się stara, większość ludzi traktuje go z respektem, który skutecznie uniemożliwia swobodne stosunki. Szanują go, uwielbiają go, są mu wdzięczni... i widzą go jako kogoś lepszego. Kogoś, komu nie wolno zawracać głowy drobnostkami. Kogoś, kto skupia się na medycynie i nie będzie interesować się niczym innym. Kogoś przeznaczonego innym sprawom niż te przyziemne, ludzkie. Pielęgniarki nie rozmawiają z nim, raczej milkną, kiedy wchodzi na oddział. Specjalizanci kłaniają się mu na korytarzach i drżą przy składaniu raportów. Inni lekarze, kiedy wychodzą razem, żeby się napić, nie zapraszają go do towarzystwa. Łatwo mu dojść do wniosku, że widocznie w ludziach takich jak on jest po prostu coś takiego - coś w charakterze - co trzyma innych na dystans, niezależnie od własnych wysiłków. Nie jest jeszcze na tym etapie, by sprawiało mu to przykrość, ale przeczuwa, że kiedyś może to nastąpić. Odkąd dawno temu przyznał przed samym sobą, że potrzebuje innych ludzi, nie zamierza od tej świadomości uciekać. Z drugiej strony, uznał, kierując się po konsultacjach do swojego gabinetu, to nie jest tak, że sobie na ten wizerunek nie zapracował. Przecież przynajmniej jedna rzecz, o której wspomniała Ikkaku, była zupełną prawdą: to, że koncentruje się tylko na medycynie. Jeśli ludzie nie chcieli mu zawracać głowy, wierząc, że i tak go nie interesują inne sprawy, to przecież nie dlatego, że sobie to wymyślili, tylko dlatego, że Law tak właśnie postępował. I choć było to trudne - coś w nim buntowało się przeciw temu - spróbował popatrzeć na swoje życie z perspektywy osoby pobocznej... Szybko doszedł do wniosku, że to, jak żyje, jest całkowicie nieludzkie. Wiedział jednak, że taka była cena za Ope Ope no Mi... Nie - skrzywił się w duchu - to złe słowo; chodziło bardziej o coś nierozerwalnie związanego, coś, nad czym nie było sensu się w ogóle zastanawiać. Ope Ope no Mi był częścią jego życia, przyjął go w siebie także na poziomie emocjonalnym, i zdecydował się go wykorzystać jak najlepiej. To, co robił, było jedyną możliwą opcją... jedyną, którą akceptował. Gdyby wyznaczył sobie godziny pracy - powiedzmy od ósmej do ósmej - uważałby to za nieetyczne. Na świecie już i tak było więcej chorych, niż mógł ocalić, dlatego ważne było zrobić wszystko, co w jego mocy, by pomóc tym, którym był w stanie pomóc. Nikt go nie mógł zastąpić, nikt nie mógł przejąć jego pracy, żeby on sobie mógł zrobić wolne. Oczywiste więc, że musiał pracować tyle, ile to było możliwe. Nie, to nie był jeszcze ten czas, kiedy potrafił powiedzieć sobie dość, doszedł do wniosku, wchodząc do gabinetu. Z jednej strony miał nadzieję, że ten dzień nigdy nie nadejdzie... ale jakaś jego część, jakiś uparty głosik na dnie umysłu powtórzył słowa Ikkaku: "Kiedyś możesz żałować". Zmusił się, by przestać go słuchać. Pod wieczór, kiedy przyjął wszystkich nowych pacjentów, pojawił się u niego niespodzianie Bepo. - Masz chwilę? - spytał od drzwi, rozglądając się po gabinecie, jakby chciał się upewnić, że nie przeszkadza. - Jasne - odparł Law, otwierając okno i wpuszczając do środka szum fal. Bepo podszedł do biurka. - Chciałbym, żebyś w najbliższym czasie rzucił okiem na pacjenta, którego właśnie przyjęliśmy. Law uniósł brwi. Bepo rzadko prosił o coś takiego. Oceniając po jego zachowaniu, nie mogło chodzić o żaden ostry przypadek... - Co z nim nie tak? - spytał minka. - To chłopiec, ma chyba jedenaście... nie, dwanaście lat. Mieszkaniec jednej z sąsiednich wysp, przywiozła go matka. Przewrócił się i złamał nadgarstek w kilku miejscach - powiedział Bepo. - Problem w tym, że to już trzeci raz w tym roku, jak do nas trafia, i wcześniej to też były złamania, ale na tyle skomplikowane, że lekarz miejscowy nie mógł sobie z nimi poradzić. - Law zmarszczył