Rozdział 3




Kiedy przebudził się nad ranem, sztorm trwał w najlepsze, choć Law mógł to poznać jedynie po zacinającym o szyby deszczu. Wszystkie okna w Szpitalu Pamięci Corazona były dźwiękoszczelne - i na tyle solidne, że szkło nie drżało nawet przy najsilniejszym wietrze. Obecność Bepo na stołówce świadczyła o tym, że sztorm nie wyrządził żadnych szkód, przynajmniej na razie. Kierownik oddziału ratunkowego siedział nad talerzem owsianki, którą spożywał w powolnym tempie. Law już dawno oduczył się komentowania tego, o której mink wstaje, gdyż każdorazowo prowadziło to do kwestii jego własnego rytmu dobowego - Bepo nie przepuścił żadnej okazji, by zauważyć, że i tak śpi dłużej niż jego szef. Przerabiali to tyle razy, że obecnie Law trzymał język za zębami, widząc Bepo w kantynie o czwartej nad ranem. Poza tym nie miał żadnej satysfakcji z sytuacji, której nie dało się nazwać innymi słowami jak "przyganiał kocioł garnkowi" - nawet jeśli wiedział, że Bepo, jako mink, jest znacznie bardziej od niego wrażliwy na niedobór snu.

Nie rozmawiali dzisiaj zbyt wiele. Law tylko upewnił się, że na oddziale ratunkowym noc mijała spokojnie, i zaraz po śniadaniu zawinął się do pracy. Początek dnia miał spędzić na onkologii, jednak potem czekało go kilka godzin na oddziale, na którym, gdyby mógł, wcale by się nie pokazywał, czyli na pediatrii. Sam nie wiedział, dlaczego tak bardzo nie znosi dzieci - poza oczywiście tym, że były głośne i zawsze zadawały dziwne pytania. Gdyby miał wyjść z jakąś odpowiedzią, najbliżej prawdy byłoby chyba to, że dzieci były słabe i potrzebowały opieki. Dorośli potrafili sobie poradzić i odpowiadali za swoje życie, ale dzieci nie były w stanie same przetrwać. Law między innymi dlatego rzadko cofał się myślą do swojego dzieciństwa, gdyż pamiętał je jako okres, kiedy zdany był na łaskę innych ludzi i nie potrafił ochronić tego, co było dla niego ważne. Stał się dorosłym wystarczająco szybko, by przeżyć, ale wcześniej nie przeżyłby bez pomocy. Obcowanie z dziećmi w szpitalu napełniało go dyskomfortem, którego wcale nie poprawiał fakt, że właśnie on, Trafalgar Law, trzymał ich życie w swoich rękach.

Czas spędzony na leczeniu dwójki chorych z nowotworami upłynął o wiele za szybko i już wkrótce Law, chcąc nie chcąc, kierował się na pediatrię. Było na tyle wcześnie, że większość dzieciaków jeszcze spała, jednak nie miał złudzeń co do tego, że uda mu się stamtąd wyjść z nienaruszoną psychiką. Leczenie dziewczynki z wrodzoną łamliwością kości miało potrwać na tyle długo, że większość małych pacjentów zdąży się obudzić. Nie było jednak rady - Trafalgar Law był lekarzem dla wszystkich i przy wyborze pacjentów kierował się innymi kryteriami niż komfort własny. Wziął głęboki oddech i pchnął drzwi prowadzące na oddział dziecięcy.

Każdy oddział w szpitalu zajmował jedno piętro i składał się de facto z kilku pododdziałów. Lekarze czasem śmiali się z tego, że ordynator równał się tutaj kierownikowi piętra - jak w więzieniu - i częściej mówili "szef piątki", niż używali długiego i nudnego "ordynator pediatrii". Poziom pediatryczny zawierał w sobie między innymi chirurgię dziecięcą i onkologię dziecięcą. W odróżnieniu od pozostałych pięter tutaj ściany pomalowane były na żywe kolory i ozdobione najróżniejszymi malunkami i zabawnymi naklejkami. W regularnych odstępach znajdowały się miejsca, w których mali pacjenci bawili się, jeśli tylko byli w stanie, choć teraz korytarze były puste i można było na nich spotkać jedynie pielęgniarki na nocnej zmianie.

Pokoje chorych przystosowane były do tego, by pomieścić także rodziców, którzy często towarzyszyli swojemu dziecku podczas pobytu w szpitalu. Mogli być obecni przy większości badań i mniejszych zabiegach, jednak nie przy operacjach czy leczeniu Ope Ope no Mi. Personel pielęgniarski otrzymywał poprzedniego wieczoru dokładny rozkład zabiegów, które Law miał w danym dniu przeprowadzać na ich oddziale, i potrafił skierować matkę czy ojca operowanego dziecka gdzie indziej, jako że Law przeważnie pracował przy łóżku pacjenta.

Dlatego też teraz w pokoju dziewczynki z łamliwością kości - miała na imię Aika - nie zastał nikogo, choć wczoraj jej matka była obecna przy przyjęciu. Dziewczynka spała spokojnie, za sprawą deformacji kręgosłupa skulona na łóżku w nienaturalny sposób. Dla niej to pewnie była jedyna pozycja do snu, jaką znała. Law wiedział, że w jej przypadku zabieg nie równał się końcowi leczenia - mała będzie potrzebować rehabilitacji, by na nowo opanować posługiwanie się własnym ciałem. Już samo wyprostowanie kręgosłupa oznaczało zmianę kilkunastu centymetrów w jej wzroście - to jasne, że koordynacji ruchowej będzie się musiała nauczyć niejako od początku. Dzieci jednak przyswajały takie rzeczy błyskawicznie, więc prawdopodobnie już za pół roku mała będzie biegać, jakby nic jej nigdy nie dolegało. I była na tyle mała, że prawdopodobnie w ogóle nie będzie pamiętać, że kiedyś chorowała.

Zabieg był żmudny, gdyż zawsze więcej czasu zajmowało budowanie i wzmacnianie niż usuwanie, a w tym wypadku Law miał pracować na samej strukturze cząsteczkowej organu, który wypełniał całe ciało i stanowił około dziesięciu procent jego masy. Tkanka łączna znajdowała się pomiędzy wszystkimi innymi tkankami, jak również tworzyła kości, ścięgna, więzadła i wiele innych narządów. Bez niej człowiek byłby niekształtną bryłą mięśni i mózgu, pozbawioną szkieletu, skóry i warstwy podskórnej. Nazwa "wrodzona łamliwość kości" nie dawała pełnego obrazu choroby, choć to właśnie objawy kostne były najbardziej widoczne - schorzenie jednak polegało na tym, że produkowany przez organizm kolagen, czyli główne białko budowlane, był wadliwy. Trzeba było go poprawić - kilkaset milionów cząsteczek. Ope Ope no Mi był w stanie to zrobić w jedną chwilę. Zabieg jednak nie polegał tylko na tym; trzeba było też zmodyfikować pozostałe organy, które rozwinęły się na wybrakowanym szkielecie. Gdyby poprawić tylko kolagen, Aika umarłaby z bólu, gdyż jej narządy zostałyby nagle znacznie rozciągnięte. Operacja dziecka z tą chorobą oznaczała więc de facto modyfikację większości organizmu, ale Law wiedział, że było warto.

