Rozdział 5




Law zerwał się z miejsca, gotów teleportować się na parter.

- ROOM.

Clione złapał go za rękę.

- Law, to nie jest koniec naszej rozmowy - powiedział z naciskiem. - Jesteśmy dopiero w połowie.

Law kiwnął niecierpliwie głową, co skłoniło psychiatrę, by puścił jego dłoń. W następnej chwili stał w dyspozytorni, dokąd napływały wszystkie zgłoszenia o wypadkach w okolicy i skąd koordynowano całym transportem ratunkowym.

- Co się stało? - spytał siedzącego przy pulpicie dyżurnego.

- Na Segvel zawalił się dach fabryki, jest wielu rannych - odpowiedział ów zwięźle. - Ich służby ratunkowe zgłosiły katastrofę. Wysłałem już ambulanse. Oddział ratunkowy został powiadomiony, podobnie jak sale operacyjne chirurgii i ortopedii.

Do pomieszczenia wpadł Jean Bart, kierownik sekcji transportu.

- Powiedzieli, ilu mamy się spodziewać rannych? - zawołał od drzwi.

- Mówili, że w chwili wypadku na miejscu było około setki pracowników. Przy takiej skali wypadku pewnie większość została poszkodowana.

- Czyli do nas trafi przynajmniej dwudziestu, trzydziestu... Dyrektorze? - Jean Bart odwrócił się do Lawa.

- Zawiadom wszystkich chirurgów, neurochirurgów i ortopedów, z którymi dasz radę się skontaktować, że mają się stawić w pracy - zarządził Law. - I anestezjologów. Będziemy potrzebować każdej pary rąk.

Jean Bart bez zwłoki poszedł do swojego biura, które znajdowało się zaraz obok.

- Ile wysłałeś ambulansów? - spytał Law dyżurnego dyspozytora; jego serce biło szybkim rytmem.

- Pięć.

- Wyślij jeszcze trzy... Nie, cztery.

Mężczyzna kiwnął głową i wziął mikrofon ślimakofonu alarmowego. W jego głosie i gestach nie było paniki ani zdenerwowania, działał sprawnie i świadomie. Law zostawił go z poczuciem, że sobie poradzi, a sam skierował się na oddział ratunkowy. Szpital posiadał dziesięć ambulansów podwodnych i trzy naziemne. W takiej sytuacji jak ta - gdy w grę wchodziło wiele ofiar - nie miało sensu zatrzymywanie ich tutaj.

Mimo że wypadki o skali katastrofy zdarzały się w okolicy rzadko, Law zauważył z zadowoleniem, że procedury jak na razie działały sprawnie. Szpital Pamięci Corazona wydawał się być dobrze przygotowany na sytuacje kryzysowe, nie tylko na papierze, ale i w praktyce. Było to zasługą ludzi, którzy wiedzieli, co mają robić. Miał nadzieję, że tak będzie dalej.

Na oddziale ratunkowym na szczęście nie było żadnych pacjentów, personel mógł się skoncetrować na leczeniu tych, którzy zaraz zaczną napływać z sąsiedniej wyspy. Także tutaj panowało spokojne skupienie, choć nie dało się nie wyczuć napięcia w powietrzu. Law rozejrzał się za Bepo, którego w następnej chwili zobaczył nadchodzącego od strony sali operacyjnej.

- Wszystko jest gotowe - powiedział mink. - Zostaje nam tylko czekać. Wiesz, ilu mamy się spodziewać rannych?

- Jean Bart podejrzewa, że około dwudziestu albo trzydziestu.

Bepo zacisnął usta, a potem pokręcił głową.

- Damy radę - powiedział.

- Damy - potwierdził Law.

Przebrali się obaj w kitle chirurgiczne; nawet jeśli w tej sytuacji nie było możliwe zachowanie aseptyki, to stroje te zwiększały komfort i dawały większą swobodę ruchu. Bepo zjadł dwa batoniki. Minęło kolejne kilka minut, podczas których nie było żadnych nowych informacji, pojawili się za to pierwsi wezwani z domów lekarze i pielęgniarki. Czekanie było męczące, zużywało tyle samo energii co działanie, jednak nie było na nie rady. Law usiłował obliczyć, ile może zająć transport chorych z Segvel - nawet wyposażone w najszybsze silniki podwodne ambulanse potrzebowały na to przynajmniej pół godziny... Tyle że, zdał sobie sprawę, akcja ratunkowa pewnie była trudna z powodu ciemności oraz samej natury wypadku. Zawalił się dach, co oznaczało, że większa część rannych była uwięziona pod gruzami. Jeśli konstrukcja budynku uległa uszkodzeniu, było możliwe, że nawet ci, którzy nie mieli poważnych obrażeń, nie byli w stanie się wydostać... Równie dobrze może potrwać godzinę albo dwie, zanim pojawią się pierwsi pacjenci.

- Powinienem tam pojechać - stwierdził, zaciskając palce na materiale kitla. - Mogę pomóc szybko wydostać rannych...

Bepo złapał go za ramię.

- Bądź rozsądny. Nawet jeśli pomożesz w ich wyciągnięciu, nie dasz rady ich tam wszystkich leczyć. Będziesz musiał wrócić tutaj, więc stracimy przynajmniej godzinę, bo przecież na morzu nie użyjesz Ope Ope no Mi, a w ambulansie jest miejsce tylko dla jednego chorego. Musimy zostawić to służbom ratunkowym.

Law zacisnął szczęki... ale w następnej chwili rozległ się komunikat dyspozytora, że pierwszy transport zmierzał już do szpitala. Serce Lawa uderzyło szybciej, ale poczuł się ulgę. Było to znacznie lepsze niż dotychczasowa niewiedza.

- Mamy nagłe zatrzymanie krążenia - raportował ratownik z ambulansu przez ślimakofon. - Rytm nie do defibrylacji, asystolia...

