Rozdział 6




Listopad nie był ulubionym miesiącem Lawa... prawdę powiedziawszy był jednym z najmniej przez niego lubianych. Po pierwsze to właśnie w listopadzie zwykle na Raftel spadał pierwszy śnieg, a po drugie - w tym właśnie miesiącu wypadała rocznica śmierci Corazona. Mimo że Law nie używał innego kalendarza niż ten we własnej głowie - czyli nie miał zaznaczonej daty, na którą codziennie by patrzył, na przykład siedząc przy biurku - był boleśnie świadom, że także w tym roku Ten Dzień nadejdzie. A że chodziło o sam koniec miesiąca, miał wcześniej niemal cztery tygodnie marnego nastroju, wywołanego rozmyślaniami i wspomnieniami, na które nic nie mógł poradzić; przychodziły same, nawet jeśli ich wcale nie chciał.

Tak naprawdę - na szczęście - było bardzo niewiele tych chwil, w których mógł sobie pozwolić na rozmyślania i wspomnienia. Jego dni wypełniała praca z pacjentami, a w tym roku miał na głowie dodatkowo plany rozbudowy szpitala i zwiększenia liczby przyjmowanych chorych. Oczywiście nie zajmował się tym sam - na stanowisko kierownika projektu zatrudniono osobę z zewnątrz - jednak wymagał, by konsultowano z nim najważniejsze elementy przedsięwzięcia. Uczynił z tego zresztą równoważnię dla mniej radosnych tematów i kwestii. Jeśli istniała możliwość wyleczenia większej ilości ludzi, było to wystarczającym powodem, by czuć zadowolenie, a Law potrzebował poczucia zadowolenia, którego mogła mu dostarczyć praca.

Jego stosunki z Bepo wróciły do normy zaraz następnego dnia po kłótni - choć Lawowi wydawało się, że nie było to odpowiednie słowo na określenie tamtej sytuacji, podczas której zachował się jak totalny gówniarz... Tak czy inaczej już nazajutrz odnosili się do siebie, jakby nie doszło między nimi do tamtej wymiany zdań, a Lawowi odpowiadało to w zupełności. Z jednej strony wiedział, że Bepo nie zasłużył na takie potraktowanie, ale z drugiej... Czuł, że miał rację. To, co powiedział, było jego własną, prawdziwą opinią, a nie czymś wymyślonym na poczekaniu na potrzeby rozmowy.

Nie uważał się za osobę, która bezpodstawnie atakuje innych ludzi, i we własnym pojęciu został wtedy sprowokowany do takich, a nie innych słów. Nie mógł zaakceptować tego, że ktoś mówił mu, jak ma żyć - nieważne jaki był po temu powód. Możliwość decydowania o własnym losie była dla niego wartością nadrzędną, a myśl, że mógłby tę kontrolę utracić, wywoływała w nim strach. Być może było to jeszcze jedno następstwo syndromu bursztynołowiu, który w swoim czasie ograbił go praktycznie ze wszystkiego, co miało dla niego jakąkolwiek wartość. Miało sens, że ta przeklęta choroba, mimo że została pokonana, w dalszym ciągu, nawet po tych wszystkich latach, wpływała na jego życie.

Dochodziła jeszcze kwestia tego, że kiedykolwiek podważano jego decyzje - kiedy ktoś się z nim nie zgadzał, prowadząc do konfrontacji - wtedy odbierał to jako krytykę czy wręcz napaść. Przyzwyczajony był do własnej nieomylności. I nawet jeśli zdawał sobie sprawę, że bycie największym ekspertem w dziedzinie medycyny nie równa się automatycznie byciu najmądrzejszym człowiekiem na świecie, to uważał samego siebie za wystarczająco inteligentną osobę, by mieć rację także w innych aspektach własnego życia. Kiedy innym wydawało się, że wiedzą lepiej od niego... kiedy dawali mu rady, nieważne że w dobrej wierze... wówczas było to niczym przekaz: "Jesteś głupi". Trafalgar Law nie lubił być uważanym za głupiego i jeśli z czegoś był dumny, to z własnego intelektu.

Clione z pewnością powiedziałby mu, że to wszystko jest zupełnie nie tak... ale od ordynatora psychiatrii Law trzymał się z daleka. Nie chciał już więcej słyszeć mądrości na swój temat, a nie wierzył, by Clione powiedział mu coś, co byłoby dla niego z pożytkiem. Ich rozmowa z poprzedniego miesiąca, choć starał się o niej nie myśleć, wciąż tkwiła w jego pamięci i wracała do niego w najmniej spodziewanych - i najmniej pożądanych - momentach.

Prawda była taka, że nie widział w swoim życiu sensu. Przez dwadzieścia sześć lat nic się nie zmieniło: żył tylko z powodu i za przyczyną Ope Ope no Mi. Gdyby nie Ope Ope no Mi, nie dożyłby czternastych urodzin... i gdyby nie Ope Ope no Mi, zabiłby się przed swoimi czternastymi urodzinami, wtedy, na Minion. Śmierć Corazona dotknęła go w każdy możliwy sposób i zmieniła na całe życie. Zostawiła go samego w świecie, bez jednej przyjaznej duszy - za to z wyrzutami sumienia, których nigdy nie zdołał się pozbyć. Cora-san stracił życie, ratując go - podczas gdy to Trafalgar Law powinien był umrzeć. Cora-san, najlepszy, najwspanialszy człowiek pod słońcem, poszedł na spotkanie śmierci z uśmiechem, jakby to było zupełnie nic, choć miał przed sobą całą przyszłość. Nie, po czymś takim nic już nie mogło być jak dawniej.

Wtedy Law - choć tak naprawdę nie pragnął niczego bardziej, jak dołączyć do Corazona - zdołał w sobie jakoś zdławić to poczucie winy i postanowił przyjąć dar życia, który otrzymał za niewyobrażalnie wysoką cenę. Zdołał przekonać samego siebie, że tylko żyjąc, będzie w stanie uhonorować Corazona, nawet jeśli wydawało mu się to największą niesprawiedliwością świata. Zrobił wszystko, by przeżyć, a potem na kolejne trzynaście lat znalazł sobie zastępczy sens życia, jakim była zemsta na Doflamingo. Na trzynaście lat zapomniał o wyrzutach sumienia, zepchnął je głęboko w podświadomość. Odciął się od tamtego małego chłopca, który stracił wszystko, co było dla niego ważne, a to, co zyskał w zamian, nie miało dla niego żadnej wartości. Rozpracował Ope Ope no Mi i rozwinął do perfekcji każdą umiejętność, jaką diabelski owoc mu umożliwił. Poświęcił każdą chwilę na opracowanie, a potem realizację planu, którego ostatecznym celem był upadek znienawidzonego wroga. Wmówił sobie, że to Doflamingo pociągnął za spust, i zapomniał, że wszystko to stało się za jego, Trafalgara D. Watera Lawa, przyczyną.

A potem, kiedy Doflamingo został rzucony na kolana i odarty z potęgi, wtedy Law znów musiał uciekać przed tą pustką w swoim sercu, która napierała ze wszystkich stron i groziła, że go pochłonie. Został najwybitniejszym lekarzem na świecie i dzięki Ope Ope no Mi - tym razem - pomagał innym. Otworzył Szpital Pamięci Corazona, by każdą chwilą i każdym uczynkiem oddawać hołd człowiekowi, który poświęcił dla niego wszystko. Zaangażował się bez reszty w leczenie i ratowanie istnień ludzkich. Tak jak Cora-san kiedyś, tak i on chciał teraz przekazać, że nie ma nic większego od życia.