Dziecko, które leżało przed nim, gdy skończył, wyglądało inaczej niż dwie godziny temu. Krzywizna jego ciała była naturalna, kończyny dłuższe, a klatka piersiowa smuklejsza. Także twarz dziewczynki wyglądała inaczej, była pełniejsza. Gdyby Aika otworzyła oczy, zobaczyłby, że ich białka nie są już niebieskawe. Po obudzeniu się mała zauważy, że lżej się jej oddycha. Dzień wcześniej Law dokładnie opisał jej matce, czego ma się spodziewać po leczeniu. Wiedział, że matka zawsze rozpozna swoje dziecko, mimo to chciał ją przygotować na wstrząs z tytułu tej nagłej a wyraźnej metamorfozy. Ludzie jednak posiadali niezwykłe zdolności adaptacji i Law nie wątpił, że także matka Aiki wkrótce przyzwyczai się do zmienionego wyglądu córki.

Zabieg na niemowlęciu, który przeprowadził potem, był znacznie mniej wymagający. Kiedy skończył, na dworze było już zupełnie jasno, a oddział tętnił życiem. Podczas leczenia Law odcinał się od wszystkich zewnętrznych bodźców, więc kiedy dezaktywował Ope Ope no Mi, światło i dźwięk uderzały go z pełną mocą - jednak był z tym od dawna oswojony i jedynie kilka sekund zajmował mu powrót do "świata realnego". Wyszedł na korytarz, przekazując pielęgniarce, że zabieg jest skończony i że rodzice mogą wrócić do dziecka. Dochodziła ósma i teraz czekały go zabiegi w sali operacyjnej na pierwszym poziomie, jednak wcześniej chciał zajrzeć do chłopca, o którego zbadanie prosił go wczoraj Bepo. Cofnął się z pododdziału niemowlęcego na ten, gdzie leżały starsze dzieci.

Ledwo otworzył drzwi, doznał wątpliwej przyjemności spotkania trzeciego stopnia z piłką rzuconą przez jednego z bardziej sprawnych pacjentów.

- Och, bardzo pana przepraszam, dyrektorze! - zawołała z paniką w głosie pielęgniarka, która nadzorowała zabawę grupy dzieci, i wzięła kilkuletniego winowajcę na ręce.

Ten głośno zaprotestował, ale zaraz zajęła się nim matka, która także dołączyła do przeprosin. Law uniósł dłoń w uspokajającym geście, starając się nie uśmiechać zbyt krzywo. Trzyletni na oko rozrabiaka wbił w niego zaciekawione spojrzenie, wkładając palce do buzi, zaś kilkoro pozostałych dzieci - młodszych i starszych - zgromadziło się wokół.

- Czy pan doktor jest piratem? - wypalił znienacka jeden z chłopców, w przeciwieństwie do dorosłych nic sobie nie robiąc z konwenansów, co dzieci miały zresztą w zwyczaju.

- Birk, jesteś niegrzeczny - zganiła go matka. - Nie wolno tak mówić.

- Dlaczego? - okrągłe oczy chłopca wypełniły się zdumieniem i urazą. - Przecież piraci to bohaterowie.

- Właśnie, właśnie! - podchwyciły kolejne dzieci.

Kobiety popatrzyły po sobie z zakłopotaniem, wyraźnie nie wiedząc, jak zareagować.

- Król Piratów opłynął wszystkie morza i pomógł ludziom na całym świecie. Tak mówili w szkole - powiedział kolejny chłopiec, na co pozostałe dzieci zareagowały entuzjastycznym okrzykiem.

- A ja słyszałem, że lekarze w tym szpitalu są piratami - wrócił do wcześniejszego tematu Birk, przypatrując się Lawowi z uwagą. - Bo przecież to jest wyspa Króla Piratów, prawda?

Część chłopców zamruczała potwierdzająco.

- Doktor Kaya też jest piratem? - pisnęła ze strachem jedna z dziewczynek, a dwie inne wyglądały, jakby miały się rozpłakać.

Birk rzucił jej niepewne spojrzenie.

- No... Tego nie wiem - odparł w końcu, a potem znów spojrzał na Lawa.

- Nikt w tym szpitalu nie jest piratem - odpowiedział Law, tłumiąc uśmiech. - A doktor Kaya nigdy nawet nim nie była.

- A pan doktor? - nie rezygnował chłopiec.

- A ja byłem... dawno temu - przyznał Law.

Chłopcy spojrzeli po sobie błyszczącymi oczami, kilku uniosło ręce do góry i wydało okrzyk radości, zaś jeden zawołał triumfalnie: "A nie mówiłem?". Starsze dziewczynki patrzyły na Lawa z nieufnością - poza jedną, która dołączyła do chłopców, przyjmując odpowiednią pozę i obwieszczając, że zostanie Królem Piratów.

- Niech pan doktor opowie, jak kiedyś był piratem - poprosił Birk, w czym zawtórowali mu pozostali. - Miał pan doktor statek?

- Na pewno miał! - ofuknął go kolega. - Każdy pirat ma statek.

- Był pan doktor kapitanem? - spytała dziewczynka, przyszły Król Piratów.

- A jaką miał pan doktor flagę? - rzucił jeszcze inny chłopiec. - Bo ja myślę, że... czaszkę ze statyskopem - dodał w natchnieniu.

- Chyba styroskopem - poprawił go z wyższością Birk.

Law popatrzył na zaciekawione buzie całej gromadki. Mali pacjenci wpatrywali się w niego z wyraźną prośbą... ale także ich matki czekały z lepiej skrywanym podnieceniem na jego odpowiedź. Takie sytuacje zdarzały się na pediatrii regularnie i już dawno się do nich przyzwyczaił.

- Byłem kapitanem - powiedział. - Ale nie miałem na fladze czaszki ze stetoskopem... tylko to - to mówiąc, wskazał palcem nadrukowany na fartuchu dawny symbol Piratów Serca, który obecnie był logiem Szpitala Pamięci Corazona.

- A dlaczego pan doktor już nie jest piratem? - padło kolejne pytanie. - Ja bym nie zrezygnował, przecież pływanie po morzu jest takie fajne.

- Myślę, że bycie lekarzem jest fajniejsze.

- A dlaczego...

- Wystarczy, Tal. Pan doktor ma dużo pracy - odezwała się matka chłopca. - Chodź, poczytamy razem książeczkę o piratach.

Chłopiec był wyraźnie zawiedziony, jednak posłusznie wziął matkę za rękę i poszedł do pokoju. Kobieta obejrzała się jeszcze przez ramię, żeby ukłonić się Lawowi. Pozostałe matki wzięły z niej przykład i zajęły swoje dzieci rozmową czy zabawą. Law, wreszcie uwolniony od uwagi małych pacjentów, udał się do dyżurki pielęgniarek. W drodze zastanowił się przelotnie, czy także o nim uczono w szkołach na lekcjach historii... Miał nadzieję, że nie. Wystarczy, że Luffy trafił do podręczników.