- Podajcie adrenalinę - zalecił Bepo. - Resuscytujcie.

- Mamy rytm. Stan pacjenta krytyczny. Mężczyzna, lat około czterdziestu. Liczne urazy wielonarządowe, utrata krwi, jest we wstrząsie hipowolemicznym...

Potem przybywały już tylko kolejne komunikaty:

- Mężczyzna, lat około czterdziestu pięciu, stan krytyczny. GCS 3, prawdopodobny rozległy uraz głowy. Potrzebuje natychmiastowej interwencji.

- Mężczyzna, lat około dwudziestu pięciu, stan bardzo ciężki. Rozległe uszkodzenia klatki piersiowej, problemy z oddychaniem, prawdopodobna odma opłucnowa.

- Mężczyzna, lat około trzydziestu, stan ciężki. Zmiażdżenie obu nóg...

- Mężczyzna, lat około trzydziestu, stan krytyczny. Liczne obrażenia okolicy miednicy...

- Kobieta, lat około pięćdziesięciu, stan krytyczny. Uraz głowy...

- Kobieta, lat około dwudziestu pięciu, stan krytyczny. Ciało obce w czaszce...

Następne godziny zlały się Lawowi w jedno i podejrzewał, że miało to miejsce w przypadku wszystkich, którzy uczestniczyli w akcji ratunkowej. Każdy ranny, który dotarł do szpitala, został w pierwszej kolejności objęty działaniem Ope Ope no Mi, który niejako zamrażał wszystkie funkcje życiowe na jednym poziomie. Potem Law robił szybką diagnostykę obrażeń, by wyłapać te, które bezpośrednio zagrażały życiu, i zajmował się nimi od razu. Ponieważ cały czas napływali nowi pacjenci, nie był w stanie operować wszystkich i przekazywał tych, których stan się stabilizował, pod opiekę pozostałych lekarzy.

Uraz głowy. Uszkodzenie pnia mózgu, które wymaga natychmiastowej regeneracji komórkowej, bo inaczej pacjent nie ma szans na przeżycie. Oprócz tego rozległe złamania czaszki, fragmenty kości w tkance mózgowej, uciskające na korę. Trzeba je usunąć, zregenerować naczynia krwionośne i zapewnić krążenie. Podać antybiotyk i środki przeciwbólowe. Odbudować kość. Regenerację kory płata ciemieniowego i czołowego zrobi się później.

Uraz klatki piersiowej. Żebra wgniecione w prawe płuco, miażdżące jego miąższ, który już obumarł. Pacjent ma ciężką niewydolność oddechową. Trzeba zregenerować płuco wraz z pęcherzykami, drogami oddechowymi i krążeniem. Regeneracja skóry i mięśni międzyżebrowych. Podłączyć pacjenta do tlenu i podać antybiotyk oraz stały wlew środka przeciwbólowego. Resztę mięśni odbuduje się później.

Urazy wielonarządowe, liczne krwotoki zewnętrzne i wewnętrzne. Pacjent ma wstrząs hipowolemiczny. Zamknąć wszystkie uszkodzone naczynia krwionośne, w pierwszej kolejności te duże, podłączyć transfuzję. Pacjent ma grupę X (Rh+). Pobudzić rdzeń nadnerczy do produkcji adrenaliny. Zapewnić stały dopływ tlenu i podać środki przeciwbólowe. Potem zregeneruje się uszkodzone narządy.

Ciało obce w głowie. Przez prawy oczodół pacjentki przechodzi metalowy pręt, jego drugi koniec wystaje z potylicy. Rozległe uszkodzenie kory mózgowej płata skroniowego, rozerwane naczynia i krwotok powodują ucisk kolejnych partii tkanki. Usunąć pręt, odbudować naczynia, rozprężyć ściśnięte obszary, ukrwić na nowo. Podłączyć tlen, podać antybiotyk i środki przeciwbólowe. Odbudowanie tkanki nastąpi później, tak samo jak rekonstrukcja oka.

Uraz kręgosłupa. Rozerwany rdzeń kręgowy na wysokości piątego kręgu, kręgi w kawałkach. Usunąć najdrobniejsze fragmenty kości. Odbudować wszystkie uszkodzone kręgi i zabezpieczyć rdzeń. Tlen, antybiotyk i środki przeciwbólowe. Regeneracja włókien nerwowych może poczekać kilka godzin.

Rozległy uraz miednicy. Uszkodzone jelita, narządy rodne i pęcherz moczowy, liczne krwotoki. Wstrząs hipowolemiczny i niebezpieczeństwo zapalenia otrzewnej. Zabezpieczyć krwawienie, podłączyć transfuzję, grupa XF (Rh-). Podać antybiotyki. Usunąć martwy fragment jelita cienkiego, zregenerować grube. Zszyć wszystkie rozerwane narządy. Zregenerować kości miednicy. Środek przeciwbólowy.

Kolejny uraz głowy. Kolejny uraz klatki piersiowej. Kolejny uraz wielonarządowy. Kolejny uraz głowy. Kolejny uraz wielonarządowy. Kolejny uraz kręgosłupa. Krew, dużo krwi. Rozerwane ciała, zmiażdżone organy i tkanki. Złamane kości i uszkodzone nerwy. Ciała obce w narządach. Usunąć, zeszyć, odbudować. Tlen, transfuzja, antybiotyk. Regeneracja kości i mięśni, nerwów i skóry. Podać środek przeciwbólowy.