brwi, ale czekał na ciąg dalszy. - Cóż, dzieciom coś takiego zdarza się często, więc go po prostu operowaliśmy i odsyłaliśmy do domu, ale teraz znów tu jest. Zleciłem tym razem większe badania, ale hormonalne są w normie, podobnie jak wyniki gęstości kości... w ogóle wszystkie są w porządku. Nie wiem, może za mocno myślę i doszukuję się tutaj czegoś więcej, ale naprawdę obawiam się, że może tu chodzić o jakiś poważniejszy proces. Tyle że nie możemy nic wykryć, więc czy mógłbyś go prześwietlić swoim rentgenem w oczach? - Nie mam rentgena w oczach - odparł Law, starając się rzeczonymi oczami nie wywracać. - Mówisz, że upadł? Nie ma żadnych wskazówek, że to celowe okaleczenie? - Nie. Mówi, że grał z kolegami w piłkę, ale się potknął i skończyło się złamaniem. Nic nie wskazuje, by padł ofiarą przemocy. Nie ma żadnych widocznych obrażeń i nie zachowuje się, jakby ktoś go pobił. Normalny, rezolutny dzieciak. Law postukał palcami w biurko. - A ta jego matka? Jakie wrażenie robi? - spytał. - Zupełnie zwyczajne - odparł Bepo. - W każdym razie nie wygląda na kogoś, kto zrobiłby krzywdę własnemu dziecku, jeśli o to ci chodzi. Jest bardzo przygnębiona i się martwi. To zdaje się jakaś biedna rodzina, tylko ona i ten chłopiec. - Samotna matka...? - Co ci się w tym nie podoba? - spytał Bepo. Law milczał przez chwilę. - Poproś Clione, żeby ktoś od niego z nią porozmawiał przy okazji. - Podejrzewasz zespół Münchhausena? - domyślił się mink. - Jakoś nie jestem przekonany, by o to chodziło ... - Tak na wszelki wypadek - odparł Law spokojnie, ale z naciskiem, na co Bepo kiwnął głową. - Jak wygląda sytuacja na chirurgii dziecięcej? Będą operować jutro? - Tak sądzę. - Dobrze. Zajrzę do niego jutro, najpóźniej pojutrze - obiecał Law. - Zróbcie mu w międzyczasie badanie genetyczne. Rezonansu chyba nie ma sensu robić... Na zdjęciu nie ma żadnych wskazówek, że to może być nowotwór albo przerzut, prawda? - Nie. Co prawda kości są w małych kawałkach, ale i tak wygląda to po prostu na złamanie, bez żadnych zmian w tkance. Sprawdziłem zdjęcia z wcześniejszych złamań i to samo, żadnej osteosklerozy ani osteolizy. Ale zrobimy tę genetykę, choć to potrwa dłuższą chwilę. Law kiwnął głową. - Jak już go obejrzę, wydam dalsze zlecenia. - Mam nadzieję, że niepotrzebnie ci zawracam głowę - stwierdził Bepo i Law wiedział, co miał na myśli. - Ja też - odparł, a kąciki jego ust drgnęły. Mink odpowiedział uśmiechem, po czym wyszedł. Law jeszcze przez chwilę myślał nad tym przypadkiem, a potem przypomniał sobie, że jutro miał między innymi przeprowadzić zabieg na dziewczynce z wrodzoną łamliwością kości. Była to jeszcze do niedawna nieuleczalna choroba... Po prawdzie wciąż pozostawała nieuleczalna, chyba że pacjent trafił do Trafalgara Lawa. Dzisiaj przyjął tę pacjentkę - czteroletnią dziewczynkę, która miała wzrost dziecka znacznie młodszego, a to z powodu patologicznego odkształcenia kręgosłupa. Z typowymi objawami choroby: trójkątną twarzą, zabarwionymi na niebiesko twardówkami i zaburzeniami słuchu - śmiała się wesoło, mimo że praktycznie nie była w stanie chodzić. Leczenie - poza "wyprostowaniem" wszystkich deformacji w organizmie - polegało głównie na modyfikacji kolagenu, podstawowego białka tkanki łącznej, który w tej chorobie rozwijał się w sposób wadliwy albo niepełny. Był to czasochłonny zabieg i możliwy tylko dzięki Ope Ope no Mi. Ten typ schorzenia nie należał jeszcze do najcięższych i część osób nim dotkniętych miała mimo kalectwa szanse na długie życie, istniały jednak formy, które doprowadzały do śmierci w niemowlęctwie albo już w trakcie życia płodowego. Law odepchnął od siebie myśl o tym, że nie jest w stanie pomóc wszystkim ludziom potrzebującym Ope Ope no Mi. Na całym świecie każdego dnia umierali