Pielęgniarki powiedziały mu, gdzie znajdzie chłopca, którego badanie obiecał Bepo, dostał też kartę choroby. Rzucił okiem na wyniki badań, ale - tak jak mówił mink - nie było w nich nic odbiegającego od normy. Według dokumentów chłopiec nazywał się Rosapelo, co brzmiało bardziej jak imię dziewczynki, ale pacjent ponad wszelką wątpliwość był chłopcem. Kiedy Law wszedł do pokoju, zastał tam także jego matkę - a przynajmniej tak wywnioskował z ich wyraźnego podobieństwa - która siedziała przy jego łóżku. Chłopiec półleżał, półsiedział spokojnie, prawą rękę miał w prowizorycznym gipsie, który zabezpieczał złamanie do czasu operacji. Zarówno on, jak i kobieta, mieli jasnobrązowe włosy i intensywnie niebieskie oczy, choć u chłopca ich odcień był nieco ciemniejszy.

Law zamknął za sobą drzwi.

- Jestem Trafalgar Law - przedstawił się. - Chciałbym zbadać Rosapelo...

- Pelo - chłopiec wszedł mu w słowo. - Tak na mnie wszyscy mówią - wyjaśnił zaraz, jakby zdając sobie sprawę, że jest niegrzeczny. - Rosapelo brzmi jak dziewczyna - mruknął i spuścił wzrok.

- Zatem Pelo - poprawił Law, podchodząc do łóżka. - Może pani zostać - dodał, kiedy matka chłopca wstała, jakby zamierzała wyjść.

- Trafalgar Law... - powtórzyła trochę nieobecna, siadając ponownie na krześle, a potem jej spojrzenie nabrało ostrości, kiedy wyraźnie zdała sobie sprawę, kim on jest. - Pan dyrektor - dodała ciszej, a na jej twarzy odbiła się obawa.

Law odezwał się, zanim zdążyła powiedzieć coś więcej.

- Proszę się nie obawiać. Lekarz, który przyjmował Pelo wczoraj, prosił mnie, żebym zbadał pani syna. - Spojrzał ponownie na chłopca, który przyglądał mu się uważnie. - Słyszałem, że to już trzeci raz, kiedy jesteś u nas na leczeniu. Ponoć upadłeś i złamałeś rękę...? Opowiesz mi, jak to się stało?

Chłopiec kiwnął głową.

- Grałem w piłkę i się przewróciłem. I ręka mnie strasznie rozbolała. Wcześniej już dwa razy miałem złamanie, więc wiedziałem, że znów mi się to zdarzyło - powiedział rzeczowym tonem, patrząc Lawowi w oczy.

Tak jak powiedział Bepo, nie wyglądał na kogoś, komu wyrządzono krzywdę - był jedynie trochę blady, ale poza tym sprawiał wrażenie dość zdrowego. Bardzo łatwo było sobie wyobrazić, że zaledwie wczoraj biegał z kolegami po boisku.

- A teraz? Ręka cię boli?

- Trochę - odpowiedział chłopiec z ociąganiem.

Law zadzwonił po pielęgniarkę i kazał podać kolejną dawkę środka przeciwbólowego. Poczekał, aż chłopiec zażyje tabletkę, i wrócił do badania.

- Mówiłeś, że się przewróciłeś w czasie gry...? Ktoś na ciebie wpadł i popchnął?

Chłopiec pokręcił głową.

- Nie, po prostu... przewróciłem się. Potknąłem się.

- Ktoś ci podstawił nogę? Czy może straciłeś równowagę na piłce? A może było mokro?

Kolejne zaprzeczenie.

- Nie, to było jeszcze, zanim spadł deszcz. Po prostu... - Pelo spuścił wzrok. - Przewróciłem się.

- Zrobiło ci się słabo? - pytał dalej Law. - Tak jakbyś nagle stracił siłę?

Chłopiec spojrzał na niego z wahaniem i raz jeszcze pokręcił głową.

- Nie.

- I cały czas byłeś przytomny?

- Tak.

- A te poprzednie złamania? Pamiętasz, jak się ich nabawiłeś?

- Przy pierwszym razie to potknąłem się na schodach i złamałem nogę, pod lewym kolanem. A przy drugim... jak szedłem do szkoły. Wtedy też rękę, ale w tym miejscu - to mówiąc, wskazał na prawe przedramię.

- I też nikt cię nie popchnął ani o nic się nie potknąłeś?

- Tak samo jak teraz - odparł chłopiec, kiwając głową.

Law zamyślił się. Pierwszym wnioskiem było to, że w grę mogły wchodzić dwa problemy: kostny i neurologiczny. O ile jeszcze można było zrozumieć złamanie po upadku ze schodów, o tyle nie było zupełnie normalne, że dwunastolatek łamał sobie rękę, przewracając się na ziemię. Według wyników chłopiec miał gęstość kości w normie, jednak Law wiedział, że nie wykluczało to złamań - wykluczało jedynie kilka konkretnych chorób. Dlaczego jednak chłopiec się przewracał? Nie mogła to być epilepsja, skoro pamiętał te wypadki, poza tym w EEG też nie było żadnych patologii. Czyżby miał jakieś zaburzenia równowagi albo napady ataksji, na tyle krótkie, że sam sobie z nich nie zdawał sprawy?

Skupił spojrzenie na małym pacjencie, który wpatrywał się w niego niebieskimi oczami.

- Jak tam? - spytał. - Ból zelżał?

- Tak.

- Panie doktorze, czy to coś poważnego? - spytała matka chłopca.

W jej oczach wciąż migotał niepokój, jednak nie było w nich żadnego fałszu. Kobieta sprawiała wrażenie, jakby odczytywała jego obecność jako znak, że chodzi o jakieś groźne czy wręcz nieuleczalne schorzenie - a nie jakby bała się, że Law przejrzy jej ewentualną grę. Law uznał, że jego wczorajsza obawa - że to ona mogła stać za chorobą chłopca - była na wyrost.

- Czy zaobserwowała pani, że Pelo często się przewraca? - spytał.

- W ostatnich tygodniach kilka razy - przyznała. - Ale nie wcześniej.

Law ponownie zwrócił się do pacjenta.

- Pelo, czy urosłeś ostatnio? - spytał na wszelki wypadek, choć chłopiec wciąż miał sylwetkę dziecka. - Czasem kiedy nastoletni chłopcy nagle zaczynają rosnąć, chwilę trwa, zanim przyzwyczają się do nowego wzrostu. Przez kilka tygodni albo miesięcy muszą się męczyć z poczuciem, że mają za długie ręce i nogi, i ciężko im się poruszać w normalny sposób.

Chłopiec jednak pokręcił głową, podobnie jak jego matka.