Law operował kilku pacjentów jednocześnie, co w praktyce oznaczało kilku na zmianę - nie był przecież w stanie wykonywać kilku procesów myślowych naraz, a Ope Ope no Mi działał według jego myśli i świadomej woli. Wymagało to od niego umiejętności błyskawicznego skupienia i błyskawicznej zmiany punktu skupienia. Operacje trwały wiele godzin pod rząd, jednak systematycznie pobudzał swoją korę nadnerczy do produkcji adrenaliny i noradrenaliny, a wątrobę do syntezy glukozy, monitorował też stężenie dopaminy, by utrzymać swój organizm w pełnej sprawności, a funkcje poznawcze na najwyższym poziomie. Nie potrzebował jedzenia czy snu, mógł w ten sposób pracować nawet przez kilkanaście godzin - choć nie w nieskończoność, ponieważ korzystanie z Ope Ope no Mi jednak go osłabiało, zaś pobudzenie hormonalne działało jedynie przez jakiś czas. Dlatego używał diabelskiego owocu tylko do zabiegów ratujących życie oraz takich, które nie były możliwe do przeprowadzenia metodami chirurgii konwencjonalnej. Wszystkimi innymi urazami mogli zająć się pozostali lekarze, którzy doskonale wiedzieli, że jego siły nie są niewyczerpane, nieważne jak frustrujące to było.

Jednak w trakcie operacji o tym nie myślał; skupiał się w całości na leczeniu, to ono angażowało jego koncentrację. Dzięki pobudzeniu organizmu trzymał się cały czas na nogach, a jego mózg działał bez zarzutu - tylko to się liczyło. Czuł się dobrze, wręcz doskonale. Jego serce uderzało stałym, zdecydowanym rytmem. Oddech był równy, odpowiednio głęboki. Mięśnie poruszały się gładko, precyzyjnie. Umysł działał z pełną wydolnością, niemożliwą do osiągnięcia w przypadku zwykłych ludzi. Był spokojny i świadomy swojego celu. Wiedział, co robić, i ani przez chwilę nie wahał się w swoich decyzjach. Jego zdolność koncentracji była tak mocno rozwinięta, że jego uwadze nie umknęła żadna zmiana w stanie pacjentów - był wyczulony na każde uderzenie serca i na każdy jego brak, na stężenie tlenu we krwi, na ciśnienie tętnicze. Wydawało mu się, że słyszy puls czy nawet dźwięk, jaki wydawały włókna mięśniowe przy skurczu i rozkurczu. Czuł się niemal fizycznie zespolony z ludźmi, których leczył, których życie trzymał we własnych rękach i w mocy Ope Ope no Mi.

Kiedy znajdował się w takim stanie, czas przestawał mieć znaczenie. Nie rejestrował jego upływu, tak samo jak nie zwracał uwagi na to, ilu już zoperował pacjentów - choć z każdym wciąż pozostawał w kontakcie, nawet z tymi już podłączonymi do aparatury, by móc zareagować, gdyby nagle potrzebowali pomocy. Od innych bodźców zupełnie się odciął, a towarzyszący mu lekarze i pielęgniarki wiedzieli, by w żaden sposób go nie rozpraszać.

Skończył nad ranem - czy też raczej: skończyli się pacjenci. Bepo powiedział, że wszyscy zostali zoperowani i nie było już więcej rannych. Personel podziękował sobie za pracę i wszyscy zaczęli się rozchodzić. Law stał przez chwilę w miejscu, a potem usiadł na stołku pod ścianą i popatrzył na zegar. Było wpół do dziesiątej, operował czternaście godzin.

Bepo usiadł obok.

- Wszyscy pacjenci są stabilni i podłączeni do aparatury monitorującej. Możesz ich teraz zostawić. Damy ci znać, jeśli coś się będzie działo.

Law kiwnął głową, ale i tak trwało dłuższą chwilę, zanim zdecydował się dezaktywować Ope Ope no Mi. Po ponad pół dobie używania go czuł się dziwnie bez jego działania - jakby nagle został pozbawiony jakiegoś istotnego zmysłu. Wrażenie było tak nieprzyjemne, że przeszedł go dreszcz.

Bepo ziewnął.

- Idę spać - powiedział, nie ruszając się jednak z miejsca. - I ty też idź. Zoperowałeś trzydziestu czterech rannych. To z pewnością nowy rekord świata.

Law znów kiwnął głową. Poziom adrenaliny - teraz, kiedy już nie pobudzał jej uwalniania - szybko spadał w jego krwi. Nagle nawet mówienie wydawało się wymgać więcej energii, niż był w stanie z siebie wykrzesać, choć wciąż miał siły, by trzymać oczy otwarte. Siedział na stołku pod ścianą, zastanawiając się, czy oddychanie zawsze było takie ciężkie, zaraz jednak uznał, że właściwie czuje się tutaj całkiem okej. Nie chciał wyobrażać sobie, że miałby gdzieś iść. Nie chciał wystawiać się na światło dzienne, wystarczało mu z zupełności to białe, chłodne światło lamp, które wciąż jarzyły się nad jego głową. Nie chciał zanurzać się w gwar szpitala, pikanie monitorów odpowiadało mu teraz najlepiej.

Było po wszystkim. To znaczy, jeszcze nie było - po wszystkim będzie wtedy, gdy ostatni z tych poszkodowanych wróci do domu - ale na tę chwilę było po wszystkim, dopiero teraz był w stanie zacząć to ogarniać. Pacjentom nie zagrażało niebezpieczeństwo, mieli pełne szanse wyzdrowienia i prędzej czy później opuszczą szpital. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie zespół, który wraz z Lawem operował tych rannych. Chirurdzy, neurochirurdzy i ortopedzi, a także pielęgniarki, instrumentariuszki i technicy. Oni wszyscy - ich ilość, ich gotowość i przede wszystkim ich umiejętności - uczynili możliwym to, że zoperowano trzydziestu czterech chorych. Że ocalono życie trzydziestu czterem osobom.

Law zdał sobie sprawę, że wszystko odbyło się jak w sprawnej maszynie. Nie było żadnego chaosu. Nie było krzyków, nie było przepychania się, nie było niewiedzy. Nawet jeśli ktoś stracił siły, zaraz był zastępowany przez kolejną osobę. Nikt nie zawiódł, na żadnym szczeblu działania nie doszło do uchybień, nie pękło żadne ogniwo. Wszyscy spisali się wzorowo - od pracowników dyspozytorni, przez ratowników w ambulansach, po personel tu na miejscu. Jego ludzie po raz kolejny stanęli na wysokości zadania... i, mimo potwornego zmęczenia, czuł, że jest z nich ogromnie dumny. Będzie im musiał podziękować.

