Po wizycie Sengoku-san Law siłą rzeczy miał lepszy nastrój. Oczywiście nie byłby sobą, gdyby rozmowa z ojcem Rosinante nie sprowadziła na jego głowę nowej lawiny wyrzutów sumienia i poczucia, że tak naprawdę nie zasługuje na żadne cieplejsze uczucia, jednak mimo to... czuł się odrobinę bardziej pokrzepiony, wzmocniony na duchu. Nie przestawał się dziwić, że Sengoku-san był w stanie obdarzyć go tak silną sympatią i tak się do niego przywiązać na przestrzeni tych wszystkich lat; sama myśl o tym wciąż wprawiało go w oszołomienie... i wywoływała durny uśmiech na twarzy. Z drugiej strony był zły na samego siebie o to, że w ogóle nie zorientował się, jak sprawy się miały. Był tak skupiony na własnej sytuacji, że nie wziął pod uwagę - co najwyżej podświadomie to wyczuwał - że dla Sengoku-san w ich spotkaniach chodziło o coś zupełnie innego niż wspominanie Rosinante. Stary admirał musiał mu niemal wprost powiedzieć, że zależy mu na nim, by Law wreszcie przejrzał na oczy. Nie zasługiwał na to. Był egoistycznym dupkiem, który potrafił tylko krzywdzić ludzi w swoim otoczeniu... a jednak Sengoku-san widział w nim coś, co dla niego samego pozostawało ukryte. Law wiedział z doświadczenia, że z miłością nie należało dyskutować, można ją było jedynie pokornie przyjmować. Była zjawiskiem, którego nie potrafił objąć rozumem, logicznie wyjaśnić, nieważne jak mocno się starał. Wciąż nie znajdował powodów, dla których Sengoku-san mógł go kochać - człowieka, który przyczynił się do śmierci jego syna - ale zaczynał pojmować, że prawdopodobnie nigdy ich nie znajdzie. Najbardziej w tym wszystkim dziwiło go chyba to, że niektórzy ludzie zdolni byli do tak głębokich uczuć - dla niego samego pozostawały czymś nieosiągalnym. Nawet jeśli był przekonany, że tym, co żywił do Corazona, była właśnie miłość, to wydawała mu się śmieszna i niewiele znacząca w porównaniu z huraganem, który otrzymał w zamian. Jakąś cząstką swojego umysłu zdawał sobie sprawę, że stopniowanie uczuć nie miało najmniejszego sensu, takie porównywanie jednego z drugim, jednak nic nie mógł na to poradzić. Teraz wyraźnie widział, że jego przywiązanie do Sengoku-san już dawno temu wyszło poza granice szacunku i dług wdzięczności wobec człowieka, który wychował Rosinante, jego dobroczyńcę. Przy starym admirale zawsze potrafił otworzyć się jak przed nikim innym - a przynajmniej był w stanie na spokojnie przyjąć jego troskę, nie buntując się przeciw niej, co miało miejsce w przypadku innych osób z jego otoczenia. Sengoku-san był też kimś, czyjej akceptacji Law w sposób nieuświadomiony pragnął i z czyim zdaniem się liczył. Może rzeczywiście chodziło o to, że potrzebował w życiu takiego autorytetu, kogoś starszego i mądrzejszego - osoby, która byłaby dla niego jak ojciec, którego stracił już w dzieciństwie, zaś Cora-san zastąpił mu go tylko na krótką chwilę. A Sengoku-san zapewnił mu to, jednocześnie odnajdując w nim kogoś, do kogo przywiązał się jak do syna, choć zajęło całe lata, zanim Law to pojął. Cóż, jak mawiali, lepiej późno niż wcale, stwierdzał teraz z ironią... i ciepłym uczuciem w piersi. Rozstali się w dobrych nastrojach, jak zawsze obiecując sobie ponowne spotkanie za rok. W ich relacji nic się tak naprawdę nie zmieniło. Nawet jeśli wraz z upływem czasu zbliżyli się do siebie, nie był to już ten etap, na którym chcieliby bawić się w rodzinę. Law co prawda mimochodem zasugerował staremu admirałowi, by przeniósł się na Raftel, ten jednak nie miał najmniejszej ochoty opuszczać swojego domu i swojej wysepki, w każdym razie jeszcze nie przez jakiś czas. W