- Dobrze. W takim razie pozostaje mi cię zbadać. To nie będzie bolało - zapowiedział. - W ogóle nic nie poczujesz. ROOM.

Otoczył chłopca i siebie sferą osobnego wymiaru i wzrokiem Ope Ope no Mi zajrzał do jego organizmu. Jedną z najbardziej przydatnych funkcji diabelskiego owocu było to, że zwracał on uwagę użytkownika na wszystkie procesy patologiczne w ciele badanego człowieka - także teraz w pierwszej kolejności Law "widział" strefę zapalną wokół prawego nadgarstka. Przyjrzał się tkance kostnej, jednak nie znalazł w niej żadnych odstępstw od normy. Kości chłopca były zbudowane zupełnie prawidłowo, podobnie jak stawy i mięśnie. Układ krążenia i układ oddechowy działały sprawnie. Także w nerwach i tkance mózgowej nie zaobserwował niczego nietypowego, a zbadał dokładnie zarówno móżdżek, jak i układ pozapiramidowy, które odpowiadały za równowagę i napięcie mięśni. Wszystko było w jak najlepszym porządku, co do tego nie miał wątpliwości. Istniała co prawda opcja, że chodziło o chorobę, która na chwilę obecną nie spowodowała jeszcze żadnych zmian, jednak Law uważał ją za mikroskopijną. W tej chwili w organizmie chłopca nie było nic, co dawało się wyleczyć za pomocą Ope Ope no Mi, a jeśli czemukolwiek na tym świecie ufał, to na pewno swojemu diabelskiemu owocowi.

- Masz zdrowy organizm - powiedział, kiedy już zakończył badanie.

Pelo popatrzył na niego z niedowierzaniem.

- Już? - spytał, marszcząc brwi, a potem spojrzał przelotnie na matkę.

- Doktor Law ma takie zdolności - wyjaśniła, a potem spontanicznie pogłaskała go po głowie, wygładzając potargane włosy. Widać było, że jej ulżyło.

Law uśmiechnął się lekko.

- Możesz uznać, że mam rentgen w oczach - stwierdził. - Posłuchaj, Pelo. Prześwietliłem cię i nie znalazłem żadnych anomalii. Obawialiśmy się, że tak częste złamania mogą wynikać z jakiejś choroby, jednak wygląda na to, że po prostu miałeś okropnego pecha. Pozostaje nam mieć nadzieję, że tymi trzema razami wyczerpałeś już swój limit nieszczęść. Dzisiaj chirurdzy poskładają ci nadgarstek i wkrótce będziesz mógł wrócić do domu.

- Dziękuję panu, doktorze - powiedziała matka chłopca. - Naprawdę bardzo panu dziękuję. Mam nadzieję, że to już ostatni raz, kiedy tutaj jesteśmy - dodała z nieśmiałym uśmiechem.

Law prawie zawstydził się swojej wczorajszej podejrzliwości. Ta kobieta wyraźnie dbała o swoje dziecko, widać to było w jej gestach i reakcjach. Wiedział jednak, że ostrożności nigdy za wiele, a w szpitalu mieli już dotąd kilka przypadków zespołu Münchhausena - schorzenia, w którym rodzic albo wymyślał swojemu dziecku najróżniejsze objawy, albo wręcz wywoływał chorobę, by wymusić badania i hospitalizację. Samotne matki, których życie skupiało się na potomstwie, były grupą ryzyka - jednak ta kobieta o jasnobrązowych włosach i niebieskich oczach do nich nie należała.

Law wpisał do karty pacjenta: "Przebadano OOnM, brak patologii, nie ma wskazań do dalszych badań", i postawił gryzmoł, który był jego podpisem. Potem pożegnał się i wyszedł. Wyglądało na to, że tym razem Bepo rzeczywiście mu "niepotrzebnie zawracał głowę". I dobrze.

W korytarzu wpadł na Kayę - a właściwie to ona wpadła na niego. Ale, po prawdzie, wyszedł zaraz przed jej nosem, więc nie mógł jej winić, że nie zdążyła się zatrzymać. Złapał ją za ramiona, zanim straciła równowagę.

- Przepraszam - wymamrotała, a potem uniosła wzrok i rozpoznała go. - Dyrektor Law...!

Jej policzki zabarwił lekki rumieniec, jednak w jej uśmiechu nie było zakłopotania, a jedynie czysta sympatia. Była ona zresztą odwzajemniona. Kayę uwielbiali wszyscy w szpitalu - tak personel, jak i pacjenci - gdyż samą swoją obecnością potrafiła poprawić humor.

- Nie wiedziałam, że jeszcze jesteś na oddziale - powiedziała. - Rzadko udaje mi się ciebie złapać.

- Bepo prosił mnie, bym rzucił okiem na chłopca, którego przyjął wieczorem - wyjaśnił.

- A ja właśnie wracam od dziewczynki, którą operowałeś - oświadczyła, zakładając pasmo włosów za ucho. - I mimo że to już trzeci taki przypadek, wciąż jestem pod ogromnym wrażeniem. Przecież praktycznie dałeś jej nowe ciało. Ope Ope no Mi nie przestaje mnie zadziwiać. To jest prawdziwe mistrzostwo. Dziękuję ci za to, co robisz dla tych dzieci - dodała szczerze.

- Ty robisz nie mniej niż ja - odparł. - Jestem zdania, że lekarze bez nadprzyrodzonych umiejętności zasługują na znacznie większe uznanie. Na oddziale wszystko dobrze? Łóżek nie brakuje?

- Jakoś dajemy radę - odrzekła, uśmiechając się aż po same oczy. - Ale nie zatrzymuję cię, sama zaraz zaczynam obchód. Miłego dnia! - powiedziała, po czym kiwnęła głową i skierowała się do dyżurki pielęgniarek.

Law odprowadził wzrokiem jej smukłą sylwetkę, a potem ruszył w swoją stronę. Tak jak powiedział wcześniej chłopcom: choć sporo lekarzy tego szpitala było niegdyś piratami, Kaya do nich nie należała. Ta wiotka kobieta miała jednak siłę i charakter, których nie powstydziłby się żaden wojownik, i była bardziej skomplikowaną osobą, niż wydawało się to na pierwszy rzut oka. Nie brakowało jej delikatności i czułości, zaś jej jasna cera i blond włosy oraz łagodne usposobienie i słodki uśmiech tylko podkreślały eteryczne wrażenie, jakie robiła. Dla pacjentów była prawdziwym aniołem - zawsze cierpliwym, zawsze pełnym troski i pragnienia pomocy - jednak ten anioł posiadał świetny zmysł organizacyjny. Mimo młodego wieku - miała niewiele ponad trzydzieści lat - Kaya kierowała całą pediatrią Szpitala Pamięci Corazona i radziła sobie z tym doskonale, zaś jej oddział miał najwyższy wskaźnik zadowolenia personelu i uważany był za najlepsze miejsce pracy w całym szpitalu.