- Hej, mam cię zanieść na górę? - mruknął Bepo, o którym prawie zdążył zapomnieć. - Obawiam się, że nie dam rady... Mogę spróbować cię odprowadzić do windy, hmm... Albo zawołamy kogoś.

Law otworzył oczy - jednak je w którymś momencie był zamknął - i popatrzył w stronę drzwi sali operacyjnej. Do windy było przynajmniej dwadzieścia metrów... był jednak zupełnie pewien, że gdyby się miał teleportować, dałby radę tylko na drugie piętro... a przynajmniej na dzisiaj miał dość chirurgii. Nie było innej opcji jak winda.

Podniósł się z zydla, lekko się zatoczył, ale błyskawicznie złapał równowagę i to nawet bez pomocy ściany. Przyskoczył do niego rosły pielęgniarz, jednak Law pokręcił głową i wskazał na Bepo, który zasypiał na siedząco.

- Pomóż jemu, ze mną wszystko okej - powiedział i zdziwił się, że dał radę wymówić tak długie zdanie.

Skoncentrował się na drodze, którą miał do przejścia. To było tylko dwadzieścia metrów, tylko dwadzieścia metrów, da radę... Był już w drzwiach, kiedy usłyszał:

- Dzięki.

Odwrócił się i spojrzał na Bepo, który patrzył na niego spod półprzymkniętych powiek. Podniósł jedną rękę w odpowiedzi - choć udało się tylko na wysokość piersi - i skinął głową, a potem kontynuował spacer. Winda okazała się być bliżej, niż zakładał... oraz bardziej przytulna, niż sądził. Jakoś jednak udało mu się pozostać na nogach, zaś prawdziwym wyczynem było to, że zdołał po drodze zajść do swojej sekretarki. Opierając się o framugę drzwi, polecił, by skasowała jego plan dnia, bo potem sam ułoży go na nowo.

Zupełną resztką sił dotarł do przylegającego do gabinetu pokoju, który służył mu za mieszkanie. Zwalił się w ubraniu na łóżko i zasnął, zanim przyłożył głowę do poduszki.



Obudził się po trzech godzinach - nigdy nie spał dłużej niż tyle - i jak zawsze od razu odzyskując pełnię świadomości. W obecnej sytuacji było to o tyle dobre, że nie musiał się zastanawiać, dlaczego spał, skoro na zegarze jest godzina trzynasta, a za oknem biały dzień. Wydarzenia ostatniej nocy wróciły do niego z wielką wyrazistością - i z poczuciem dobrze wykonanej pracy, tak własnej, jak i pozostałych. Nie było jednak powodów do świętowania. Najpierw musi się upewnić, że z pacjentami wszystko było w porządku - choć raczej było, inaczej nie przespałby tych trzech godzin. Gdyby z którymś pacjentem działo się coś złego, z pewnością by go obudzono. Tak czy owak, czekało go jeszcze leczenie tych urazów, które nie zagrażały życiu, więc daleki był od odprężenia.

Wziął prysznic i złapał przekąskę, których zapas zawsze miał w pokoju. Przekazał sekretarce, by zrobiła wykaz pracowników, którzy pracowali ostatniej nocy na oddziale ratunkowym. Wszyscy mieli otrzymać dodatkowe wynagrodzenie, zaś ci, którzy stawili się w szpitalu wezwani z domów - także wpis pochwalny do dokumentów. Od sekretarki oddziału ratunkowego dowiedział się, gdzie zostali położeni operowani chorzy. Część została na intensywnej terapii, ale większość znajdowała się obecnie na chirurgii i ortopedii na drugim piętrze, kilkoro na internie na trzecim, a kilkoro na neurologii na siódmym. Law zrobił obchód po tych oddziałach. Chciał popatrzeć na tych ludzi, którzy w nocy przeszli przez jego ręce i Ope Ope no Mi, na własne oczy zobaczyć, że nie zagraża im niebezpieczeństwo.

Wyglądało, że tak właśnie jest. Stan każdego z trzydziestu czterech chorych ocenił jako stabilny, wszystkie parametry życiowe były w normie. Część spała, część była przytomna. Nie mieli żadnych większych dolegliwości, środki przeciwbólowe działały, jak trzeba. Kilkunastu wymagało dalszych zabiegów, głównie rekonstrukcji narządowej. Ponad połowę tych operacji był w stanie wykonać przy łóżku pacjenta, przede wszystkim odbudowę zupełnie zniszczonych mięśni i kości, które w nocy trzeba było usunąć. Mógł to zrobić pod wieczór, zadecydował, jak już skończy z pacjentami neurologicznymi, których wolał operować na bloku. Zrobił listę chorych wraz z orientacyjnymi terminami - mieli zacząć za dwadzieścia minut - i wręczył ją pielęgniarce neurologii, a sam skierował się do holu piętra, by ponownie zjechać na dół.

Już miał wchodzić do windy, kiedy usłyszał:

- Law, poczekaj!

Odwrócił się. Od strony psychiatrycznej nadchodził szybkim krokiem Clione, którego widok wywołał w Lawie jakąś nieprzyjemną emocję. Zmarszczył brwi, przypominając sobie rozmowę, którą wczoraj odbyli... rozmowę, która została przerwana w najgorszym momencie przez alarm. A może w najlepszym? - pomyślał z roztargnieniem. Naszła go absurdalna refleksja, że gdyby wiedział, że trafi na psychoanalizę... to jednak wybrałby randkę. Nie chciał jednak zastanawiać się nad tym... nie w tej chwili, kiedy miał na głowie inne, znacznie ważniejsze rzeczy.