gruncie rzeczy było to uspokajające, bo Law obawiał się, że nie byłby w stanie w wystarczający sposób odpowiedzieć Sengoku-san, gdyby ten zażyczył sobie bardziej intensywnej relacji. Jego codzienność wypełniona była pracą i nie zamierzał w niej nic zmieniać - jeśli więc obaj byli zadowoleni z obecnego stanu rzeczy, to nie mógł pragnąć niczego więcej. Nie potrzebował obecności Sengoku-san; sama wiedza, że gdzieś po drugiej stronie świata jest ktoś, kto ciepło o nim myśli i komu na nim zależy, znaczyła dla niego bardzo wiele. Nie rozwiązywało to wszystkich jego problemów, jednak choć trochę, choć na jakiś czas sprawiało, że życie wydawało mu się lżejsze. O ile więc przez niemal cały listopad Lawa dręczył zły nastrój i generalnie wolałby o tych ostatnich tygodniach zupełnie zapomnieć, o tyle grudzień powitał zdecydowanie lepszym humorem i niemal optymistycznie. Świadomość, że jest się kochanym, potrafiła w magiczny sposób zabliźniać rany. W tym momencie wolał nie zastanawiać się nad tym, że prędzej czy później przestanie mu to wystarczać i zaczną powracać wszystkie koszmary z ostatnich lat, splecione z jego psychiką w nierozerwalny sposób. Nie łudził się - wiedział, że Sengoku-san zdołał je odgonić tylko na chwilę, że czaiły się one poza samą granicą światła i cienia, w tej chwili niewidoczne, ale z całą pewnością wciąż prawdziwe. Teraz jednak jego dobre samopoczucie było faktem. Miał więcej energii, chętniej rozmawiał i był bardziej pogodny. Spokojniej odnosił się do ludzi i nie denerwowały go ich uwagi. Jego stosunki z Bepo wróciły do normy - był już w stanie zaakceptować to, że mink, którego uważał za swojego najlepszego przyjaciela, po prostu się o niego troszczy, tak jak zawsze to robił. Bepo zresztą wyraźnie starał się unikać jakichkolwiek komentarzy pod adresem jego trybu życia, choć co jakiś czas wyrwało mu się słówko, które zdradzało, że w dalszym ciągu nie pochwala Lawowego pracoholizmu - lecz, tak szczerze, Law bardziej by się martwił, gdyby Bepo zupełnie z nich zrezygnował. Jego dobry nastrój nie uszedł też uwadze Clione, który przez jakiś czas rzucał mu frapujące spojrzenia, kiedykolwiek mijali się na korytarzu. Kiedy Lawowi wypadł kolejny dzień na "siódemce" i wspólny obiad na jego zakończenie, psychiatra usiłował wrócić do ich wcześniejszej rozmowy, jednak Law zgodnie z prawdą odpowiedział, że wszystko jest w porządku i nie ma potrzeby kontynuować tamtego tematu. Clione zadowolił się tym, więc spędzili czas, gawędząc o bardziej ogólnych rzeczach. Grudzień mijał całkiem przyjemnie wśród znajomej rutyny i bez większych od niej odstępstw. W okolicy panował spokój i nie wydarzyły się żadne nowe katastrofy. Pogoda była znośna - śnieg co jakiś czas popadywał, jednak nigdy nie zostawał na dłużej. Pacjenci przybywali na wyznaczone terminy - nikt się nie spóźnił - a potem wychodzili do domów wyleczeni. Projekt rozbudowy szpitala nabierał tempa, sporządzono już wstępne szkice, jak nowe skrzydło miałoby wyglądać. W klinice pojawił się kolejny reporter z mediów ogólnoświatowych z prośbą o "wywiad specjalny" z dyrektorem, jednak nie dostał nawet najzwyklejszego - Law od początku miał zasadę odsyłania dziennikarzy bądź do swojego zastępcy, bądź do rzecznika prasowego placówki, co było mu powszechnie wybaczane. Tu nawet nie chodziło o jego prywatną niechęć do tego typu spraw; naprawdę nie miał czasu, by rozmawiać z mediami. Przypadki medyczne były zróżnicowane. W większości były to aż za bardzo znajome nowotwory, ale pojawiło się także parę chorób genetycznych, które Law pierwszy raz widział