Law wiedział, że Kaya kiedyś chciała być chirurgiem, jednak osobiście był zdania, że obecna specjalizacja była lepszym wyborem. Nie chodziło nawet o fizyczny aspekt zawodu chirurga - drobna kobieta raczej nie dałaby rady przeprowadzać ciężkich zabiegów - tylko o to, że Kaya po prostu lubiła dzieci i ich dobro stało u niej na pierwszym miejscu. Dzięki temu nieustannie podnosiła kwalifikacje własne i personelu, którym kierowała, oraz inspirowała studentów i specjalizantów. Miała też wrodzone zdolności obchodzenia się z dziećmi i silnie rozwiniętą intuicję lekarską, przez co zawsze wiedziała, co robić. Była po prostu właściwą osobą na właściwym miejscu.

Law pamiętał, jak w początkach działalności Szpitala Pamięci Corazona Usopp przedstawił mu swoją podówczas narzeczoną, która chciała pracować w niezwykłej klinice na Raftel. Kaya wyglądała wtedy jak nastolatka i na pierwszy rzut oka ciężko było uwierzyć, że jest dyplomowanym lekarzem. W jej wzroku jednak lśniły zdecydowanie i determinacja, zaś krótka rozmowa z nią przekonała Lawa, że zatrudniając ją, może tylko zyskać. Powierzył jej kierownictwo nad piętrem pediatrycznym i przez następne dziesięć lat nie zdarzyło mu się ani razu żałować tego wyboru.

Zjechał na poziom pierwszy, gdzie czekały go następne zabiegi. Wyglądało na to, że sztorm się uspokoił, choć dzień miał być pochmurny. Cóż, Law i tak rzadko wychodził na zewnątrz - właściwie jego jedyny kontakt ze świeżym powietrzem miał miejsce na balkonie w gabinecie - więc pogoda praktycznie go nie obchodziła. Wiedział jednak, że u większości ludzi zewnętrzna aura wpływała na samopoczucie. Kiedyś zresztą sam do nich należał i nawet teraz w zimowe dni potrafiło do niego wrócić dawno już zapomniane wrażenie irytacji. Pamiętał, że kiedy był młodszy, śnieg wzbudzał w nim rozdrażnienie i przeszkadzał w skupieniu.

Penguin i Shachi już na niego czekali, gotowi do operacji. Law usłyszał w korytarzu ich rozmowę - pasującą do tematu, który dopiero co zaprzątał jego myśli.

- Mówię ci, zawsze ten sam pech - narzekał Shachi. - Lilja ma dzisiaj wolny wieczór, a dzieciakami zajmuje się jej matka. Mieliśmy w planach piknik na plaży i romantyczny rejs pod gwiazdami, a tymczasem pogoda taka marna.

- Przecież zapowiadali ten sztorm już od dwóch dni - zauważył Penguin.

- Ale ty jesteś mądry. Listy dyżurów układane są na miesiąc wcześniej. To nie tak, że może sobie wziąć wolne, kiedy akurat będzie słonecznie. Weź się puknij w głowę, zamiast rzucać takie komentarze - skrytykował go Shachi.

- Jesienią nigdy nie zgadniesz. Nie ma sensu zakładać, że na pewno będzie ładna pogoda. Zamiast na piknik zabierz ją do All Baratie, a zamiast na rejs... No, na przykład do kina - poradził Penguin. - Przynajmniej nie zmarznie. Kobiety nie lubią marznąć - podkreślił. - Może dzięki temu założy jakąś kieckę i szpilki zamiast sztormiaka i gumiaków. Pikniki sobie będziecie robić latem.

Shachi mruknął coś pod nosem, ale już bez wcześniejszej złości; najwyraźniej rozważał sugestię. Kiedy Law wkroczył do pomieszczenia, rudzielec miał już na twarzy wyraz błogiego rozmarzenia - ani chybi wyobrażał sobie żonę w sukience. Penguin musiał dać mu sójkę w bok, by przerwać te przyjemne wizje i przywołać do chwili obecnej. Koniec końców byli w pracy i mieli taką do wykonania.

Zabiegi przebiegły bez komplikacji i udało się je skończyć w planowanym czasie. Idąc na lunch, Law był już porządnie głodny. Nałożył sobie solidną porcję ryżu z kurczakiem i sporo sałatki... a potem znów niemal wpadł na Kayę, jednak dzięki jego refleksowi tace z pełnymi naczyniami udało się ocalić w całości.

- Przepraszam! - zawołała, a on parsknął śmiechem.

- Widać dzisiaj taki dzień, że na siebie wpadamy.

Usiedli przy stoliku pod oknem, za którym panował pochmurny dzień, a niebo i morze zlewały się w jedną plamę szarości. W stołówce jednak było ciepło i panowała przyjemna atmosfera. Law zabrał się do jedzenia z entuzjazmem.

- Myślałam o tym, co mi powiedziałeś rano - odezwała się Kaya, odsuwając pusty talerz po sałatce. - Że zwykli lekarze zasługują na większe uznanie... Naprawdę tak myślisz?

Law popatrzył na nią z zaskoczeniem, a potem kiwnął głową.

- Przecież to ma więcej sensu - stwierdził. - To, co ja robię, to głównie zasługa Ope Ope no Mi, podczas gdy normalni lekarze używają swoich własnych umiejętności medycznych.

- Ale przecież jesteś w stanie używać Ope Ope no Mi między innymi dlatego, że masz nieprzeciętną wiedzę lekarską - zauważyła Kaya. - To nie jest tak, że każdy człowiek po jego zjedzeniu stałby się automatycznie wybitnym lekarzem. Mam rację?

- Nie zmienia to jednak faktu, że nie ma żadnego powodu, żeby popadać w pychę - odparł.

- Nie chodzi mi o pychę - zaprotestowała. - Raczej o to, że... wydajesz się nie doceniać samego siebie, podczas gdy my wszyscy tak bardzo cię podziwiamy.

Law jadł w milczeniu, przyglądając się jej bacznym wzrokiem. Kaya popiła wody, a potem kontynuowała posiłek, jednak po chwili znów zaczęła mówić.

- Miria... Znaczy się, ta specjalizantka, która wczoraj była na konsultacji... Rozmawiałam z nią, jak mnie prosiłeś. Powiedziała mi coś, co skłoniło mnie do zastanowienia, a twoje dzisiejsze słowa niepokojąco do tego pasowały. Powiedziała mniej więcej coś takiego: "Doktor Law jest zupełnie inny, niż sobie to wyobrażałam. Myślałam, że się na mnie rozzłości, bo taka byłam zdenerwowana i ledwo mogłam mówić. Prawdę powiedziawszy, czułabym się lepiej, gdyby się na mnie rozzłościł. A on tylko spokojnie o wszystko pytał i odpowiadał na moje pytania. Po tej konsultacji czułam się jeszcze gorzej. Przecież ktoś taki jak on, najwybitniejszy lekarz naszych czasów, powinien być bardziej władczy i z miejsca ustawiać do pionu takie łajzy jak ja. Nie powinien siedzieć tam na katedrze i udawać zwykłego człowieka, takiego jak my."