pacjenci, którzy nie mieli szansy trafić do Szpitala Pamięci Corazona. Swego czasu bardzo się tym zadręczał, jednak teraz, po tych wszystkich latach, potrafił już ten fakt zaakceptować. Miał zdolności, by uzdrawiać, jednak nie był wszechmocny. I właśnie dlatego musiał zrobić wszystko, co w jego mocy, by pomóc tym wszystkim, którym mógł. Własne przemyślenia sprzed kilku godzin wydawały mu się teraz zupełną bzdurą. Miałby ograniczyć dzień pracy i tym samym liczbę pacjentów? To by było zupełnie niemoralne, a Trafalgar Law popełnił w życiu zbyt wiele podłości i okrucieństw, by teraz już zawsze postępować zgodnie z własnym sumieniem. W każdym razie z czasem nauczył się cieszyć tym, czego był w stanie dokonać, zamiast zamęczać się świadomością, ilu chorych nie zdołał ocalić. To, że poświęcał cały dzień na pracę i ani chwili na próżne zbytki, również pomagało. Także teraz odetchnął głęboko powietrzem, w którym dało się wyczuć sól, i wziął się za opracowanie planu na następny dzień. Najpierw zabiegi u dwojga dorosłych z bardzo złośliwymi nowotworami, a potem zajmie się tą dziewczynką. Z doświadczenia wiedział, że zejdzie mu na tym kilka godzin, ale efekt będzie go zadowalał. Potem czekała go operacja niemowlęcia z rzadką chorobą układu nerwowego, która zwykle powodowała śmierć przed drugim rokiem życia. Miał też pacjenta z zatruciem jakąś nieznaną substancją i innego z groźną infekcją. Kiedy już ustalił porządek dnia, zagłębił się w szczegóły choroby każdego z tych pacjentów, co jakiś czas bezwiednie poprawiając okulary na nosie. To, że Trafalgar Law używał okularów, było dość komiczne, ale stały za tym pewne konkretne motywy. Choć poprawienie wady wzroku nie zajęłoby mu dłużej niż pół minuty, świadomie postanowił zostawić ją taką, jaka była. Już wystarczająco zmodyfikował swój organizm - tylko on jeden wiedział, jak bardzo - by sprostać wymaganiom swojej pracy, przede wszystkim zwiększyć wytrzymałość. Z biologicznego punktu widzenia już dawno przestał być normalnym człowiekiem. Używanie okularów chociaż trochę osłabiało świadomość, jak bardzo różni się od innych ludzi, a potrzebował ich jedynie do czytania, bo działanie poprzez Ope Ope no Mi i tak nie angażowało jego wzroku. Okulary stały się więc jego nieodłącznym atrybutem, który zresztą - jak twierdził Bepo - dodawał mu powagi. Gdyby chodziło o kogoś innego, Law uznałby, że ów się z niego nabija... ale Bepo nie miał w zwyczaju mówić rzeczy, w które nie wierzył, więc pewnie naprawdę tak było. Kiedy już uznał, że wie wszystko, co należało wiedzieć o chorych, których miał operować jutro, w głębi swojego umysłu dokonał po kolei symulacji wszystkich zabiegów. Część musiał opracować od zera, jednak część - tak jak leczenie dziewczynki z łamliwością kości - miał zapisane w pamięci. Dzięki modyfikacji układu nerwowego miał doskonałą pamięć, w której "przechowywał" wszystkie wcześniejsze zabiegi. Wystarczyło "sięgnąć" i znaleźć ten konkretny zapis pamięciowy. Nigdy jednak nie bazował na nich bezmyślnie, gdyż zdawał sobie sprawę, że każdy pacjent jest osobnym przypadkiem, który zawsze mógł go zaskoczyć. Musiał być przygotowany na każdą niespodziankę. Czasem już w trakcie operacji musiał zmienić strategię, ale Ope Ope no Mi zawsze potrafił go poprowadzić we właściwym kierunku. Kiedy skończył, było około północy. Przeciągnął się na krześle, a potem wyszedł na taras. Niebo było zachmurzone, wiatr wiał chłodny, porywisty. Fale z głośnym pluskiem rozbijały się na brzegu. Mew nie było dzisiaj w ogóle słychać i Law, który spędził sporą część życia na morzu, wiedział, że zbiera się na sztorm. Warunki pogodowe nie miały jednak większego wpływu na działanie Szpitala Pamięci Corazona, którego solidna konstrukcja była w stanie oprzeć się każdemu