- Mam zabiegi, nie mogę teraz rozmawiać - powiedział, przytrzymując jednak drzwi windy.

- Więc chociaż zjadę z tobą na dół - stwierdził ordynator psychiatrii i wszedł do środka.

Law nic nie powiedział, wcisnął tylko przycisk z jedynką. Czuł się przy Clione nieswojo... znaczy się, bardziej niż zwykle. Miał nadzieję, że psychiatra nie będzie poruszał wczorajszego tematu - po pracowitej nocy miał zbyt dobry nastrój i nie chciał go sobie psuć - jednak cały czas czuł na sobie baczne spojrzenie i przygotował się na najgorsze. Winda wlokła się niemiłosiernie.

- Dobrze się czujesz? - spytał Clione. - Słyszałem, że operowałeś do rana...

- Wszystko w porządku - odpowiedział Law, wzruszając ramionami.

Clione kiwnął głową.

- Zorganizowaliśmy na Segvel pomoc psychologiczną dla ofiar katastrofy i ich bliskich - oświadczył. - Jest im bardzo potrzebna... To była prawdziwa masakra, ponad trzydzieści ofiar śmiertelnych... - Potarł dłonią czoło. - Nasza grupa wciąż tam jest, myślę, że zostaną tam przynajmniej do jutra... Dobrze, że byłem wieczorem na miejscu. I dobrze, że wczoraj u nas leczyłeś, dzięki temu na oddziale jest zupełnie spokojnie, więc mogłem wysłać większość personelu. Szczęście w nieszczęściu.

Law zerknął na niego. Psychiatra wyglądał na zmęczonego, i to bardziej niż on sam.

- Spałeś coś? - spytał niechętnie.

- Tak - padła krótka odpowiedź.

Winda zatrzymała się na parterze. Law skinął głową koledze i wyszedł na korytarz... odwrócił się jednak i zatrzymał zamykające się drzwi.

- Dzięki, Clione - powiedział szczerze.

Psychiatra popatrzył na niego z zaskoczeniem, a potem uśmiechnął się ciepło i uniósł w górę dłoń z wystawionym kciukiem.

- Tobie też dzięki - odparł. - Dobra robota.

Drzwi windy zamknęły się bezgłośnie. Law ruszył w kierunku swojej sali operacyjnej, którą spodziewał się zastać pustą. Sekretarka z pewnością poinformowała Shachiego i Penguina, że planowane na dzisiaj zabiegi nie odbędą się. Lawowi wydawało się zresztą, że obaj uczestniczyli w nocnej akcji na oddziale ratunkowym, więc sądził, że teraz pewnie odsypiają... Cóż, będzie musiał zorganizować sobie innych pomocników.

Ku jego zdziwieniu obaj asystenci byli na miejscu. Shachi akurat ziewał przeraźliwie, podczas gdy Penguin wpatrywał się tępym wzrokiem w przestrzeń, ściskając w dłoni pusty już kubek po kawie, jednak na jego widok obaj zerwali się... czy raczej: zwlekli się ze stołków.

- Pierwsze pytanie: odpoczęliście cokolwiek? - rzucił.

- Taaak... - odparł Penguin.

- Wiedzieliśmy, że nie będziesz spał dłużej jak trzy godziny, szefie - dodał Shachi i znów ziewnął. - I że będziesz dzisiaj jeszcze chciał operować.

- Byliście na nogach całą noc?

- No... tak - mruknął Penguin.

- A potem spaliście? Tutaj? - spytał Law, nie mogąc się zdecydować pomiędzy niedowierzaniem a ironią.

Obaj pokiwali głowami. Law wywrócił oczami.

- Wiecie, mnie trzy godziny wystarczają, ale wam niekoniecznie. Macie iść do domów i nie pokazywać się tutaj do jutra. To nakaz dyrektora - podniósł głos, kiedy obaj zaprotestowali.

- A ja już kawę wypiłem - powiedział z pretensją Penguin.

- Pomoże ci dotrzeć do własnego łóżka - odparował Law.

- A nie możesz nas trochę pobudzić, szefie? No wiesz, adrenalinka, dopaminka i te sprawy... - zapytał Shachi z prośbą w głosie.

Law był jednak bezlitosny.

- Widzimy się jutro o ósmej. Macie porządnie wypocząć, bo musimy nadrobić to, co wypadło nam z planu na dzisiaj - zapowiedział.

Shachi i Penguin z rezygnacją podreptali do wyjścia. Shachi złorzeczył coś pod nosem pomiędzy kolejnymi ziewnięciami, zaś Penguin usiłował wyrzucić papierowy kubek do śmietnika, jednak udało mu się to dopiero za trzecim razem. Law upewnił się co do tego, że postąpił słusznie, odsyłając tę dwójkę do domów. Zmęczony personel był ostatnim, czego potrzebował przy poważnej operacji. Zadzwonił na chirurgię i poprosił o dwóch - wypoczętych - pielęgniarzy do asysty. Zjawili się w ciągu kilku minut, a zaraz potem nadjechał pierwszy pacjent z neurologii. Wcześniej jeszcze Law zdążył skontaktować się ze swoją sekretarką i poprosić, by przekazała wszystkim ordynatorom, że mają wyłapać każdego, kto pomimo nocy spędzonej na oddziale ratunkowym został w pracy, i natychmiast zwolnić do domu. Podejrzewał, że w szpitalu znajdzie się więcej takich narwańców jak Shachi i Penguin, choć wolał wierzyć, że większość jego pracowników poszła jednak za głosem zdrowego rozsądku i odpoczywała.