Law miał zwyczaj brać sobie krzesło, zamiast stać jak wykładowca na mównicy, a czasem wręcz siadał ze skrzyżowanymi nogami na stole, odwrócony do uczestników konsylium. Czynił tak, by nie tworzyć barier między sobą a innymi lekarzami - a teraz okazywało się, że coś takiego nie było mile widziane. Cóż, człowiek nie był w stanie dogodzić wszystkim - taka była stara jak świat prawda.

- Oczywiście, że nie chcemy, żebyś był arogancki - mówiła dalej ordynator pediatrii. - Jednak pomiędzy arogancją a docenianiem samego siebie jest ogromną różnica i całe spektrum zachowań. Po słowach Mirii zaczęłam zastanawiać się nad obrazem ciebie, jaki noszę we własnej głowie. A im więcej myślałam, tym silniejsze miałam wrażenie, że nie tylko nie myślisz o sobie jako o kimś wyjątkowym, ale wręcz uważasz się jakby za... dodatek do Ope Ope no Mi. Za kogoś, kto nie ma znaczenia i nie liczy się jako człowiek... - powiedziała cicho, zamyślona. Potem drgnęła i podniosła na niego wzrok. - Przepraszam, że tak mówię, nie chcę cię urazić, a moje słowa pewnie tak brzmią.

Law sięgnął po herbatę i przez chwilę popijał w milczeniu. Nie spodziewał się usłyszeć od niej - tego wcielenia delikatności - czegoś takiego, nie znaczyło to jednak, że czuł się urażony, nawet jeśli nie miała racji.

- Jeśli cię to uspokoi - odezwał się wreszcie - to bardzo lubię swoją pracę i cieszę się, że mogę pomagać innym. Od dziecka chciałem być lekarzem... Nie, od dziecka zamierzałem nim być, nie wyobrażałem sobie, bym mógł robić w życiu coś innego. Jestem szczęśliwy, mogąc wykonywać ten zawód... i jestem szczęśliwy, mając Ope Ope no Mi, dzięki któremu mogę tak dobrze pomagać chorym.

- Wiesz, że tak naprawdę wcale nie odpowiedziałeś na moją hipotezę...? - powiedziała, a jej wzrok był bardzo skupiony.

- Nie? - zdziwił się.

Pokręciła głową.

- W takim razie nie wiem, jaką odpowiedź chciałabyś usłyszeć.

- Myślę, że nie chodzi o same słowa - odparła łagodnie.

- Jeśli uważasz, że powinienem prowadzić konsultacje z mównicy, a posiłki spożywać w swoim gabinecie i generalnie jak najmniej pokazywać się zwykłym ludziom na oczy, to od razu ci powiem, że nie ma szans - zastrzegł.

Znów pokręciła głową.

- Przecież powiedziałam, że nie chcemy, żebyś był arogancki - powtórzyła. - Powiedz mi po prostu...

Przerwał jej cichy dźwięk dzwonka - to brzęczał komunikator w jej fartuchu. Wzywano ją pilnie na oddział. Wypiła resztę wody ze szklanki, po czym wstała i złapała tacę.

- W każdym razie mam nadzieję, że się mylę - stwierdziła. - I że zdajesz sobie sprawę, że jesteś nie tylko wspaniałym lekarzem, ale także dobrym człowiekiem.

Zostawiła go z tą sugestią i pospieszyła do wyjścia. Law popatrzył za okno, dopijając herbatę. Jakaś jego część była wdzięczna - każdemu by było miło, słysząc coś takiego - ale inna czuła zupełną obojętność. On sam wiedział najlepiej, że nie jest... nigdy nie był dobrym człowiekiem. Wyrządził zbyt wiele krzywd... doprowadził w życiu do zbyt wielu strat, by mógł się za takiego uważać. Nawet jeśli teraz czynił dobro, to tak naprawdę było to jedynie zadośćuczynienie za popełnione w przeszłości grzechy. Nie był dobrym człowiekiem - ale był na tyle przyzwoity, by nie odwracać się od zła, którego się dopuścił, tylko chcieć je odpokutować. Nie wyobrażał sobie, by miał postąpić inaczej.

Nie zastanawiał się nad tym dłużej, tylko poszedł na konsultacje - na których, tak jak zapowiedział Kayi, zachowywał się jak zawsze. Nie zamierzał zmieniać swoich przyzwyczajeń czy sposobu bycia, nawet jeśli dziwiły one niektórych lekarzy, zwłaszcza tych nowych. Wiedział, że prędzej czy później przyzwyczają się do jego maniery i przestaną na nią zwracać uwagę.

Potem czekały go nowe przyjęcia, na których spędził kolejne kilka godzin. Skończył jednak przed czasem, a kiedy zdał sobie z tego sprawę, jego brwi ściągnęły się z nagłego niezadowolenia. Na biurku leżało jeszcze jedno skierowanie, wraz z założoną już wstępnie historią choroby, jednak pacjenta nie było widać - korytarz przed gabinetem był zupełnie pusty. Rzadko zdarzało się, by chorzy nie pojawiali się na wizycie, od której zależało ich zdrowie, a często i życie.

- Elle - zwrócił się do sekretarki w sąsiednim pokoju. - Czy możesz wyjaśnić, co się stało z panem Pesonem? - poprosił, podając jej dokumenty. - Miałem go dzisiaj przyjąć.

- Oczywiście.

Kobieta najpierw przejrzała rejestr chorych szpitala - czasem zdarzyło się, że pacjenci trafiali do kliniki, zanim nadszedł wyznaczony termin - jednak nie znalazła szukanego nazwiska. Przysunęła sobie ślimakofon i wybrała widoczny na skierowaniu numer. Law stanął przy oknie, za którym pochmurny dzień przechodził w pochmurny wieczór, i słuchał jej głosu. Z powodu konieczności zachowania tajemnicy lekarskiej w szpitalu używano modelu ślimakofona, który tłumił słowa drugiej strony, czyniąc je słyszalnymi tylko dla dzwoniącego.

- Dzwonię ze Szpitala Pamięci Corazona na Raftel. Chciałabym rozmawiać z panem Pesonem. Ach, rozumiem... Tak, rozumiem. Naprawdę mi przykro. Proszę przyjąć nasze kondolencje. Tak. Tak. Dobrze. Do widzenia.

Odłożyła słuchawkę i popatrzyła na niego.

- Pan Peson zmarł przedwczoraj - powiedziała, choć tak naprawdę nie musiała.

Law podświadomie był na to przygotowany. Najczęstszym powodem, dla którego pacjenci nie pojawiali się na wyznaczonej wizycie, było to, że jej nie doczekali. Oczywiście czasem zdarzały się też inne przyczyny, jak problemy z transportem czy pomylenie terminów, jednak miało to miejsce znacznie rzadziej, nawet jeśli Law wolałby, by ta proporcja była odwrotna.

- Dziękuję - odparł, po czym odwrócił się.