Jednak, jak powiedział Clione, nie było w tym radości, a jedynie poczucie obowiązku. Nie było szczęścia, a jedynie świadomość, że spełnia swoją powinność. I dopóki wszystko szło dobrze, dopóty czuł się stabilnie - a kiedy coś odbiegało od normy, którą sobie wyznaczył, wówczas czuł niepokój. Na co dzień o tym zupełnie nie myślał - udawało mu się wygodnie zapominać o głębszych pobudkach własnego działania i utrzymywać się w złudzeniu, że wszystko jest dokładnie tak, jak chciał. Im więcej miał pracy, tym mniej czasu na zastanawianie się czy przyglądanie się własnej egzystencji. Kładł się spać po północy, wstawał przed czwartą. Więcej rozmawiał z pacjentami niż znajomymi. Używał Ope Ope no Mi albo tylko własnego umysłu, by uprawiać medycynę. Nie mówił o przeszłości; nie, nawet jej nie przywoływał na pamięć. A Cora-san... Jemu wystawił pomnik, by nie musieć o nim myśleć, gdyż wspomnienie miłości każdorazowo rozrywało jego serce na kawałki.

To wszystko były mechanizmy obronne, bariery, które wzniósł wokół swojej udręczonej duszy, by móc funkcjonować. I wszystko to było na nic, gdyż wciąż zdarzały się sytuacje, w których ktoś obracał je w gruzy, czasem nawet nieświadomie, czasem jakimś jednym przypadkowym słowem. Pokazywał Lawowi jego własne wnętrze, kazał patrzeć na tę ruinę i na tę pustkę, która pożarła już prawie wszystko i wciąż nie miała dość. W takich chwilach Law na powrót stawał się tamtym chłopcem, który na Minion musiał dokonać wyboru między życiem a śmiercią.

Za każdym razem jednak wybierał życie. Za każdym razem jeszcze potrafił przekonać samego siebie, że musi żyć, bo to samo w sobie jest wartością. Póki miał coś, co mógł dać innym ludziom - póki za jego sprawą mogło się dokonać jakieś dobro na tym świecie, choćby najmniejsze - póty powinien iść dalej. Tego, że coś dobrego miałoby spotkać jego, w ogóle nie zakładał - widział swoją egzystencję raczej jako karę; nie wierzył, by kiedykolwiek zdołał odkupić swoją winę... odpokutować za zbrodnię, którą popełnił, sprowadzając śmierć na Corazona. Zdawał sobie jednak sprawę, że z czasem coraz trudniej było wybrać, coraz ciężej było zmotywować się do życia... i z ulgą, do której przed samym sobą jeszcze się nie przyznawał, oczekiwał dnia, w którym powie sobie: dość.

Nie był to jednak jeszcze ten dzień, ten miesiąc, ten rok. W czterdziestym listopadzie swojego życia jakoś udało mu się na nowo zaleczyć tę ranę, pozwolić jej pokryć się cienką warstwą skrzepliny i uwierzyć, że będzie się dobrze goić - zepchnąć wszystkie bolesne sprawy w podświadomość, jakby ich nigdy nie było. Trwało to jakiś tydzień, podczas którego był tak posępny, że większość pracowników zbliżała się do niego jedynie wtedy, gdy zachodziła po temu absolutna konieczność, i tylko Bepo spędzał z nim czas jak wcześniej, choć nawet on nie próbował na siłę wciągać go w rozmowę. Jeśli Law miał znaleźć jakiś pozytyw, to takim był z całą pewnością fakt, że skończyły się przynajmniej wszystkie "życzliwe" uwagi, których miał wątpliwą przyjemność słuchać przez cały poprzedni miesiąc.

W Szpitalu Pamięci Corazona listopad upływał zupełnie normalnie, zaś jedynym godnym uwagi zdarzeniem była masakra, którą zakończył się Turniej Szermierczy imienia Roronoi Zoro. Law nie pamiętał, kto był pomysłodawcą imprezy, która rokrocznie odbywała się na Raftel w dniu urodzin Zoro, jednak z całą pewnością nie był to dawny pierwszy oficer załogi Słomkowego Kapelusza. Dość powiedzieć, że turniej gromadził uczestników ze wszystkich mórz, którzy w tym wyjątkowym miejscu na krańcu świata pragnęli zapisać swoje imię złotymi zgłoskami zwycięstwa oraz udowodnić najlepszemu szermierzowi w historii, że ma godnych siebie następców - bądź powinien się mieć na baczności, by nie zostać zepchniętym ze swojego piedestału niepokonanego. Nie miało znaczenia, że samego Zoro przeważnie w ogóle na Raftel w tym czasie nie było... choć Law podejrzewał, że nawet gdyby tu akurat przebywał, to zawody nie obeszłyby go bardziej niż popołudniowa drzemka.

Tym razem jednak Law żałował jego nieobecności. Był zupełnie pewien, że Zoro nie dopuściłby do rzeźni, jaka miała miejsce za sprawą obłożonego klątwą miecza, którego używał jeden z uczestników turnieju - choć bardziej poprawnie byłoby powiedzieć, że to miecz użył człowieka. Zanim go obezwładniono, nieszczęśnik zdążył pociąć ponad dwudziestu ludzi. Ofiary udało się ocalić tylko dlatego, że ekipa medyczna zabezpieczająca imprezę miała dość rozumu, by zawiadomić szpital od razu, gdy zaczęła się jatka, i Law zdołał w kilka sekund zjawić się na miejscu. Miał nadzieję, że to zdarzenie nauczy organizatorów, by większą uwagę przywiązywali do oręża, z którym przybywali uczestnicy, bądź do samej ochrony imprezy - bo na to, że turniej odejdzie do przeszłości, niestety nie liczył. Jak to mawiali starożytni: ludzie potrzebowali chleba i igrzysk.

Pod koniec listopada na wyspie Króla Piratów wciąż nie było śniegu - w każdym razie na jej niższych warstwach, bo w zamglonych przeważnie górach zima zawsze przychodziła szybciej. Jednego dnia coś białego sypało się z nieba przez kilka godzin, jednak Law był na tyle zajęty pracą, że nie przyglądał się widokom za oknem, zaś wieczorem, kiedy wyszedł na balkon, ziemia w dalszym ciągu była przyjemnie ciemna, podobnie jak drzewa. Tegoroczna jesień była łagodna i obyło się nawet bez większych sztormów - w każdym razie takich, które przysporzyłyby szpitalowi pracy. Nie doszło też do żadnych nowych katastrof, ale tych Law bynajmniej nie pragnął. Nawet jeśli najlepiej czuł się, ratując ludzkie życia, to jednak wolałby, by ludzie nie musieli cierpieć.