na oczy. Zlecił Kayi, by jej specjalizanci dokładnie opisali oba i wysłali do czasopism medycznych. On sam nie zajmował się pracą naukową - jego metody leczenia byłyby do powtórzenia tylko przez następnego lekarza z Ope Ope no Mi, więc nie było sensu sporządzać na ten temat żadnej publikacji - jednak zachęcał, czy wręcz wymagał, od pozostałych lekarzy, by analizowali każdy przypadek w Szpitalu Pamięci Corazona. Najlepsza klinika na świecie utylizowała przecież nie tylko Ope Ope no Mi, ale i leczyła w sposób konwencjonalny, często także nowatorski. Niezwykle ważne było, by wynajdywać sposoby terapii, które zastosować mógł "zwykły" lekarz, a było to możliwe jedynie dzięki uważnej obserwacji i pracy umysłowej. Szpital na Raftel był nie tylko miejscem ostatniej pomocy dla nieuleczalnie chorych; jego działalność przynosiła korzyści także całemu światu medycznemu. Generalnie Law nie miał powodów do narzekań i z każdym kolejnym dniem upewniał się w tym, że po kilku ciężkich tygodniach wreszcie odzyskał równowagę psychiczną. Oczywiście taki stan przeważnie wzbudzał w nim poczucie, że wkrótce na pewno coś się wydarzy, i zwykle miał rację. Już w połowie miesiąca po raz kolejny przekonał się, że nawet najwybitniejszy lekarz w historii nie powinien utwierdzać się w przekonaniu o własnej nieomylności - nie żeby mu to groziło, w każdym razie jeszcze nie przez jakiś czas. Oto bowiem pewnego poranka przy śniadaniu Bepo zapytał: - Pamiętasz tego chłopca, o którego zbadanie poprosiłem cię jakieś dwa miesiące temu? Law zmarszczył brwi, wytężając pamięć. - Tego z matką? - Jeśli mówimy o tym samym chłopcu z matką, to tak - odparł Bepo z przekąsem, po czym mruknął: - Nie ogarniam twojego toku myślowego. Gdyby chodziło o kogoś innego, zacząłbym się zastanawiać, czy przypadkiem ta pani nie wpadła ci w oko. - Nie bądź głupi - rzucił Law mało grzecznie. - Co z nim? Nie mów, że znów do nas trafił...?! Bepo kiwnął głową. - I znów ze złamaniem - potwierdził. - Tym razem kości przedramienia, obie poszły w drobny mak. Wczoraj go przyjąłem i prawie płakałem, oglądając zdjęcie. Mówi, że przewrócił się na krawężniku. Na krawężniku! Law machinalnie zacisnął szczęki i dopiero po chwili świadomie rozluźnił mięśnie. Bardzo, ale to bardzo nie lubił takich sytuacji. Zdarzały się rzadko, ale zawsze napełniały go poczuciem winy. - Bepo, przysięgam ci, że kiedy go badałem, nic mu nie dolegało - powiedział z naciskiem. - Kości miał całkowicie normalne, żadnych patologii w budowie tkankowej. Neurologicznie też bez zmian. Zupełnie zdrowy dzieciak. - Przecież nie robię ci wyrzutów, daj spokój - odparł Bepo. - Sprawdziłem wyniki badania genetycznego, które wtedy zleciłeś: pełna norma. Nie wiem, co mu może dolegać. Teraz sam zaczynam podejrzewać, że ktoś mu robi krzywdę. To nie jest normalne, żeby zdrowy dzieciak doznawał takich złamań od potknięcia się. Law kiwnął głową w zamyśleniu, popijając swoją kawę. Wspomniał rozmowę z chłopcem... i jego matką; jakoś w jego głowie występowali w komplecie i nie mógł na to nic poradzić. Teraz pamiętał nawet, jak oboje wyglądali. I to, że nie miał w ich obecności żadnego wrażenia fałszu, nawet jeśli przed spotkaniem brał pod uwagę, że matka chłopca mogła stać za jego częstymi hospitalizacjami. - No tak, ale widziałeś go przecież - mruknął. - Nic w jego zachowaniu nie wskazywało na to, że padł ofiarą przemocy. Rozmawiałem z nim i jestem zupełnie pewien, że niczego nie ukrywa. - A może... Nie pamięta? - zasugerował Bepo. - Nie pamięta, że ktoś go bije? - No wiesz, czasem tak się zdarza... Ludzie wypierają