Regeneracja tkanki nerwowej nie była najłatwiejszą procedurą na świecie, jednak całkowicie do przeprowadzenia z Ope Ope no Mi. Wielu pacjentów doznało urazów czaszki, które spowodowały zupełne zniszczenia fragmentów mózgu, było też trzech z przerwaniem rdzenia kręgowego. W ich przypadku musiał odbudować komórki nerwowe czy wręcz wyhodować nowe. Tutaj nie miał takich moralnych dylematów jak na psychiatrii. Nawet jeśli pacjent dozna zmiany osobowości, uznał to za akceptowalny "skutek uboczny" leczenia. Nie dało się funkcjonować normalnie z poważnymi ubytkami w korze mózgowej, to było oczywiste, więc jej odbudowa miała priorytet przed kwestiami psychologicznymi.

Te operacje były zupełnie inne niż w nocy. Nie musiał się spieszyć i mógł się skupić na jednym pacjencie naraz. Nie ratował życia, a po prostu zdrowie. Nie było potrzeby wzmacniać organizmu czy stymulować układu nerwowego, wystarczały jego podstawowe zasoby i poziom pobudzenia. Cierpliwie, systematycznie naprawiał tkankę mózgową, uważając, by nie popełnić błędu. Precyzyjnie odtwarzał kolejne włókna nerwowe i łączył je z właściwymi im komórkami. Rekonstrukcja oka była ciekawym wyzwaniem, które zakończyło się jednak pełnym sukcesem i - Law miał nadzieję - zadowoleniem pacjentki.

Kiedy skończył z pacjentami neurologicznymi, dochodziła ósma. Zjadł szybki obiad w stołówce - przerywany sporadycznymi gratulacjami i podziękowaniami wygłaszanymi przez pracowników szpitala, którzy odważyli się do niego podejść - a potem zabrał się za resztę pacjentów z urazami, przy których nie potrzebował asysty. Według ostrożnych rachunków powinien się ze wszystkim dzisiaj uporać, co go cieszyło, gdyż jak długo chorzy potrzebowali jego leczenia, tak długo nie mógł być o nich spokojny.

Było przed północą, kiedy po raz ostatni dezaktywował Ope Ope no Mi. Pacjent z rozległym urazem brzucha odzyskał wątrobę i śledzionę, jak również większość przewodu pokarmowego, i spał teraz, nieświadomy zmian, jakie się w jego ciele dokonały. Law podniósł się z krzesła... i w następnej chwili zapadła ciemność.



Otworzył oczy, by uświadomić sobie, że leży na kanapie w pokoju lekarza dyżurnego... prawdopodobnie chirurgii, bo tam leczył ostatniego pacjenta. Instynktownie sięgnął do Ope Ope no Mi, jednak zanim zdążył powiedzieć "ROOM", futrzasta łapa opadła na jego czoło.

- Nie sprawdzaj, wszystko z tobą w porządku... Przynajmniej na ile to możliwe w tej sytuacji - powiedział Bepo, a kiedy Law odgiął głowę do tyłu, zobaczył minka, siedzącego na oparciu kanapy. - Już i tak za dużo używałeś Ope Ope no Mi.

Law zignorował tę uwagę i aktywował diabelski owoc. Musiał sam przekonać się o tym, że wszystko było okej z jego organizmem. Było.

- Jak długo byłem nieprzytomny? - zapytał.

- Jakieś dwadzieścia minut - odparł Bepo. - Choć wolałbym, żeby to było raczej dwadzieścia godzin - dodał z przekąsem.

- Nie gadaj bzdur.

- Ile spałeś dzisiaj? Trzy godziny? - rzucił mink z niezadowoleniem.

Law pominął także tę kwestię.

- Kto o tym wie? - spytał w zamian.

- Dyżurny plus obie pielęgniarki na nocnej zmianie. Jedna akurat przechodziła korytarzem, kiedy usłyszała łomot z pokoju pacjenta. Prawie wpadła w panikę, widząc cię nieprzytomnego na podłodze. Dyżurny na szczęście był wolny, zbadał cię od razu i kazał tu przynieść. I zadzwonił po mnie.

Law zakrył oczy ramieniem i zmełł przekleństwo... nie było jednak sensu zaprzeczać temu, co się stało. Stracił przytomność i tyle.

- Cóż, prawda... Używałem Ope Ope no Mi praktycznie bez przerwy od wczoraj rano - mruknął.

- A co ty nagle się zrobiłeś taki zgodny? - teraz w głosie Bepo pobrzmiewała wyraźna podejrzliwość.

- No co, wszyscy wiemy, że używanie go mnie wyczerpuje - przyznał Law niechętnie. - Widać trzy godziny snu to za mało, żeby się w pełni zregenerować...

- Tyle to sam mogłem ci powiedzieć.

- Na szczęście to była sytuacja wyjątkowa. Katastrofy nie zdarzają się przecież codziennie - stwierdził Law oczywistość i usiadł, spuszczając nogi na podłogę. Zgodnie z jego przewidywaniem obyło się bez zawrotów głowy.

- Ej...

- Idę spać - oświadczył. - Jutro... znaczy się, dzisiaj będę mieć dużo roboty. Zrobiły mi się zaległości z całego dnia.

- Chyba nie zamierzasz normalnie pracować? - spytał Bepo z niedowierzaniem.

Law popatrzył na niego, marszcząc czoło.

- Oczywiście, że zamierzam - odpowiedział chłodno, zaraz jednak złagodził ton, dodając: - Nie martw się, wszystko ze mną w porządku i...

- Powinieneś był dzisiaj odpoczywać przez resztę dnia - przerwał mu Bepo; w jego głosie narastał gniew. - A ty pospałeś chwilę i jak zupełny dureń znów wziąłeś się do pracy. I koniec końców zemdlałeś na oddziale.

- To już było po tym, jak skończyłem z ostatnim pacjentem - zauważył Law.

- I co to niby zmienia? Kiedy wreszcie zaczniesz o siebie dbać? Po tym, jak padniesz w trakcie leczenia? Na stół operacyjny albo na łóżko pacjenta?

Law wzruszył ramionami.

- To się nie zdarzy. Teraz idę już spać, okej? Nie przesadzaj z tą troską o mnie.