Kiedy miesiąc miał się ku końcowi, nadszedł wreszcie Ten Dzień. Law starał się o nim nie myśleć, jednak podświadomie go wyczekiwał - z nadzieją, że potem uda mu się wrócić do wcześniejszej równowagi i może nawet na cały rok zapomnieć o sprawach, które nieprzyjemnie wgryzały się w jego świadomość i nie pozwalały się uspokoić. Spotkanie z Sengoku-san co roku napełniało go sprzecznymi nastrojami. Z jednej strony najchętniej zostawiłby przeszłość w przeszłości i nigdy do niej nie wracał... ale z drugiej wydawało mu się, że - choćby nie wiadomo jak przed sobą zaprzeczał - potrzebuje tej okazji, by porozmawiać o Corazonie z jedynym człowiekiem, z którym było to możliwe. Z Sengoku-san jakoś wspomnienia nie rozrywały go na strzępy, raczej łagodziły tęsknotę i ból, choćby tylko na jeden wieczór. Dlatego nawet jeśli czasem miał nadzieję, że emerytowany admirał zadzwoni i powie, że w tym roku nie pojawi się na Raftel - miał już przecież ponad dziewięćdziesiąt lat - to jednak za każdym razem widok staruszka wywoływał w nim niezwykle ciepłe uczucia.

Darzył Sengoku-san dziwnym szacunkiem, jakiego nie odczuwał wobec żadnej innej osoby na świecie. W głębi duszy podejrzewał, że potrzebował w życiu człowieka, który będzie dla niego autorytetem, gdyż nigdy tak naprawdę nie osiągnął etapu, na którym bezpiecznie mógł się od starszych i mądrzejszych uniezależnić - stracił ich wszystkich zbyt szybko i zbyt nagle. A może po prostu coś w jego osobowości - mimo że na co dzień uważał się za człowieka samowystarczalnego i ponad wszystko ceniącego sobie wolność osobistą - pragnęło jakiejś znaczącej postaci, na której mógłby się czasami, odrobinę, choćby tylko we własnych wyobrażeniach oprzeć, czując ulgę, że ponad nim jest jeszcze ktoś, kto w razie potrzeby zaaprobuje jego decyzje.

Różniło ich niemal wszystko: wiek, pozycja społeczna, światopogląd - a jednak to, co ich łączyło, było znacznie istotniejsze i tworzyło pomost nad przepaścią różnic. Sengoku-san był pierwszą osobą, przed którą Law przyznał się do swojego marzenia o szpitalu na Raftel i od której otrzymał poparcie dla tego planu. Tak naprawdę otrzymał o wiele więcej - może przede wszystkim zapewnienie, że nie jest największym nędznikiem w historii, jak często mu się wydawało. Skoro emerytowany admirał wciąż chciał go odwiedzać, skoro rok w rok podejmował podróż na koniec świata, by spotkać osobę, za której przyczyną zginął jego syn... to dawało jakąś otuchę. Kiedy rozmawiał z Sengoku-san, był w stanie choć na kilka godzin uwierzyć, że - tak jak kiedyś usłyszał z jego ust - miłość rodziła tylko i wyłącznie dobro, nigdy zło.

Punktualnie o trzeciej stał przy bramie szpitala, nie zważając na szczypiący w uszy mróz. Przy temperaturze kilku stopni poniżej zera dzień był pogodny, a wiatr ucichł prawie zupełnie. Na drodze prowadzącej z portu wypatrywał swojego gościa, przysłuchując się krzykom mew. Wiele razy oferował Sengoku-san, że odbierze go osobiście czy zapewni transport z przystani, jednak emerytowany admirał zawsze odpowiadał, że nie trzeba go traktować jak zniedołężniałego starca - jego ciało było wystarczająco sprawne, by przejść się piechotą, zaś jego umysł wciąż działał na tyle dobrze, by pamiętać drogę. Z równym entuzjazmem odnosił się do propozycji Lawa, by usiedli w cieplejszym miejscu. Pod koniec listopada znalazłoby się przynajmniej kilka bardziej przyjemnych lokalizacji niż podwórze stojącego na morskim brzegu szpitala, jednak Sengoku-san, podobnie jak on sam, wydawał się być niewrażliwy na zimno i wręcz upierał się na spędzenie tych kilku godzin w altanie, z której rozciągał się dobry widok na frontową stronę budynku i umieszczony nad głównym wejściem szyld z nazwą placówki.

Nie minęło wiele czasu, gdy Law dostrzegł wyłaniającą się zza zakrętu postawną sylwetkę dawnego głównodowodzącego Marynarki. Sengoku zbliżał się niespiesznym krokiem i nawet z tej odległości widać było, że tryska dobrym humorem. Widząc w bramie swojego gospodarza, uniósł rękę i pomachał, a Law poczuł łaskotanie w piersi, choć jednocześnie miał ochotę wywrócić oczami. Po raz kolejny uświadomił sobie, że dla Sengoku-san ten dzień i to spotkanie nie były świętem żałoby. Człowiek, którego Cora-san... Donquixote Rosinante zyskał za ojca, już dawno temu pogodził się z odejściem swojego syna. Law chciałby móc powiedzieć to samo o sobie.

- Witam, witam! - zawołał starszy pan dziarsko, wymachując torbą, w której zapewne, jak co roku, miał najróżniejsze smakołyki. - Piękna pogoda, nieprawdaż?

- Dzień dobry, Sengoku-san. A co do pogody... Póki tylko nie ma śniegu, każda mi odpowiada - przywitał go Law.

Kiedy dawny admirał zbliżył się, gestem zaprosił go na teren szpitala. Gdy szli w kierunku znajomej altany, ukradkowo przyjrzał się swojemu gościowi i z ulgą stwierdził, że ów wygląda równie zdrowo jak poprzednim razem. Po prawdzie Budda Sengoku w ciągu tych kilkunastu lat ich znajomości niewiele się postarzał - jego podeszły wiek zdradzały jedynie jego zupełnie białe włosy i zmarszczki wokół oczu. Poza tym trzymał się świetnie jak na człowieka, który przekroczył już dziewięćdziesiątkę. Sylwetkę miał wyprostowaną i wciąż muskularną, zaś umysł jasny i wciąż żądny wiedzy. Law zawsze lubił słuchać opowieści o tym, jakimi to nowymi zainteresowaniami emerytowany żołnierz Marynarki wypełniał sobie nieograniczony czas wolny.

- Ufam, że miałeś udaną podróż, Sengoku-san.

- Udaną i nudną - potwierdził jego gość. - Ale przynajmniej udało mi się skończyć serię kryminałów, którą ostatnio czytałem. Po fakcie stwierdzam jednak, że nie były warte mojego czasu, więc gdybyś kiedyś na nie trafił - tu wymienił tytuł, który Lawowi nic nie mówił - to cię przed tym przestrzegam. Od początku było wiadomo, kto jest sprawcą, nieważne jak autor starał się zamydlić czytelnikowi oczy i plątał akcję.

To była jedna z tych cech Sengoku, których Law nigdy nie zdołał do końca pojąć: niezwykła żywotność, którą ów zdawał się mimo wieku promienieć. Law podejrzewał jednak, że coś takiego było zupełnie niezależne od wieku - niektórzy ludzie po prostu potrafili celebrować życie każdą chwilą, nie przejmując się tym, jakie ono było czy co z sobą niosło. Dotąd spotkał takich ludzi przynajmniej kilku i choć ów entuzjazm życia budził w nim w najlepszym wypadku konsternację, a w najgorszym złość, to przeważnie w głębi duszy podziwiał ich i zachwycał się nimi, gdyż wydawali się posiadać umiejętność, która dla niego pozostawała nieosiągalna.

- Sengoku-san, cieszę się, widząc cię w dobrym zdrowiu - powiedział, gdy już usadowili się w znajomej altanie, którą zawsze rezerwował na to jedno popołudnie. - Wciąż rozpiera cię radość życia, którą jako lekarz uważam za bardzo pożądaną.