z pamięci traumatyczne wydarzenia, zapominają o nich zupełnie. Law nic nie powiedział. Zdawał sobie sprawę, że takie przypadki rzeczywiście się zdarzały... ale ciężko mu było uwierzyć, że teraz mają z takim do czynienia. Westchnął. Chyba wolał ufać swojej zdolności oceny ludzi. Sam był z zasady podejrzliwy, więc doszukiwanie się drugiego dna przychodziło mu dość naturalnie. Swego czasu tylko na własnej paranoi mógł polegać; zaszedł tak daleko jako pirat między innymi dzięki temu, że zawsze był przygotowany na każdą ewentualność... Z drugiej strony w pracy z pacjentami raczej musiał polegać na ich słowach, gdyż to ich dolegliwości miał leczyć, więc zbytnia podejrzliwość nie była tutaj wskazana i trochę się jej oduczył, w każdym razie w życiu codziennym. Tak czy owak, nie powinien zamykać się na żadną możliwość... na pewno nie dlatego, że naruszała ona jego dumę własną, doszedł do wniosku. Dobro pacjenta miało zawsze największy priorytet. Nawet jeśli wydawało mu się, że chłopiec niczego nie ukrywał, to nie był przecież specjalistą od kwestii ludzkiego umysłu - ale na szczęście miał takich do dyspozycji. - Niech ktoś z "siódemki" z nim porozmawia - zadecydował. - Jeśli to rzeczywiście jakiś rodzaj amnezji, to tylko oni mają szanse to wykryć. - Dobra. Ale będziesz musiał do niego znów zajrzeć, tym razem bez Ope Ope no Mi się nie obejdzie - poinformował Bepo. - Jak ci powiedziałem, to okropne złamanie... poszło ze dwa albo trzy centymetry kości. Nawet chirurdzy nie będą w stanie nic zrobić. Gdyby to była dorosła osoba, wstawiliby implanty i po sprawie, ale dzieciak wciąż rośnie. Law kiwnął głową. - Zajdę do niego, i tak będę zaraz na pediatrii - obiecał, po czym dopił kawę i wstał. - Na razie. W drodze na oddział nie dawała mu spokoju myśl, że przy poprzednim badaniu chłopca coś jednak przeoczył. Tak mogło być, nawet jeśli szansa na to była mikroskopijna... Już wcześniej zdarzało się, że niektórzy pacjenci trafiali do niego drugi raz i dopiero wtedy był w stanie wykryć chorobę, która musiała się u nich rozwijać od jakiegoś czasu. Nie budziło to jego entuzjazmu... ale z dwojga złego wolał oskarżać samego siebie niż swój diabelski owoc. Wizja, że Ope Ope no Mi był niedoskonały, napełniała go takim przerażeniem, że stanowczo zakazywał sobie ją nawet rozważać. Miał nadzieję, że dzień, w którym przestanie ufać Ope Ope no Mi, nigdy nie nadejdzie. Ponieważ złamania w porównaniu z innymi schorzeniami leczyło się szybko, zaszedł do chłopca od razu. Kiedy zamknął za sobą drzwi, na łóżku rodzica poruszyła się matka małego pacjenta. Law aktywował Ope Ope no Mi i pogrążył ją w głębokim śnie, zanim zdążyła się przebudzić. Śpiącego chłopca wprowadził w anestezję, a potem wziął się do pracy. Złamanie rzeczywiście było paskudne, maleńkie kawałki obu kości prawego przedramienia tkwiły w otaczających tkankach miękkich, a całość otoczona była rzecz jasna stanem zapalnym. Law usunął wszystkie kostne fragmenty, a potem pobudził osteoblasty, by wytworzyły nową tkankę kostną - tak jak mówił Bepo, trzeba było wypełnić ponad dwa centymetry ubytku - którą na koniec unerwił i unaczynił. Zajęło mu to jedną chwilkę. Zanim wyszedł, raz jeszcze rzucił okiem swojego diabelskiego owocu na organizm chłopca, jednak podobnie jak dwa miesiące wcześniej nie stwierdził żadnej patologii, która mogłaby tłumaczyć powtarzające się złamania. Jako lekarz miał nadzieję - choć wzbraniał się przed nią jako człowiek - że psychiatrzy znajdą coś, co mogłoby wskazywać na ewentualny udział osób trzecich w tej sytuacji. Naprawdę nie podobała mu się