Mink zacisnął szczęki i odwrócił spojrzenie. Wyglądało na to, że jest naprawdę zdenerwowany.

- Bepo. Jestem lekarzem, znam swój organizm i swoje zdrowie najlepiej - powiedział Law poważnym tonem. Tak właśnie było. - A dzięki Ope Ope no Mi rzeczony organizm jest znacznie wytrzymalszy niż normalnie. Możesz mnie uznać za... no, za nadczłowieka - stwierdził i słowa te zabrzmiały głupio dopiero wtedy, gdy wypowiedział je na głos.

Bepo popatrzył na niego z niedowierzaniem. Law chciał wiedzieć, o czym mink w tym momencie pomyślał... a potem doszedł do wniosku, że chyba jednak jest bez tego szczęśliwszy. Odwrócił wzrok, choć cały czas miał świadomość spojrzenia, które Bepo w niego wbijał.

- I uważasz, że warto? - spytał w końcu mink, a w jego głosie brzmiał jakiś zawód.

- Ratuję innym ludziom życie. Oczywiście, że warto! - prychnął Law.

Bepo pokręcił głową.

- Ja też jestem lekarzem i też ratuję ludziom życie... ale jestem też twoim przyjacielem - powiedział, wyraźnie siląc się na spokój. - I myślę, że gdybym miał na jednej szali ciebie, a na drugiej kogoś innego... to jednak wybrałbym ciebie. Wybacz, ale nie chcę oglądać, jak mój przyjaciel zapracowuje się na śmierć...!

Te słowa przypomniały Lawowi wczorajszą rozmowę z Clione... i te, które wcześniej odbył z innymi ludźmi, a które zawsze zmierzały do tego samego tematu. Poczuł, że dobry nastrój, który towarzyszył mu przez cały dzień, pryska jak bańka mydlana, kiedy uderzyła go nagła myśl, że nieważne co robił, nieważne jak się starał, cały czas spotykała go tylko krytyka. Najwybitniejszy lekarz na świecie? Doktor-cudotwórca? Dlaczego więc, zamiast go doceniać, oni wszyscy wciąż się go czepiali i zarzucali swoimi wymaganiami? Podziwiali go i szanowali? Cenili jego pracę? Niby kiedy? Śmiechu warte. Jak miał w to wierzyć, skoro w tym, co mówili i robili, było tak wiele sprzeczności? I nawet jeśli jakąś częścią umysłu zdawał sobie sprawę, że mocno wykrzywia ten obraz i nagina do swoich potrzeb, to nie miał w tym momencie najmniejszej ochoty poddawać go trzeźwej ocenie. Emocje chciały wybuchnąć i żaden ostrzegawczy głos rozsądku był w stanie ich już powstrzymać. Żal był zbyt silny.

- Czemu wy wszyscy mówicie tylko o tym?! - wykrzyknął gniewnie. - Każdy jeden. Mam wrażenie, że tylko czekacie, aż rzeczywiście tutaj padnę. I wtedy wreszcie będziecie, do cholery, zadowoleni!

- Przestań, oczywiście, że nie...

- Nie wiem, ile razy mam ci powtarzać, że nic mi nie jest! Mógłbyś mi trochę zaufać, dobrze? Nie oczekuj jednak, że nagle zmienię sposób, w jaki żyję. Znasz mnie, wiesz, jaki jestem. Wiesz, jak postępuję. Nie staraj się ze mnie zrobić kogoś innego. Nie zamierzam rezygnować z tego, co jest dla mnie ważne, tylko dlatego, że tobie się to, do diabła, nie podoba!

Bepo wpatrywał się w niego bez słowa. Cisza zaległa między nimi - tak gęsta, że dałoby się ją kroić skalpelem, i tak pusta, że słychać było sekundnik stojącego na stoliku zegara. Law z każdym cichym cyknięciem i z każdym pozbawionym dźwięku oddechem czuł się gorzej. Jego serce biło za szybko i za mocno i zacisnął pięści, choć było już o wiele za późno, by próbować się uspokoić... i za późno, by zrobić cokolwiek. Wiedział całym sobą, zaraz jak tylko skończył mówić, że bez względu na sytuację nie powinien był tego robić. Nawet jeśli naprawdę tak myślał... to nie powinien w ten sposób odzywać się do Bepo, akurat do niego. Z jakiejś jednak przyczyny słowa przeprosin nie przeszły mu przez gardło i dlatego milczał, wbijając wzrok w podłogę.

- Powiedziałem za dużo - odezwał się wreszcie mink chłodnym, pozbawionym emocji tonem, gdy, wydawało się, minęła cała wieczność, a potem tylko mówił dalej, każdym słowem wwiercając się w sumienie Lawa: - Masz rację, posunąłem się za daleko. To był trudny dzień, który dał się nam wszystkim we znaki, i zrobiłem z igły widły. Powinienem bardziej myśleć nad tym, co mówię.

Jak zawsze, to on był pierwszy, by naprawić sytuację - i Law z pogardą dla samego siebie zrozumiał, że na to właśnie liczył. Tak naprawdę Bepo niczym tu nie zawinił... a jednak gotów był wziąć winę na siebie, byle tylko nie rozstali się w niezgodzie. To, co właśnie powiedział... To była kwestia, która tak naprawdę powinna wyjść z ust Lawa - każde słowo, co do jednego. Law był tego boleśnie świadomy... jednak nie uczynił nic, nie wykonał żadnego gestu, nie odpowiedział w żaden sposób na dobrą wolę Bepo, zacisnął tylko wargi w wąską linię i wpatrywał się w posadzkę, nawet jej nie widząc.

- Nie zatrzymuję cię już, idź spać - dodał mink, wstając z oparcia. - Dobranoc. Do zobaczenia jutro.

Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Law oparł łokcie na kolanach i przetarł twarz obiema dłońmi. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz odczuwał taką frustrację wobec samego siebie. Siedział tak przez chwilę, a potem zerwał się na nogi i wymaszerował z pomieszczenia, by przywołać windę.