żywiołowi. Własny generator prądu czynił go niezależnym od zewnętrznych źródeł energii. Transport chorych odbywał się drogą podwodną, więc sztorm czy cisza morska zupełnie go nie zakłócały. Jedyne, o czym należało pamiętać przy okazji wybryków natury, to że mogły one spowodować wypadki na okolicznych wodach i lądach i przez to przysporzyć szpitalowi chorych. Cóż, między innymi dlatego istniał tutaj oddział ratunkowy, zaś sam szpital działał przez całą dobę. Law stał przez chwilę na balkonie, wdychając powietrze o smaku soli i słuchając uderzeń fal. Przypomniał sobie, co powiedział dzisiaj Ikkaku: że nie tęskni za życiem pirata. I była to prawda: nie pragnął powrotu do czasów, kiedy przemierzał morza, najpierw przez wiele lat planując zemstę, by dokonać sprawiedliwości, a potem kierując się na Raftel, by rozpocząć zadośćuczynienie - w tej konkretnej formie, którą sobie wymarzył wiele lat wcześniej. Czas płynął szybko i czasem trudno mu było uwierzyć, że to już trzynaście lat, odkąd osiadł na wyspie Króla Piratów i oddał się całkowicie medycynie. Zmarszczył brwi, kiedy nagle zdał sobie sprawę z czegoś, czego jakoś nie zauważył wcześniej. Przez chwilę krzywił się w myślach na samą ideę, uznając ją za czysty przypadek, jednak kiedy już powstała w jego świadomości, za nic nie mógł jej ze swojej głowy wypchnąć. W jego życiu można było wydzielić trzy etapy, a wszystkie trwały dokładnie tyle samo. Kiedy miał trzynaście lat, zdobył Ope Ope no Mi i stracił nieporównywalnie więcej. Wtedy skończyło się jego dzieciństwo. Kiedy miał dwadzieścia sześć lat, dokonał wreszcie pomsty na człowieku, który zranił go najbardziej w świecie, a potem dotarł na Raftel i zrealizował swoje marzenie. Wtedy zamknął swoją niespokojną młodość. Kolejne trzynaście lat spędził tutaj, lecząc tych, których nie potrafił wyleczyć nikt inny - najwybitniejszy lekarz w historii, doktor-cudotwórca, Chirurg Życia, jak nazywali go niektórzy. Teraz miał trzydzieści dziewięć lat i... Czyżby znów miała się w jego życiu dokonać jakaś zmiana? Nie był przesądny i nie wierzył w przeznaczenie, wolał wierzyć w siły natury i logikę... jednak pamiętał, że kiedyś na jego drodze stanął ktoś, kto zaprzeczył zdrowemu rozsądkowi, sprzeciwił się wyrokom biologii i odniósł absolutne zwycięstwo, choć miał przeciw sobie cały świat i każdą możliwą potęgę. Pokazał swoim przykładem, że czasem racjonalizm jest nic niewart i może zostać skruszony przez wiarę, nadzieję... i miłość, zupełnie jakby było to człowiekowi przeznaczone. Może więc los miał dla Trafalgara D. Watera Lawa jeszcze jakąś niespodziankę...? Może znów miało się zdarzyć coś, co przewróci jego rzeczywistość do góry nogami...? Ta myśl wywołała w nim wewnętrzny sprzeciw. Nie chciał zmian, cieszył się tym, co miał teraz. Zbyt wiele już w życiu utracił, gdyż był zbyt słaby, by to przy sobie zatrzymać... Nie mógł utracić tego szpitala, który był jego ostoją i dawał mu siły. Dawał mu sens i uzasadniał jego egzystencję. Chciał zostać tutaj na zawsze, spędzić dni na pomaganiu tym, którzy potrzebowali pomocy Ope Ope no Mi. To był jego ostateczny cel, do którego już dotarł i którego nie zamierzał opuszczać. Jeśli przeznaczenie chciało dla niego kolejnych krzywd... to postanowił, że nie obędzie się bez walki. Kiedyś był wojownikiem - i na swój sposób nim pozostał, gdyż wciąż walczył, tym razem z naturą, biologią i śmiercią. Jeśli los chciał mu odebrać to, co było samą esencją jego życia, będzie walczył. Teraz był dość silny, by wreszcie móc ochronić to, co się liczyło. Tak naprawdę jednak nie wierzył, by jakakolwiek zmiana miała nastąpić, nawet jeśli pechowa liczba trzynaście wydawała się go uczepić na dobre. Ziewając, zamknął dokładnie drzwi na balkon i poszedł spać. Zasnął bardzo szybko.
|