możliwość, że mógł - teraz czy w przyszłości - przeoczyć u swoich pacjentów jakiś stan chorobowy. Do tej pory był pewny, że z Ope Ope no Mi jest medykiem pod każdym względem doskonałym i każdy chory, który do niego trafiał, może pokładać w nim pełne zaufanie. Co by to było, gdyby okazało się, że rzeczywistość nie przedstawia się tak kolorowo? Trafalgar Law z całą pewnością straciłby grunt pod nogami, nie mówiąc o całej rzeszy ludzi, których leczył lub którzy byli jego potencjalnymi pacjentami. Nie mógł jednak czegoś takiego na tym etapie zakładać. Przekonanie, że Ope Ope no Mi go nie zawiedzie, wciąż było prawdą, na której bazował. Kiedy stanął przy łóżku następnego chorego - niemowlęcia z wadą serca - nie myślał już o tamtym problemie, tylko skupił się w zupełności na pracy, którą miał tu do wykonania. I nawet jeśli nieprzyjemne wrażenie wracało do niego w przerwach między kolejnymi pacjentami, zdołał je za każdym razem wypchnąć ze świadomości. Do południa wykonał sześć planowanych zabiegów, z których mógł być zadowolony - zwłaszcza z ostatniej operacji, przeprowadzonej na niespełna trzydziestoletnim mężczyźnie z chorobą zwyrodnieniową mózgu. Chory miał prawdziwe szczęście, że dotarł do szpitala na Raftel, gdyż w innym razie - według diagnozy Lawa - zmarłby w ciągu paru miesięcy. Początkowo traktowany był jak pacjent psychiatryczny, gdyż jego widocznymi i zgłaszanymi dolegliwościami były bezsenność, stany lękowe, depresja i myśli samobójcze, po których pojawiły się zaburzenia koncentracji i pamięci. Rodzina oddała go na leczenie do szpitala psychiatrycznego, gdzie pomimo stosowania kilku różnych leków jego stan tylko się pogarszał, wystąpiły między innymi omamy, zaś pacjent to bywał nadmiernie pobudzony, to znów zupełnie wypadał z kontaktu. Na subtelne objawy neurologiczne - zaburzenia mowy, drżenia i nadwrażliwość czuciową - nikt nie zwrócił uwagi, tłumacząc je stanem psychicznym pacjenta. Nikomu też nie przyszło do głowy, by wysłać go na badanie obrazowe czy choćby zlecić EEG. Historia skończyłaby się tragicznie, gdyby nie rodzice, którzy ponownie odwiedzili chorego i przerazili się jego stanem. Na tym etapie mężczyzna nie był w stanie ani się ruszać, ani nawet mówić. Wbrew radom lekarzy - i na całe szczęście - rodzice zabrali syna do innego szpitala, skąd mężczyznę w trybie pilnym wysłano na Raftel z rozpoznaniem zaawansowanej encefalopatii nieznanego pochodzenia. Kiedy Law go "prześwietlił" Ope Ope no Mi, okazało się, że pacjent miał w obrębie całego mózgowia zaniki tkankowe, które tłumaczyły objawy psychiatryczne. Law stwierdził też w układzie nerwowym liczne złogi, a po ich zbadaniu odkrył, że zawierają w sobie nieprawidłowo zbudowane i działające białka, które zlokalizował też w innych tkankach organizmu. Nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego na oczy, jednak dzięki diabelskiemu owocowi wiedział, że za patologią i całym schorzeniem stoi właśnie to białko. Leczenie było o tyle trudne, że nie wystarczyło usunąć patologicznych złogów oraz zregenerować tkanki mózgowej - w tym przypadku niemal całkowicie. Law musiał jeszcze zmodyfikować nieprawidłowo zbudowane białko oraz usunąć z kodu genetycznego odpowiedzialne za jego powstanie mutacje. Była to operacja wymagająca czasu i dlatego rozłożył ją aż na trzy dni - co zdarzało mu się bardzo rzadko - a i to z zastrzeżeniem, że konieczne mogą być dalsze zabiegi. Wiedział jednak, że z pacjentem wszystko będzie dobrze, gdyż dzisiaj - przed trzecią, i w założeniu ostatnią, fazą leczenia - zastał go przytomnego i w kontakcie, choć