- Łatwo się radować życiem, kiedy człowiek jest na emeryturze - odparł dziewięćdziesięciolatek, rzucając mu baczne spojrzenie. - Nie ma zmartwień, nie ma przykrości... Jeśli sugerujesz, że w trakcie czynnej służby byłem tak beztroski, to muszę cię rozczarować. Większość ludzi z mojego otoczenia uważała mnie za niekomunikatywnego zgreda i ponurego mruka.

Law uznał, że ciężko mu to sobie wyobrazić - jak ktoś, kto nosił kolorowe koszule w fantazyjne wzory, mógł być uważany za ponuraka? - ale nie skomentował. Odkręcił termos z zieloną herbatą, od której zawsze zaczynali, zanim przeszli do mocniejszych trunków, i rozlał do przygotowanych wcześniej kubków. Sengoku tymczasem wypakował z bagażu przekąski - jak zwykle dużą ilość krakersów ryżowych, lecz także zupełnie nowe przysmaki. Lubił eksperymentować.

- Popatrz, ciastka o smaku ziemniaka i fasolki. Widziałeś kiedyś coś takiego? - wydawał entuzjastyczne okrzyki, czytając kolejne etykiety. - Albo czekolada z chili, niech mnie... A tutaj kulki z fazifą... Co to jest fazifa?

- Nie mam pojęcia - odpowiedział Law zgodnie z prawdą. Jak zawsze wyglądało, że jego gość po prostu zmiótł do torby zawartość półki z przekąskami, nie przejmując się ani trochę tym, co się na niej znajdowało. - Sengoku-san, nie powinieneś kupować jedzenia, którego nazwa nic ci nie mówi...

- Oj tam, nazwa... Liczy się to, jak smakują. A ta fazifa - były admirał zbliżył opakowanie do oczu - to ponoć robi furorę na West Blue. Trzeba przynajmniej raz spróbować, żeby móc wydać opinię, inaczej nigdy się nie dowiesz, czy właśnie nie przegapiłeś czegoś wyjątkowego - stwierdził gładko, po czym sięgnął po kubek.

Law potrafił zrozumieć tę ideę, jednak osobiście wolał trzymać się tego, co znał. Rutyna pomagała unikać rozczarowań...

- Dobra herbata - pochwalił Sengoku, dodając: - Co roku ta sama.

...choć może nie wszyscy to lubili.

- Wolałbyś jakąś inną? - spytał Law słabo.

Sengoku obrzucił go bacznym spojrzeniem.

- Powiedziałem, że jest dobra - zauważył, łapiąc garść krakersów. - Przecież wiesz, że jestem wielbicielem senchy, a ta z Wano ma moim zdaniem najlepszą jakość. No i dobrze pasuje do naszej przekąski.

Law popił herbaty, przyglądając się znad kubka, jak emerytowany admirał z lubością zajada się ryżowymi ciastkami.

- Też się poczęstuj, mamy ich pod dostatkiem - ponaglił go Sengoku, przysuwając w jego stronę opakowanie z krakersami. - W szpitalu dobrze się dzieje? - zapytał, a potem dodał cokolwiek krytycznie: - Przynajmniej w dalszym ciągu stoi, a to już duży sukces, skoro znajduje się w bezpośrednim otoczeniu Króla Piratów.

Co roku rozmawiali o tym samym - o Raftel i o Szpitalu Pamięci Corazona, o piratach i o polityce, o przeszłości i o przyszłości, nawet o trunkach i jedzeniu - jednak Lawowi nie przeszkadzało to w żaden sposób. Na co dzień unikał takich tematów, uważając je za stratę czasu, ale z Sengoku-san jakoś omawianie ich przychodziło mu zupełnie naturalnie... może właśnie dlatego, że nie zawracał sobie nimi głowy przez cały rok.

- Masz o nim zbyt kiepskie zdanie - stwierdził, biorąc brązowe ciasteczko i przegryzając. - Nawet Słomkowy nie będzie rozwalał swojej wyspy.

- Dla mnie zawsze będzie wcieleniem chaosu. A może po prostu za dużo czasu spędziłem z jego dziadkiem - przyznał Sengoku. - Wydaje mi się, że oglądam Garpa za młodych czasów. Ta sama nieokiełznana brawura połączona z nienormalną siłą. Wiesz, jak Garp miał zwyczaj zatapiać pirackie statki? Rzucał w nie kulami armatnimi. Wyobrażasz sobie? - spytał z udawanym oburzeniem.

Law potrafił sobie wyobrazić. Słomkowy Kapelusz Luffy też nie zadawał sobie trudu z opracowaniem większego planu ataku, tylko przeważnie zaczynał od walenia we wrogów gumową kanonadą. Widać takie rzeczy były dziedziczne.

- W szpitalu wszystko w porządku - powiedział. - Zamierzamy dobudować nowe skrzydło i zwiększyć liczbę przyjmowanych chorych.

- Nie będziecie mieć problemu ze znalezieniem personelu? Bo chyba zatrudnicie nowe osoby...?

- Oczywiście. Nie, problemu nie będzie. Ludzie praktycznie ustawiają się w kolejce, tylu chce pracować w tym miejscu na końcu świata, że nie jesteśmy w stanie wszystkim zagwarantować zatrudnienia.

- Nic dziwnego, skoro mowa o najlepszym szpitalu w historii - mruknął Sengoku, patrząc na niego z ukosa. - Czytałem o tej katastrofie z zeszłego miesiąca, paskudna sprawa... W czasach pokoju ludzie nie powinni ginąć... Jedyną korzyścią z tego nieszczęścia jest to, że ministerstwo pracy wzięło się za opracowanie standardów jakości dla budynków fabrycznych - poinformował. - Każdy, kto będzie chciał otworzyć zakład pracy, będzie musiał je wypełnić, żeby w ogóle otrzymać pozwolenie na działalność. Może to zagwarantuje, że w przyszłości obędzie się bez takich tragedii.

Law kiwnął głową. Nawet jeśli nic nie przywróci życia ludziom, którzy zginęli na Segvel, to jeśli ich śmierć mogła zapobiec następnym, było to niewątpliwie dobre. Po raz kolejny docenił też fakt istnienia mediów publicznych; wyglądało na to, że nagłośnienie sprawy wymusiło pewne działania, które będą z pożytkiem dla obywateli.

- Dobrze wiedzieć, że rząd stoi po stronie ludzi... że wreszcie u władzy są osoby nieskorumpowane - powiedział.

Sengoku popatrzył na niego z lekkim niedowierzaniem, a potem popił herbaty.

- W każdym rządzie... Nie, w każdej organizacji znajdą się skorumpowane osoby - stwierdził tonem, jakby wyjaśniał to dziecku. - Nie ma czegoś takiego jak władza idealna, nawet jeśli na samym szczycie stoi ktoś uczciwy do cna, jak Sabo. Ważne jest to, by ci nieuczciwi nie byli w większości... by tych przyzwoitych ludzi było jednak więcej. - Wsunął kilka ciasteczek, zanim kontynuował. - Wydaje się, że obecnie tak właśnie jest. Jak powiedziałeś, rząd stoi po stronie zwykłych ludzi i działa na ich korzyść, widać to na każdym kroku. Nowe szkoły, szpitale publiczne, lepsza opieka dla mniej sprawnych, jedno prawo dla wszystkich obywateli... Oczywiście nie wszystkim się to podoba. W ostatnim roku udaremniono dwa zamachy na Sabo, a do ilu faktycznie doszło, nie wiadomo, bo Sabo takich rzeczy nikomu nie zdradza - mruknął. - Cóż, możemy się pocieszać tym, że lata w Armii Rewolucjonistów przynoszą mu także tę korzyść, że jest w stanie obronić się przed każdym atakiem.