Nie chciał widzieć, jak sekretarka wkłada papiery do pojemnika, którego zawartość przeznaczona była do zniszczenia. Wrócił do swojego gabinetu i przez chwilę stał przy biurku, a potem otworzył drzwi na balkon i wyszedł na taras. Powietrze było wilgotne i zimne, nieprzyjemne... ale to mu całkiem odpowiadało.

Nie lubił, kiedy chory umierał, zanim zdążył go wyleczyć. Wiedział, że nic nie jest w stanie z tym zrobić, ale i tak źle się w podobnych sytuacjach czuł. Na co dzień starał się nie myśleć o tych wszystkich ludziach, których śmierć zabierała przedwcześnie - były ich na świecie setki, tysiące... Jednak w tych konkretnych wypadkach, gdy chory miał już wyznaczoną wizytę, był w zasięgu Ope Ope no Mi, był już praktycznie na liście ludzi gotowych na leczenie - wtedy Law każdorazowo czuł przygnębienie i wyrzuty sumienia, na które nie mógł nic poradzić. Wiedza, że gdyby udało mu się przyjąć tego człowieka wcześniej, ów cieszyłby się teraz z odzyskanego zdrowia i życia, bardzo mu ciążyła.

"Nie jesteś wszechmocnym bogiem" - mówił sobie wtedy, starając się naprostować swój sposób myślenia i dodać sobie dystansu do sprawy... jednak świadomość własnej niedoskonałości napełniała go nie pokorą, tylko złością i dławiącym poczuciem porażki. "Ocaliłeś dzisiaj kilkoro innych ludzi" - powtarzał w myślach i usiłował przypomnieć sobie chorych, których operował rano... ale na próżno, jego umysł zapętlił się na tym jednym człowieku, który zmarł, zanim dotarł na leczenie. Wszystkie sukcesy, wszystkie zwycięstwa traciły znaczenie w obliczu jednej przegranej, nawet jeśli racjonalnie tłumaczył sobie, że nie powinien tak tego widzieć.

Miał nagłą ochotę, by wrócić do sekretarki i kazać jej przesunąć wszystkie przyjęcia z pojutrza na jutro. Powstrzymał się w ostatniej chwili. Elle prawdopodobnie wyszła już do domu... a poza tym nie byłby w stanie leczyć dwa razy więcej pacjentów niż obecnie. Chyba by nie był w stanie. A może by był...? Może gdyby się bardziej postarał, skrócił przerwę na lunch, przestał wdawać w pogawędki z dzieciakami... Na pewno mógł coś zrobić, by wygospodarować więcej czasu na leczenie.

Oparł łokcie o balustradę i przycisnął czoło do splecionych dłoni. Czuł się zmęczony, choć wiedział, że fizycznie nic mu nie dolega. Przygnębienie jednak miało tę nieprzyjemną zdolność wyciągania z człowieka wszystkich sił. Nieważne jak bardzo starał się czynić dobro, zawsze prędzej czy później zdarzały się sytuacje takie jak ta. Nieważne ilu ludziom zdołał pomóc, zawsze nadchodził ten dzień, w którym miał wrażenie, że znów odebrał życie...

Wydawało mu się, że drzwi do jego gabinetu się otworzyły, ale zanim zdążył się tym zainteresować, futrzasta łapa opadła na jego głowę.

- Założę się, że masz teraz jakieś strasznie głupie myśli - powiedział Bepo.

Law wyprostował się i popatrzył na niego.

- A ty masz chyba jakiś radar...? - stwierdził pół ironicznie, pół serio. - Wyczuwasz nastroje ludzi.

- To było niegrzeczne. Zabrzmiało, jakbym był zwierzakiem domowym - odparł mink. - Nie, spotkałem na dole twoją sekretarkę. Powiedziała mi, że jesteś przygnębiony.

- Skąd może to wiedzieć? - burknął Law, choć wiedział, że brzmi dziecinnie.

- A ile lat już z tobą pracuje? - odpowiedział Bepo pytaniem na pytanie. - To ona zawsze przekazuje ci złe wiadomości. Wie równie dobrze jak ja, jak na nie reagujesz, nawet jeśli tego nie okazujesz.

Law znów spojrzał na ciemniejące morze. Jasne punkty mew wznosiły się i opadały raz po raz nad wodami przybrzeżnymi, które po sztormie musiały się zapełnić rybami, a wszystko to odbywało się przy akompaniamencie przenikliwych wrzasków. Teraz te rzewne protesty świetnie wpisywały się w jego nastrój.

- Czemu nie mogę używać Ope Ope no Mi tak, jak bym tego chciał? - rzucił.

- Ostatnim razem, jak widziałem, właśnie tak go używałeś...? - odparł Bepo z miejsca.

- Jaki jest sens posiadania Ope Ope no Mi, jeśli nie jestem w stanie wyleczyć wszystkich ludzi? - mruknął Law.

Bepo znów pacnął go w głowę, a potem złapał za łokieć.

- Chodź, napijesz się gorącej czekolady i od razu ci się rozjaśni w głowie - zadecydował.

- Nie jestem dzieckiem...

- Taaak... I wydaje mi się, że w ogóle za krótko nim byłeś... o ile w ogóle... A w takim razie wypiłeś w życiu zbyt mało kakao.

Koniec końców Law dał się zaciągnąć do stołówki - znajdowała się na tym samym piętrze - choć powiedział sobie, że tylko na kilka minut. Pozwolił nawet, żeby Bepo naprawdę mu tę gorącą czekoladę przyniósł.

- Co to za bzdury z tym Ope Ope no Mi? - spytał mink, siadając naprzeciw niego z własną porcją. - Przepraszam, ale to, co powiedziałeś, nie zabrzmiało mądrze. Właściwie zabrzmiało wyjątkowo głupio.

Law wzruszył ramionami i podmuchał na zawartość kubka, a potem upił łyk.

- Po prostu nie lubię, kiedy tak się zdarza, że mi pacjenci umierają... okej?

- Nie okej. Pacjenci ci nie umierają - poprawił Bepo. - Znamy się, odkąd byliśmy dzieciakami, i w tym czasie nie umarł ci żaden pacjent.

- Dobra. Wiesz, o co mi chodzi.

- A ty wiesz, że nie jesteś odpowiedzialny za wszystkich ludzi na świecie.

- Gdybym go szybciej przyjął...

- Więc może powinniśmy zmienić zasady działania - przerwał mu mink - tak, żeby pacjenci nie czekali na wyznaczoną datę przyjęcia, tylko byli kierowani tutaj od razu, jak tylko lekarz leczący uzna, że potrzebują Ope Ope no Mi.

Law mrugnął i wbił w niego zaskoczone spojrzenie.

- Moglibyśmy to zrobić? - spytał.