Zastanowił się przelotnie, czy nie byłoby lepiej, gdyby Bepo w końcu, choć raz, porządnie się na niego wkurzył, zamiast zawsze mu ulegać i wycofywać się dyplomatycznie. Może to wreszcie otrzeźwiłoby go i ustawiło do pionu... Zaraz doszedł do wniosku, że chyba nie mógłby stać się bardziej żałosny. Był dorosłym człowiekiem i odpowiedzialność za to, co robił, należała tylko do niego. Nie mógł oczekiwać, że ktoś inny będzie mu mówił, jak ma postępować. Przecież wcale tego nie chciał; dopiero co wywrzeszczał to Bepo prosto w twarz... i czuł z tego powodu ogromne zażenowanie.

W głębi duszy wiedział jednak, że nawet gdyby Bepo stracił wobec niego cierpliwość i przestał mu wszystko wybaczać... to on sam prawdopodobnie by to zaakceptował i zostawił tak, jak było. Prowadziło to do nieciekawej konkluzji, że ludzi, których miał wokół, tak naprawdę tylko tolerował, a nie czuł się z nimi związany... Nie żeby to była dla niego jakaś nowość. Nawet jeśli Bepo był najbliższą osobą w jego otoczeniu, to nie był kimś, kogo Law potrzebował do życia, nieważne jak okrutnie czy niewdzięcznie to brzmiało. Nie czuł się z tym dobrze... ale tak właśnie czuł. Wiedział, że nie zasługuje na sympatię, jaką obdarzali go inni, gdyż nie mógł jej odwzajemnić, nie w taki sam sposób. Może to zresztą był powód, dla którego tak wyprowadzała go z równowagi okazywana przez nich troska.

Chcąc nie chcąc, znów przypomniał sobie, co powiedział mu wczoraj Clione. Przeklęty psychiatra miał rację w każdym calu, nawet jeśli do jego niektórych wniosków Law sam nie zdołał jeszcze dojść... głównie dlatego, że nie lubił się nad swoją psychiką zastanawiać i robił to tylko od święta. Tak czy inaczej, było prawdą, że nie widział w swoim życiu innego sensu jak praca, i jeśli miał się zapracować na śmierć... to prawdopodobnie tak właśnie będzie. Nic, co mówili inni, nie mogło wpłynąć na jego postanowienie, na jego determinację, na jego postępowanie. Ci ludzie nie byli dla niego na tyle ważni, by cenić ich zdanie wyżej od własnego. W jego życiu nie było już takich ludzi...

Pokój, w którym sypiał, był cichy i ciemny, jednak w mroku rysował się kontur okna. Law podszedł do niego i otworzył na oścież, wpuszczając do środka chłodne, jesienne powietrze. Zapatrzył się w morze, rozlewające się przed nim bezkresną, pozbawioną jakiegokolwiek światła czernią. Potem przysunął sobie krzesło i usiadł, opierając policzek o zimny parapet. Zamknął oczy i wsłuchał się w szum fal. Nie mógł już powstrzymać myśli, które podążyły w tym jednym, konkretnym kierunku, nawet jeśli dobrze wiedział, że potem będzie się czuł tylko gorzej, i dlatego przez większość czasu w ogóle na to sobie nie pozwalał...

Kiedyś był w jego życiu człowiek, który potrafił odmienić jego przeznaczenie. Jedyny człowiek, który nic sobie nie robił z jego wściekłych protestów, tylko bezwzględnie, z uporem maniaka wykuwał dla niego nową drogę. Który nie szczędził śmiechu i łez, potu i krwi, by mu pomóc. Który zębami i pazurami wydarł go śmierci i do ostatniego tchu walczył o jego duszę. Człowiek, który pokochał go tak mocno, tak dogłębnie, że nie zawahał się nawet na ostatnim skrzyżowaniu życia, tylko z uśmiechem pewnego zwycięstwa rzucił się głową naprzód, by go ocalić i zagwarantować mu przetrwanie - a Law wciąż nie wiedział... nie rozumiał dlaczego.

Cora-san.

Znajomy ból rozlał się w jego piersi, ściskając za serce i dławiąc w gardle. Cora-san był jedyną osobą, która mogłaby go powstrzymać na tej ścieżce wiodącej nieuchronnie do samozagłady... Gdyby pojawił się tutaj, gdyby powiedział, że to wszystko nie tak, gdyby nazwał go głupkiem i kazał przestać... wtedy Law nie wahałby się ani sekundy. Gdyby Cora-san o to poprosił, Law bez zastanowienia zamknąłby ten szpital i nigdy więcej nie używał Ope Ope no Mi. Gdyby Cora-san tu był, wszystko inne przestałoby mieć znaczenie.

Ale Cora-san nie żył od dwudziestu sześciu lat i Law wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że gdybanie nie ma najmniejszego sensu, bo pewne pragnienia w tym świecie po prostu nie mogły zostać spełnione. W miejsce człowieka, który go ocalił, miał Ope Ope no Mi i swoje życie pozbawione jakiejkolwiek nadziei. Mógł je wykorzystać tylko w jeden sposób. To było po prostu coś za coś... nawet jeśli nigdy nie prosił o taką zamianę.

Siedział przy oknie tak długo, aż ziąb nocy przejął go do samej kości, choć i tak nie był bardziej dotkliwy od tego bólu, który zgniatał jego serce. Nic się jednak nie zmieniło, jego egzystencja nie stała się ani odrobinę przyjemniejsza, ale wcale na to nie liczył. I nawet jeśli nic nie było w stanie go pocieszyć... to jednak świadomość, że jutrzejszy dzień nie będzie gorszy niż dzisiejszy, jakoś pomagała. Położył się spać, wiedząc, że także tej nocy nie będzie miał żadnych snów.



rozdział 4 | główna | rozdział 6