Law przegryzał w zamyśleniu krakersy. Poznał Sabo jeszcze za swoich pirackich czasów, podczas walki z Doflamingo. Przybrany brat Luffy'ego wywarł na nim pozytywne wrażenie - przede wszystkim dlatego, że w przeciwieństwie do tego narwańca, który obecnie panował niepodzielnie na Raftel, potrafił także rozsądnie myśleć... aczkolwiek podejrzewał, że doceniłby każdego, kto wystąpił przeciw uzurpatorowi Dressrosy i dopomógł w jego obaleniu. W każdym razie potem, kiedy było już po całej historii z One Piece i poneglifami, a świat stał na progu wielkiej zmiany, okazało się, że Sabo jest prawdziwym wizjonerem. Kiedy doszło do rewolucji politycznej, a ówczesny rząd został pozbawiony władzy, Sabo wydawał się właściwym kandydatem do tego, by zaprowadzić porządek. Nie zawiódł pokładanych w nim nadziei, używając wszystkich swoich talentów, by przysłużyć się ludzkości. Od dziecka wrażliwy na krzywdę społeczną, nie szczędził wysiłków, by poprawić los obywateli, i wyglądało na to, że osiągał w tym naprawdę dobre wyniki. Za jego inicjatywą Rząd Światowy powiększył się o kilkudziesięciu nowych reprezentantów, co zapewniło ochronę i pomoc tym krajom, które do tej pory nie mogły na nie liczyć. Law nie dziwił się, że ktoś taki jest celem ataków terrorystycznych, nie wątpił jednak, że władający mocą Mera Mera no Mi jeszcze przez długi czas pozostanie zupełnie bezpieczny.

- Wracając jednak do tematu... Słyszałem, że ocaliłeś życie czterdziestu poszkodowanym na Segvel - głos Sengoku przerwał jego rozważania.

Law skrzywił się.

- Trzydziestu czterem - sprostował. - Ludzie zawsze wszystko wyolbrzymią.

Jego rozmówca zignorował tę uwagę.

- A potem była jeszcze ta masakra na turnieju szermierczym... Media nie ustają w rozpisywaniu się o twoich osiągnięciach, jeśli tylko mają materiał... I w sumie słusznie, zasługujesz na sławę. Chociaż... Wiesz, że ktoś nawet próbował wydawać poświęcony twojej osobie magazyn? Ale pojawiały się w nim tylko jakieś niestworzone historie, które nie miały żadnego pokrycia z rzeczywistością, były chyba tylko wizjami redaktora. Na szczęście szybko go zamknęli. - Law nie wiedział, ale nie robiło mu to szczególnej różnicy. - Nie udzielasz wywiadów, to i dziennikarze nie mają żadnych informacji na twój temat, a ile można rozwodzić się o tym, że najwybitniejszy lekarz na świecie był kiedyś piratem? To już żadna sensacja, zwłaszcza w obecnych czasach, gdy piractwo ma w oczach opinii publicznej o wiele pozytywniejszy wydźwięk niż kiedyś...

- Gdybym miał jeszcze udzielać wywiadów, wówczas chyba musiałbym zrezygnować ze snu - powiedział Law uszczypliwie, a potem popatrzył na Sengoku, gdy coś mu się przypomniało. - To prawda, że w prawie karnym słowo "pirat" zostało zastąpione przez "rozbójnik morski"? - zapytał.

Sengoku kiwnął głowa.

- Prawda, prawda... Zmarli przywódcy Marynarki bez wątpienia przewracają się w grobach - zawyrokował z przekąsem. - Co jednak można było zrobić innego? Ludzie sami praktycznie zaczęli tego żądać. Minione lata dobitnie pokazały, że pirat nie równa się złoczyńcy. To właśnie piraci, rzecz jasna niektórzy, są dobroczyńcami ludzkości. To wy odkryliście One Piece i prawdę historyczną, to wy doprowadziliście do tej przemiany, która się dokonała. Król Piratów jest idolem większości dzieciaków na świecie... A przecież nie można było dalej, jak za naszych czasów, tłuc im do głów, że to zły człowiek, prawda? Dlatego teraz każdy może być piratem, jeśli chce... W obecnych czasach pirat oznacza po prostu człowieka, który żyje na morzu, a nie przestępcę.

Law pomyślał, że nigdy nie przypuszczał, że taki dzień rzeczywiście nadejdzie... jednak Monkey D. Luffy uczynił nawet coś takiego możliwym. Prawdą jednak było, że przynajmniej Słomkowi Kapelusze nigdy nie byli przestępcami we właściwym tego słowa znaczeniu. Byli raczej bojownikami o wolność i obrońcami ciemiężonych - zupełnie jak Armia Rewolucjonistów, która koniec końców dokonała przewrotu i uczyniła świat trochę lepszym miejscem, obejmując władzę. Słomkowi zawsze sprzeciwiali się niesprawiedliwości i nigdy nie walczyli dla własnej korzyści. Luffy wyruszył na morze, by przeżyć przygodę i znaleźć przyjaciół, a oni po prostu zgromadzili się wokół niego jak wokół słońca i uznali jego ideały za swoje. Luffy pozbawiony był zdolności nienawidzenia kogokolwiek, choć dla tych, którzy czynili zło, nie miał litości i traktował ich twardą ręką - co, o dziwo, czasem nawet pomagało wydobyć z nich jakąś dawno zapomnianą resztkę moralności.

Law jako pirat nigdy nie był tak kryształowo czysty, jednak dbał o to, by chociaż jego ludzie nie brudzili sobie rąk. Podobnie jak Słomkowi, Piraci Serca nie istnieli po to, by grabić i łupić, i na upartego ich działaniom przyświecał szczytny cel, choć Law nie chciał rozgrzeszać swojej przeszłości... Tak czy inaczej, z pewnością było więcej takich "piratów", którzy w gruncie rzeczy nie czynili nikomu szkody - a w takim razie można było zdjąć z ich karków miano kryminalistów, zarezerwowane dla tych, którzy rzeczywiście postępowali występnie i krzywdzili innych.

- Myślę, że Słomkowemu to i tak jest wszystko jedno - stwierdził po namyśle. - On zawsze miał własny pogląd na tę sprawę... chciał zostać Królem Piratów po prostu dlatego, że brzmiało to fajnie, i nigdy nie zastanawiał się nad tym, co Król Piratów w ogóle robi. Teraz ma co prawda i pałac, i królową, i nawet koronę ponoć czasem zakłada, ale to wszystko. Nigdy by nie pomyślał, że powinien kimkolwiek rządzić, uznałby to raczej za zupełne zawracanie głowy.

- To co on właściwie robi? - zapytał Sengoku, nalewając sobie herbaty z termosu, a potem otwierając kolejne opakowanie smakołyków. - Według Garpa cały czas włóczy się po morzach, prawda to? Ej, całkiem dobra ta fazifa, powinieneś spróbować. Trochę słodka, ale dobrze komponuje się z herbatą. To jak z tym Słomkowym?

Law wzruszył ramionami, biorąc machinalnie ciemnobrązową kulkę z podsuniętej paczki.