zupełnie zdezorientowanego w kwestii swojej sytuacji i z poważnymi zaburzeniami pamięci. Cóż, tego można się było spodziewać u człowieka, któremu trzeba było na nowo zbudować większość kory mózgowej... Będzie dobrze, jeśli w ogóle odzyska świadomość tego, kim jest, jednak zmiana osobowości była dość prawdopodobna. Law nigdy nie gwarantował pacjentom i ich rodzinom, że po przeprowadzonym przez niego leczeniu będą tacy sami, jak byli przed przyjściem do szpitala - gwarantował im jedynie, że będą zdrowi, i tak miało być także w tym przypadku. Miał więc powody do zadowolenia, jednak nie dane mu było się nimi dłużej cieszyć. Ten dzień miał przejść do historii jako wyjątkowo dla niego niekorzystny. Kiedy Shachi wywiózł pacjenta z sali zabiegowej, a Penguin wziął się za wypełnianie dokumentacji, Lawowi nagle pociemniało przed oczami - i było to ostatnie, co pamiętał. Ocknął się na twardej leżance dla chorych, więc domyślił się, że znajduje się w jakimś gabinecie przyjęć. Pomieszczenie wypełniało przytłumione światło, które jednak zaraz zwiększyło natężenie. - Jak się czujesz? - zapytał głos, który należał do jedynego w szpitalu doktora-renifera. Law przekręcił głowę, by dostrzec ordynatora interny siedzącego obok na stołeczku. Bepo stał przy drzwiach, to on właśnie przed chwilą podkręcił oświetlenie. Law przeklął w duchu, wyczuwając już kolejną nadchodzącą burzę. Może powinien zakazać ludziom dzwonić po minka, kiedykolwiek dojdzie do takiej sytuacji... nie żeby je planował. Skupił się na chwili obecnej. - Normalnie - odpowiedział na pytanie Choppera, a potem aktywował Ope Ope no Mi i upewnił się, że rzeczywiście nic mu nie dolega. - Wszystko ze mną w porządku - oznajmił, siadając. Renifer kiwnął głową. - Też nic u ciebie nie stwierdzam, przynajmniej w ogólnym badaniu. Słyszałem jednak od Bepo, że to drugi raz, kiedy straciłeś przytomność w krótkim odstępie...? - Przynajmniej wnioskując z tego, że dwa razy po mnie zadzwoniono - wtrącił Bepo tonem pozbawionym emocji. - Możliwe jest, że... - Dwa razy, Bepo, nie więcej - przerwał mu Law z irytacją, a potem popatrzył na Choppera. - Poprzedni miał miejsce po tym, jak używałem Ope Ope no Mi niemal przez całą dobę - wyjaśnił. - Po tej katastrofie na Segvel. Prawie wtedy nie spałem, więc musiało się tak skończyć. Chopper znów pokiwał głową. - A teraz? - spytał poważnym tonem. Law nie odpowiedział. Nie miał pojęcia, co wywołało to omdlenie. Nie miewał spadków ciśnienia, dbał też o to, by poziom glukozy we krwi utrzymywać na odpowiednim poziomie. Z jego głową również wszystko było w porządku, więc podłoże neurologiczne można było wykluczyć. - Przepracowanie - powiedział Bepo spod drzwi. - Twój organizm nie jest już w stanie sprostać wymaganiom Ope Ope no Mi. - Bzdura - odparł z miejsca Law. - Z moim organizmem wszystko jest jak najlepiej. - W takim razie twoja psychika się buntuje - stwierdził mink. Law skwitował tę sugestię prychnięciem. - To prawda? - spytał z uprzejmym lekarskim zaciekawieniem Chopper. - Przepracowujesz się? Zapadła cisza. Law miał nadzieję, że Bepo nie wygada interniście, jak wygląda jego tryb życia... a w następnej chwili zapytał sam siebie, dlaczego się tego obawia. Przecież nie robił nic złego...? Widać krytyka, z którą spotkał się w ostatnich tygodniach, utrwaliła się w jego głowie na tyle, że automatycznie zakładał potępienie ze strony innych... zwłaszcza kiedy tymi innymi byli koledzy lekarze. Bepo jednak milczał, mimo że pytanie Choppera wciąż wisiało w powietrzu i dawało mu wspaniałą możliwość, by otrzymać kolejną opinię