- To ty jesteś dyrektorem - zauważył Bepo. - To ty decydujesz. Jeśli jednak uważamy, że nasz szpital jest najlepszy na świecie... a można coś takiego założyć, biorąc pod uwagę, że ma wyleczalność na poziomie sto i umieralność na poziomie zero procent... wówczas powinniśmy być w stanie utrzymać nawet ciężko chorego pacjenta przy życiu do czasu, aż będziesz mógł go zbadać czy leczyć. Sądzę, że takich przypadków nie będzie o wiele więcej niż teraz, ale jeśli mamy przyjmować większą liczbę ludzi, trzeba będzie dobudować jedno skrzydło i zatrudnić nowych pracowników. To się da zrobić, prawda?

Law kiwnął głową w zamyśleniu, czując, że jego umysł zaczyna normalnie pracować - jak zawsze, kiedy pojawiało się zadanie, na którym mógł się skupić. Było to znacznie lepsze niż pogrążanie się w bezproduktywnym przygnębieniu. Dobudowanie "poczekalni" dla chorych nie było problemem, podobnie jak powiększenie liczby personelu - Szpital Pamięci Corazona był miejscem, w którym ludzie chcieli pracować, i podaż zasobów ludzkich była znacznie większa niż popyt.

- Jednak weź pod uwagę, że nawet to nie zagwarantuje, że już nikt nigdy nie umrze - dodał Bepo.

- Wiem. Ale przynajmniej powinno być mniej takich wypadków - odpowiedział Law z ożywieniem, a potem zogniskował wzrok na minku. - To jest wspaniały pomysł. Czemu sam na niego nie wpadłem?

Bepo wzruszył ramionami.

- Może skupiałeś się na niewłaściwych rzeczach - mruknął cokolwiek złośliwie, a zdarzało mu się to bardzo rzadko.

- Najwyraźniej - zgodził się Law z krzywym uśmiechem. Miał już znacznie lepszy humor niż przed kwadransem. Nie mógł nic poradzić w przypadku tych, którzy już zmarli, jednak była szansa, że takich przedwczesnych śmierci będzie od teraz mniej. - Dzięki za tę ideę. Myślę, że to mi trochę przywróci spokój ducha.

Mink nic nie powiedział. Obracał w palcach pusty już kubek, wbijając spojrzenie w stół. Nie wyglądał jak ktoś, kto właśnie wpadł na genialny pomysł. O ile nastrój Lawa zdecydowanie się poprawił, o tyle Bepo sprawiał teraz dość niezadowolone wrażenie. Law zmarszczył czoło, usiłując odgadnąć powód.

- O co chodzi? - spytał w końcu, bo wiedział, że jeśli się nie dowie, będzie się tym gryzł. Komu jak komu, ale Bepo nie chciał sprawiać przykrości.

Bepo podniósł głowę i przez chwilę tylko mu się przyglądał badawczym, ostrym wzrokiem

- Zastanawiam się, jak to zrobić, żebyś przy tej okazji nie miał więcej pracy, niż masz teraz - odpowiedział wreszcie.

Law machnął ręką.

- Tym się przejmujesz?

- Oczywiście, że tak.

- Daj spokój, będzie dobrze - odparł Law niefrasobliwie. Dla niego to było akurat najmniejsze zmartwienie.

- Gdybym cię nie znał lepiej, powiedziałbym, że Król Piratów ma na ciebie zły wpływ - mruknął Bepo, a potem przysunął do przodu i oparł łokcie o stół. - To jest akurat ze wszystkiego najważniejsze. Już i tak pracujesz za dużo. Nawet jeśli używanie Ope Ope no Mi do leczenia pochłania mniej energii niż używanie go do walki, to jednak wyczerpuje cię. Nie możesz oczekiwać, żebym był szczęśliwy z tytułu wymyślenia dla ciebie większej ilości pracy.

- "Mniej" jest zupełnie nietrafionym określeniem - sprostował Law. - Leczenia i walki nie da się nawet porównać, wierz mi.

Bepo nie wydawał się uspokojony.

- Tak czy siak zamierzam cię pilnować - zapowiedział. - Już i tak za dużo pracujesz - stwierdził raz jeszcze.

- Bo tylko ja mam Ope Ope no Mi. Problemem jest to, że nie mogę go używać tyle, ile bym chciał - powtórzył swoje słowa z początku tej rozmowy. - Więc...

- Dlaczego zawsze patrzysz na wszystko przez swój diabelski owoc? - przerwał mu mink. - Zupełnie jakby "Trafalgar Law" równało się "Ope Ope no Mi".

- No bo... się równa?

Bepo wstał gwałtownie od stołu. Otworzył usta, by coś powiedzieć, ale ostatecznie tylko pokręcił głową.

- Wracam na dół - oświadczył, a potem dodał jeszcze: - Cieszę się, że masz lepszy humor - i gdyby to mówił ktoś inny, Law uznałby, że słyszał w tych słowach ironię.

Potem mink odwrócił się i wyszedł ze stołówki, nie zaszczycając go już ani jednym spojrzeniem. Normalnie Law przejąłby się tym, że mink ma zły humor, jednak teraz zaprzątały go inne rzeczy, poza tym uważał, że troska Bepo jest zupełnie na wyrost.

Wracając do gabinetu, doszedł do wniosku, że czasami nie rozumie innych ludzi. Nie pojmował, dlaczego tak ciężko było im przyjąć jego punkt widzenia i sposób bycia, który dla niego był zupełnie oczywisty. Dlaczego na siłę starali się zrobić z niego kogoś, kim nie był? Dlaczego uparcie usiłowali narzucać mu inne role niż ta jedna, jedyna, która była mu przeznaczona? Miał wrażenie, że w ostatnich dniach wszyscy skupiali się tylko na tym - Bepo, Kaya, Ikkaku, nawet Luffy. Dlaczego nie zostawiali go w spokoju z jego diabelskim owocem... dlaczego wręcz traktowali to największe dobrodziejstwo ludzkości jako zło? Czuł się tym niemal urażony, bo przecież Ope Ope no Mi, zanim ocalił kogokolwiek innego, ocalił w pierwszej kolejności jego. Gdyby nie Ope Ope no Mi, nie byłoby Trafalgara Lawa - więc ta krytyka prawie że go bolała.

Powiedział sobie, że nic nie jest w stanie poradzić na cudze odczucia - mógł tylko zaakceptować to, że otaczające go osoby miały inne opinie. Z pewnością nie mieli nic złego na myśli i nie powinien się tym przejmować, wytłumaczył sobie. Może to jego niedawne urodziny spowodowały ich do takich przemyśleń - przy takich okazjach ludzie, chcąc nie chcąc, odczuwali upływ czasu i podejmowali refleksje nad życiem, prawda? Istniała w każdym razie szansa, że za kilka dni wszystko wróci do normy - i tym się pocieszył.

Kiedy usiadł przy biurku i przysunął bliżej stosik dokumentów, przestał sobie zawracać głowę takimi rzeczami - podobnie jak podsuniętą przez Bepo ideą powiększenia szpitala. Nad nią zdąży się zastanowić choćby jutro. Teraz skupił się bez reszty na przypadkach pacjentów, witając z ulgą znajome i pożądane uczucie, że robi coś naprawdę sensownego.



rozdział 2 | główna | rozdział 4