- Rzeczywiście nie może usiedzieć w domu... choć przynajmniej stara się od czasu do czasu tam bywać - poinformował, wspominając spotkanie z Luffym z początku października. Wiedział, że dawny głównodowodzący Marynarki unika Króla Piratów z powodów osobistych... nawet jeśli ten ostatni pewnie nawet nie pamiętał już ich walki z Marinefordu przed piętnastoma laty. - Zaczął nawet zabierać dzieciaki na swoje przygody. Myślę, że to jest ten typ, któremu bardzo łatwo być zadowolonym z życia.

Sengoku patrzył na niego uważnie przez dłuższa chwilę.

- A ty? - spytał wreszcie.

Law znów wzruszył ramionami, rozgryzając czekoladową kulkę. Rzeczywiście była słodka, ale dzięki nieco gorzkawemu i odrobinę cierpkiemu nadzieniu dało się to jeść.

- Jestem zadowolony. Nic się w tej kwestii nie zmieniło w ciągu roku, odkąd pytałeś poprzednim razem - stwierdził uszczypliwie. - Ja też spełniłem swoje marzenie, przecież wiesz.

Sengoku powoli pokiwał głową, a potem popatrzył na budynek szpitala, którego jasna elewacja niemal lśniła w popołudniowym świetle listopada.

- Nie przestaje mnie zadziwiać, że doprowadziłeś do skutku to przedsięwzięcie. Chociaż nie... To nie tak, że w ciebie wątpiłem - sprostował. - Odkąd pierwszy raz mi o tym opowiedziałeś, wiedziałem, że akurat ty jesteś człowiekiem, który jest w stanie czegoś takiego dokonać. Jako osoba, która rzuciła na kolana samego Doflamingo, którego nawet Marynarka nigdy nie zdołała tknąć... Łatwo było uwierzyć, że potrafisz przeprowadzić wszystko, co tylko sobie postanowisz.

- To nie ja pokonałem Doflamingo - poprawił Law machinalnie.

Sengoku machnął ręką.

- Przestań umniejszać swoją rolę. Wiem dobrze, że spędziłeś kilkanaście lat, układając i realizując plan, który miał na celu pozbycie się go. Chyba się nie mylę, sądząc, że to ty postanowiłeś włączyć w ten plan Słomkowego...? Nawet jeśli to on zadał ostateczny cios, nie byłby w stanie tego dokonać bez twoich przygotowań i pomocy, to oczywiste. Swoją drogą, Doflamingo wciąż siedzi na szóstym poziomie Impel Down, wypełniając sobie czas narzekaniami oraz wizjami, jeśli chcesz wiedzieć.

- Nie chcę - odpowiedział z miejsca Law. Nie interesowało go w najmniejszym stopniu, co obecnie porabia jego znienawidzony wróg, jak długo był zamknięty w podmorskim więzieniu bez możliwości powrotu na powierzchnię. - Mam nadzieję, że dobrze go tam pilnują - dodał niechętnie.

- Nie obawiaj się, Hannyabal nie zamierza powtórzyć wpadki swojego poprzednika - odparł uspokajającym tonem Sengoku. - Więzienie ma jeszcze bardziej szczelną ochronę niż wcześniej, nie tylko pod względem sprzętu, ale także procedur. Zaś sam Hannyabal... cóż, ma zbyt mało wyobraźni, by gadanie Doflamingo go rozstrajało. Nawet Niebiański Smok, kiedy siedzi za kratkami, traci na znaczeniu, podobnie jak jego wszystkie prośby, groźby czy propozycje. Hannyabal nic by nie zyskał, idąc mu na rękę.

Law kiwnął głową, zaciskając szczęki. Naczelnik Impel Down, pospołu z morskim kamieniem, z pewnością potrafił utrzymać w ryzach dawnego przywódcę Rodziny Donquixote, o którym Law nawet po tych wszystkich latach... nawet po dokonaniu wyrafinowanej zemsty nie potrafił myśleć bez uczucia zapiekłej nienawiści. Podejrzewał, że nigdy nie przestanie jej odczuwać, jak długo ten potwór oddychał. Sięgnął po butelkę z mocniejszym trunkiem i rozlał do szklanek.

- Żałujesz, że pozwoliłeś mu zostać przy życiu? - zapytał Sengoku ciszej, biorąc szklankę z brandy, jakby czytał jego myśli.

Law pokręcił głową; nie znał odpowiedzi na to pytanie. Z jednej strony wciąż uważał za niesprawiedliwość, że Doflamingo żyje, podczas gdy Cora-san odszedł z tego świata, ale z drugiej strony... To Luffy był zwycięzcą tamtej walki na Dressrosie i to on ostatecznie decydował o losie pokonanego. W chwilach takich jak ta Law mówił sobie, że zamknięcie w podmorskim więzieniu było gorszym wyrokiem niż śmierć. Oczywiście w przypadku kogoś takiego jak Doflamingo nigdy nie można było być zupełnie pewnym, że ma się go z głowy... ale Law liczył, że gdyby doszło do najgorszego, to Luffy ponownie wsadzi go za kratki. Z całą pewnością on sam by mu w tym dopomógł.

- W każdym razie - dobiegł go ponownie spokojny głos jego gościa - cieszy mnie, że ten szpital istnieje. Wtedy, kilkanaście lat temu... Mało było jeszcze rzeczy, którymi można było się cieszyć. Świat, mimo odzyskania wolności, znajdował się w chaosie. Nowy porządek rzeczy dopiero się tworzył, stare ustępowało miejsca nowemu... Różne grupy pragnęły zabezpieczyć swoje interesy, a niedobitki Czterech Imperatorów cały czas jeszcze próbowały zawładnąć tymi morzami... Choćby chciało się wierzyć, że teraz już będzie lepiej, uczucie niepewności było namacalne i czasami przerażające. Ludziom nie jest łatwo porzucić znaną rzeczywistość, nawet jeśli w perspektywie mają coś lepszego. Człowiek po prostu nie lubi zmian - stwierdził Sengoku w zamyśleniu. - A wtedy ty otworzyłeś ten szpital, w którym nawet śmiertelnie chory człowiek mógł odzyskać zdrowie, jeśli tylko dał radę tu dotrzeć. Powiedziałeś, że będziesz leczył każdego, kto się tutaj pojawi. To było jak manifest nadziei i wywarło wielkie wrażenie... wyrządziło naprawdę ogromne dobro w tamtym zamęcie.

- Zapewniam cię, Sengoku-san, że nie było to moim zamierzeniem - mruknął Law.

Dawny admirał pokręcił głową.

- Daj się pochwalić, nieznośny chłopaku! - powiedział z pretensją w głosie. - Prawda jest taka, że robisz dla świata wiele dobrego, czy tego chcesz czy nie. Czemu z takim uporem próbujesz temu zaprzeczyć? Bycie dobrym gościem nie jest "cool", hę? - zapytał uszczypliwie.

- Sengoku-san, nigdy nie starałem się być cool - odparł Law, marszcząc czoło, i uniósł szklankę do ust.

- Nie no, jasne... Samo wyszło - rzucił jego gość z ironią, którą rzadko okazywał.

Potem jednak jego wzrok spoważniał i przez dłuższą chwilę Sengoku przyglądał mu się w milczeniu. Law popijał brandy, która przyjemnie rozgrzewała ciało w ten chłodny listopadowy dzień - jednak to spojrzenie, którym dawny admirał go przeszywał, zagryzając jednocześnie krakersami, nie pozwalało mu się odprężyć.