potwierdzającą, że Law powinien bardziej o siebie dbać. Law nie wątpił, że ordynator interny poparłby w tej kwestii minka... Zrozumiał jednak, że Bepo nie chce być wobec niego nielojalny... albo po prostu nie chce ryzykować jego złego humoru, szczególnie po tym, co wydarzyło się, kiedy ostatnim razem na ten temat rozmawiali. Popatrzył na internistę, który wciąż oczekiwał odpowiedzi. - Nie - powiedział. - Nie przepracowuję się. Mam tak zmodyfikowany organizm, że jestem w stanie pracować znacznie dłużej niż zwykły człowiek. Mam większą wytrzymałość fizyczną i fizjologiczną. Chopper kiwnął głową w zamyśleniu. - I pewnie... ponieważ coraz bardziej rozwijasz umiejętności diabelskiego owocu, operujesz obecnie więcej niż kiedyś...? - domyślił się. - Zgadza się - potwierdził Law. - Jestem w stanie używać Ope Ope no Mi bardziej efektywnie. Na przestrzeni lat skrócił się czas, którego potrzebuję na leczenie, dlatego obecnie mam większą liczbę zabiegów niż dawniej. - Tylko że nie robisz się młodszy - zauważył internista - wręcz przeciwnie. - Wiek jest tylko na papierze - mruknął Law. - Decyduje sprawność i funkcjonalność. - Skoro o tym mowa - odezwał się Bepo od drzwi, a Law skulił się wewnętrznie na jego głos - dzisiaj znów padłeś zaraz po skończeniu leczenia... Zastanawiam się, czy trzeci raz nie będzie miał miejsca w trakcie. Wiesz, co się wtedy stanie? - Nie ma sensu gdybać, Bepo - rzucił Law niecierpliwie, niezupełnie na niego patrząc. - Nie stanie się. - Jeśli w trakcie leczenia na przykład pacjenta chirurgicznego - kontynuował Bepo, ignorując jego uwagę - stracisz przytomność i Ope Ope no Mi zostanie zdezaktywowany, ten pacjent ma duże ryzyko umrzeć na twoim stole operacyjnym, Trafalgarze Law - powiedział z powagą. - Jesteś lekarzem, w czasie operacji trzymasz w rękach ludzkie życie. Jak możesz być tak niefrasobliwy? To do ciebie zupełnie niepodobne. Law patrzył na niego w milczeniu. Gdyby to był ktoś inny, z pewnością usłyszałby w jego tonie niecierpliwą niechęć czy wręcz zawód - jednak Bepo mówił spokojnie, bez emocji, za to podkreślając każde słowo, tak jakby chciał go przekonać, pokazać rozsądne rozwiązanie. Było to prawie nie do pojęcia, gdyż Law to siebie zawsze uważał za człowieka, który jest ostoją rozsądku... Zastanowił się jednak nad tym, co mówił mink, bo nawet jeśli ufał swojemu zdaniu, nie dyskredytował automatycznie każdego innego... a tutaj chodziło o coś więcej niż własne widzimisię. Zgadza się, gdyby stracił przytomność w trakcie zabiegu, naraziłoby to pacjenta na niebezpieczeństwo. Nie zamierzał temu zaprzeczać, jednak... Nie stracił przytomności podczas używania Ope Ope no Mi, tylko po jego dezaktywacji. Nigdy - ani razu - nie zdarzyło mu się stracić przytomności, kiedy używał swojego diabelskiego owocu do leczenia, i skłonny był raczej uwierzyć, że w normalnych warunkach Ope Ope no Mi wręcz chroni jego organizm przed jakimkolwiek atakiem choroby. Czym innym była sytuacja, gdy korzystał z niego całą dobę bez przerwy - wówczas byłoby logiczne, że wyczerpał cały zapas energii - ale teraz nie chodziło o to. Był zupełnie przekonany, że w normalnym trybie leczenia codziennego nie było żadnego ryzyka. Co do omdleń... z jakiejś przyczyny się zdarzały i bagatelizowanie ich na pewno nie pomoże mu jej odkryć. Jednak wiedział, że z jego zdrowiem wszystko jest w porządku, więc nie wyobrażał sobie, by miał skrócić czas pracy - a tylko o to w jego pojęciu wszystko się rozchodziło. Tak naprawdę chciałby móc pracować jeszcze więcej niż obecnie. - Jaka jest gwarancja, że nawet jeśli będę pracować