- Jesteś dzisiaj jakiś ponury - odezwał się Sengoku. - Znaczy się... bardziej niż zwykle - dodał z cierpką szczerością. Potem znów milczał, wydawał się zastanawiać nad następnymi słowami, aż wreszcie zapytał: - Coś się stało...? - ostrożnie, jakby wiedząc, że jego rozmówca nie lubi takich pytań.

Law nic nie powiedział, zapatrzył się w połyskujący czerwonawo trunek w szklance. Wokół powoli zapadał zmrok - nieco szybciej, niż powinien, ponieważ na sam koniec dzień się zachmurzył. Szara warstwa pokrywała niebo, ukrywając ostatnie promienie słońca, które normalnie byłoby jeszcze o tej porze widoczne. Mewy jak zawsze krzyczały nad brzegiem morza, jednak w uszach Lawa wciąż dźwięczało pytanie Sengoku.

- Nic się nie stało - powiedział wreszcie, a potem jakby wbrew sobie dodał: - Tutaj nic się nigdy nie dzieje. W moim życiu nie ma miejsca na niespodzianki - choć sam nie wiedział, czy miało to być narzekanie czy raczej zaklinanie rzeczywistości.

- Czekaj, czekaj... - Sengoku uniósł rękę. - Bo znów mówisz tak, że muszę się zastanawiać, co masz na myśli.

Law wygiął wargi.

- Sengoku-san, nie przywiązuj do tego wagi...

Dawny admirał spojrzał na niego bacznie zza okularów.

- Skoro już pofatygowałem się do ciebie na ten koniec świata, wolałbym jednak rozumieć, o czym rozmawiamy - stwierdził. - Widzę przecież wyraźnie, że coś cię męczy, tylko oczywiście muszę z ciebie wszystko wyciągać, bo sam mi nie powiesz... Wierzę jednak, że z pracą wszystko w porządku...?

- Oczywiście, że tak - odpowiedział z miejsca Law i dopiero wtedy zrozumiał, że dał się podejść. Zacisnął usta w cienką linię.

- W takim razie jeśli nic nowego się nie wydarzyło - w tonie jego gościa brzmiało przekonanie - gryziesz się czymś wcześniejszym.

Law zerknął na niego spode łba.

- Sengoku-san, ja cię proszę, nie baw się w psychoanalizę - powiedział niechętnie.

- Nie znam nawet takiego słowa, więc daruj sobie przy mnie język medyczny - odparł Sengoku, a potem popił brandy i znów się zamyślił, choć nie spuszczał przy tym z niego wzroku, co Law uznał za mocno dokuczliwe. - Czyżby chodziło o to, co miałem nadzieję, że dawno wybiłem ci z głowy? Chyba nie zadręczasz się znów jakimiś niedorzecznymi wyrzutami sumienia...? I wyobrażasz sobie jakieś głupoty na własny temat. - Law pochylił głowę. - Niech mnie, miałem rację... Im bardziej ja cię tu chwalę, tym bardziej ty pomniejszasz swoją wartość.

- Sengoku-san, po prostu... - Jak miał to ubrać w słowa? - Nie jestem tak dobrym człowiekiem, za jakiego mnie uważasz - mruknął.

- Ja natomiast mam wrażenie, że ty w ogóle nie uważasz się za dobrego człowieka - odpowiedział dawny admirał wprost. - I, prawdę powiedziawszy, ciężko jest mi to pojąć. Wiesz, jak cię nazywają na całym świecie? Doktor-cudotwórca, Chirurg Życia, Boski Lekarz... Mam wymieniać dalej?

Law czuł się coraz bardziej niekomfortowo.

- To, że jestem lekarzem i leczę ludzi, nie czyni ze mnie automatycznie kogoś lepszego - oświadczył; tak właśnie uważał. - Znam sporo lekarzy-złoczyńców... czy po prostu takich, którzy są łajdakami. Spotkałem ich w życiu aż za dużo.

- Ale ty nie jesteś łajdakiem - zauważył Sengoku. - Gdybyś nim był, nie otworzyłbyś tego szpitala na krańcu świata... nie otworzyłbyś jego drzwi dla każdego, kto potrzebuje Ope Ope no Mi. Gdybyś był łajdakiem, leczyłbyś tylko bogatych, którzy płaciliby krocie za twoje usługi. Bez wątpienia byłbyś w tej chwili najbogatszym i najbardziej wpływowym człowiekiem na świecie.

- To nie tak, Sengoku-san...

- Więc jak?

Law zamilkł. Co miał powiedzieć? Jak miał wytłumaczyć to, co czuł? I dlaczego czuł potrzebę, by to tłumaczyć, zamiast powiedzieć wprost, że nie życzy sobie rozmowy na ten temat? Może dlatego, że Sengoku-san miał o nim zbyt dobre zdanie. Może dlatego, że za bardzo szanował emerytowanego admirała, by pozwolić mu żywić złudzenia odnośnie własnej osoby. Może dlatego, że...

- Czy to nie jest przypadkiem tak, że chciałbyś, żeby cię nienawidzono? - zapytał Sengoku. - Że chciałbyś, żebym ja cię nienawidził? Bo tak naprawdę nigdy nie wybaczyłeś sobie przeszłości i potrzebujesz usprawiedliwienia dla pogardy, którą żywisz względem własnej osoby...?

Law wpatrywał się w szklankę z napitkiem, na której dnie błyszczała resztka brandy. To, co mówił dawny admirał... brzmiało znajomo, brzmiało właściwie. A jednak z jakiegoś powodu nie poprawiało mu nastroju.

- Jesteś nieznośnym chłopakiem - mruknął Sengoku. - Powiedziałem ci kiedyś, żebyś nie używał mnie jako środka do pogłębienia własnego poczucia winy. I że nie zamierzam cię nienawidzić. W tej kwestii nic się nie zmieniło - podkreślił, a potem westchnął. - Naprawdę nie wiem, co mam z tobą zrobić. Najpierw Rosinante, teraz ty... Los mnie pokarał takimi dziwadłami.

Law poderwał głowę.

- Nie porównuj nas ze sobą...! - zawołał bez zastanowienia. - Cora-san był... wspaniałym człowiekiem, kimś wyjątkowym... Był silny i pełen determinacji i nic sobie nie robił z wyroków losu. Szedł przed siebie, nie zważając na własne dobro... gołymi rękami zmieniał rzeczywistość, jeśli mu nie odpowiadała...! - Zamknął oczy. - A ty wymieniasz nas bez wahania obok siebie, zupełnie jakby... zupełnie jakby... - Zacisnął wargi. Nawet jeśli mówił to, co myślał, brzmiał jak idiota... choć to akurat najmniej się liczyło. - Nie porównuj nas... Nigdy nie będę taki jak on - szepnął.

- Rosinante był nieznośnym chłopakiem - powtórzył Sengoku ze spokojem w głosie, z upartym przekonaniem. - Był grzeczny i uprzejmy, ale kiedy coś sobie wbił do głowy, nie byłem w stanie mu tego wybić... Zupełnie jak ty.

Law zakrył dłonią oczy, opierając się łokciem o stół. Nie chciał tego słuchać, bo to przecież było zupełnie nie tak... było zupełnie niewłaściwe... ale coś kazało mu tutaj siedzieć, choćby miał usłyszeć najgorsze - a może najlepsze? - rzeczy na swój temat. Nie przyszło mu nawet do głowy, by teraz wstać i odejść... by rozstać się w taki sposób z Sengoku-san, który przecież zawsze, mimo wszystkiego, okazywał mu życzliwość. Law zdał sobie sprawę, że przybrany ojciec Donquixote Rosinante jest jedyną osobą, której życzliwość jest w stanie przyjąć... nawet jeśli czyniło to z niego najpodlejszego człowieka na świecie. Może rzeczywiście był masochistą...

Sengoku westchnął, a potem zagrzechotało szkło, gdy rozlał brandy do obu szklanek.

- Widzisz, co narobiłeś... - mruknął z niezadowoleniem. - Nie dość, że wybudowałeś mu pomnik, to w dodatku ustawiłeś go na piedestale. O ile z pomnika cała ludzkość ma korzyść i niech tak zostanie... o tyle ten piedestał, który wzniosłeś we własnym umyśle, nadaje się tylko do zburzenia... a im szybciej, tym lepiej. - Znów westchnął, a potem mówił dalej, tonem jak do małego dziecka: - Rosinante nie chciał być dla ciebie idolem, prawda? Chciał być przyjacielem... partnerem w drodze, którą podążaliście. Wspierał cię, a nie tylko patrzył z góry, z oddali na twoje wysiłki. Podejrzewam, że nigdy w życiu nie uważał cię za kogoś, kto powinien mu dorównać... już prędzej, znając go, podziwiał cię i szanował. Miał kiepską opinię o sobie samym... w tym też jesteście identyczni.

Znów zapadła cisza, w której Law słyszał krzyk mew i bicie własnego serca. Usiłował przywołać w pamięci twarz i spojrzenie człowieka, który kiedyś poświęcił wszystko, by go ocalić... ale pamiętał tylko uśmiech. Poczuł znajome ukłucie bólu w sercu - przypomnienie, że kiedyś, przez jedną chwilę, był prawdziwie szczęśliwy. Nie, Cora-san nigdy nie stawiał siebie na piedestale. To, co zrobił, wynikło z jego samej istoty, a nie z potrzeby uznania czy podziwu... Jednak niczego to nie zmieniało.

- To wszystko, co powiedziałeś... - wdarł się w jego myśli głos Sengoku. - Czy nie opisuje także ciebie? Silny, zdeterminowany... Łamiący koła przeznaczenia, pragnący stworzyć dobro bez względu na własny interes... Wyjątkowy. Hmmm... Jak dla mnie brzmi zupełnie jak ty - stwierdził.

- Nie jestem jak Cora-san - wydusił Law, wciąż zaciskając powieki.

Dlaczego Sengoku-san tego nie rozumiał...? I dlaczego nie kończył tej farsy, dlaczego wciąż pozwalał mu na takie dziecinne zachowania, zamiast stracić cierpliwość i kazać mu się po prostu ogarnąć, jak wypadało blisko czterdziestoletniemu facetowi...?

- Oczywiście, że nie jesteś - powiedział Sengoku. - On był sobą, a ty jesteś sobą. I tak przecież powinno być. Ale nie znaczy to przecież, że któryś z was był czy jest lepszy od drugiego... albo że nie mogę być dumny z was obu. Sprawia mi prawdziwą przykrość, kiedy tak uparcie odmawiasz sobie zasług i pogrążasz w samooskarżeniach, podczas gdy jesteś w każdym calu przynajmniej tak dobrym człowiekiem jak Rosinante, Law... i nie mniej ważnym. W każdym razie w moich oczach - oświadczył.

Law uniósł głowę i popatrzył na dawnego admirała, marszcząc brwi. W zapadającym zmroku, który powlekał wszystko szarością i zabijał każdy ruch, ledwo mógł widzieć jego twarz, jednak skupił wzrok, by wyłowić każdy szczegół, jaki jeszcze był w stanie.

- Sengoku-san, co ty... - zaczął i urwał, nie wiedząc, co właściwie chce powiedzieć.

Jego gość jednak nie wydawał się mieć takich dylematów.

- Co? - rzucił ze zdziwieniem. - Myślałeś, że ruszałbym swoje stare kości i tłukłbym się rok w rok na drugi koniec świata, żeby powspominać Rosinante? Dla niego nic już nie mogę zrobić, niech spoczywa w pokoju. Pogodziłem się z tym dawno temu. Gdybym chciał o nim pogadać, po prostu bym zadzwonił - powiedział, unosząc szklankę do ust.

Law siedział bez ruchu i milczał, usiłując zrozumieć te słowa, których nie spodziewał się nigdy w życiu usłyszeć... które nie był pewien, czy w ogóle usłyszał, mimo swojego nadzwyczajnego słuchu. Wpatrywał się w starszego mężczyznę, jakby widział go pierwszy raz w życiu, a jego umysł kręcił się w kółko, usiłując dojść do jakichś logicznych wniosków i kompletnie w tym zawodząc. Machinalnie złapał szklankę i pociągnął łyk, cały czas nie spuszczając wzroku ze swojego rozmówcy. Jego serce tłukło się w jego piersi, jakby zaraz miało z niej wyskoczyć... jednak nie było w tym rozpaczy, a raczej jakaś niepojęta... nadzieja...?

Wokół nich rozbłysły światła, gdy dozorca szpitala włączył oświetlenie zewnętrzne. Law drgnął, dostrzegłszy w powietrzu wirujące płatki. Śnieg sypał się z nieba miękko, pokrywając białym całunem ziemię. Zwarł powieki, jak mógł najmocniej, a potem przycisnął rękę do czoła. Zagryzł wargi. Dreszcz znów przeszedł jego ciało... wraz z niemal histeryczną świadomością, że ten przeklęty śnieg znaczył wszystkie najbardziej wstrząsające chwile w jego życiu.

Ciepła dłoń zamknęła się na jego własnej.

- Wszystko w porządku - powiedział Sengoku ze spokojem w głosie.

Law kiwnął głową, nie ruszając się z miejsca. Usiłował odzyskać panowanie nad sobą, co po dłuższej chwili mu się udało. Wreszcie otworzył oczy i spojrzał na siedzącego przed nim mężczyznę, który w międzyczasie cofnął dłoń.

- Jesteście nieznośne chłopaki - powtórzył Sengoku. - Ale nie zamieniłbym was na żadnych innych.

Law wziął głęboki oddech i powoli wypuścił go z płuc.

- Sengoku-san, nie zasługuję... - Urwał, widząc, jak emerytowany admirał wzrusza ramionami, a potem łapie kolejną paczkę krakersów.

Nie wymyślaj powodów dla miłości, przypomniał sobie słowa, które od niego usłyszał trzynaście lat temu. I choć za każdym razem ciężko było to ogarnąć... to wiedział przynajmniej tyle, że już dawno powinien był przestać dziwić się, że byli na świecie ludzie, którzy potrafili kochać Trafalgara Lawa.

- Zrób z tym, co chcesz - rzucił Sengoku między jednym herbatnikiem a drugim, zupełnie niewzruszony. Potem jednak spojrzał na niego uważnie i pokręcił głową, choć w jego następnych słowach nie było niezadowolenia, wręcz przeciwnie: - Ale jedno muszę powiedzieć: obaj jesteście strasznie tępi.

Law poczuł, jak jego usta rozciągają się w mimowolnym uśmiechu... i tym razem nie zaprzeczył.



rozdział 6 | główna | rozdział 7