mniej, taka sytuacja się nie zdarzy? - odezwał się wreszcie. - Żadna. Wiem natomiast, czego gwarancję będziemy mieć: tego, że więcej osób umrze, nie doczekawszy mojego leczenia - wskazał, z całych sił starając się mówić spokojnie. - I wolisz zaryzykować? - spytał Bepo. - Życiem pacjenta... albo chociaż tą nieprawdopodobną statystyką stuprocentowej wyleczalności, jaką ma ten szpital? Law pokręcił głową. - Nie dojdzie do tego - powiedział. - Nic mi nie jest - powtórzył. - A jeśli Ope Ope no Mi się myli? - zapytał Bepo. Law podniósł na niego wzrok. Słowa minka, choć w każdej innej chwili uznałby je za bluźniercze, teraz przypomniały mu jego wcześniejsze niepokoje i na jedną chwilę zbiły z tropu. Szybko się otrząsnął. Nie zamierzał wracać do tego, co mniej lub bardziej świadomie gryzło go przez całe rano. - Ope Ope no Mi się nie myli - stwierdził. Zabrzmiało to zbyt apodyktycznie, z czego zaraz zdał sobie sprawę. - Słuchaj, wiem, że się martwisz - powiedział łagodniejszym tonem. - Jednak powiedz mi: ilu pacjentów Ope Ope no Mi zdołał wyleczyć? - Bepo potrząsnął głową. - Ja też nie mam pojęcia. Wiem jednak, że mogę wyleczyć jeszcze wielu innych. Tylko to się liczy. Bardzo nie chciał, by ta rozmowa przerodziła się w taką samą pyskówkę jak tamta okropna wymiana zdań z października. Obiecał sobie przecież, że już więcej do czegoś takiego nie dopuści. Tyle że Bepo był taki uparty... Co miał powiedzieć? Jakimi argumentami miał go przekonać? Oceniając po jego minie, mink wydawał się zupełnie nieprzekonany... i nieprzekonywalny. - Ja też uważam, że zwolnienie tempa pracy byłby całkiem dobrym pomysłem - odezwał się Chopper, o którym Law zdążył w międzyczasie zapomnieć. - Powinieneś sobie co jakiś czas zrobić długi weekend. Te słowa sprawiły, że Law niemal jęknął i nawet Bepo sprawiał wrażenie, jakby właśnie powstrzymał okrzyk. Długi weekend? Dla Trafalgara Lawa, który nie brał nawet jednego wolnego dnia w całym roku? Bepo musiał mieć takie same myśli jak on: zdecydowanie nie wolno było uświadamiać ordynatora interny w kwestii trybu życia dyrektora szpitala, będzie znacznie szczęśliwszy pozostając w swoich złudzeniach. - Um, wolne co jakiś czas na pewno dobrze by ci zrobiło - mruknął Bepo, drapiąc się po karku i patrząc wszędzie indziej, tylko nie na doktora-renifera. - Doktorze Chopper, dziękujemy - powiedział Law. - Przepraszam za kłopot. Nie zatrzymuję cię już. Internista rozjaśnił się, a kiedy zeskoczył ze stołka, zrobił to wcale energicznie. - Głupol! Nie myśl, że się cieszę, kiedy nazywasz mnie doktorem! - zawołał z wyraźną radością, zmierzając do drzwi. - A jak mam nazywać? - spytał Law, wywracając oczami. - W tym szpitalu same doktory... - Głupol! - powtórzył renifer. Law doszedł do wniosku, że w kontakcie z nim na brak konwenansów zawsze można liczyć, i uznał to za całkiem odświeżające. Kiedy Chopper wyszedł, Bepo na nowo wbił poważne spojrzenie w Lawa, który przygotował się na najgorsze... i na ciąg dalszy walki. - Nie możemy tego tak zostawić - stwierdził kierownik oddziału ratunkowego. Law ściągnął brwi. - Znaczy się... Będziesz mi o to suszył głowę przy każdej rozmowie? - zasugerował. Bepo pokręcił głową. - Nawet jeśli jesteś nadczłowiekiem... To wiem, jak się będziesz czuł w sytuacji, kiedy pierwszy pacjent umrze ci na rękach - powiedział ciszej. - I wiem, że tego jednego nie chcę oglądać. Jeśli sam nie zamierzasz nic z tym zrobić, to ja muszę. Law zdał sobie sprawę, że nie mógłby być na Bepo wściekły, nawet gdyby chciał. Miał ochotę poczochrać się z frustracji. Tak, Bepo ponad wszelką wątpliwość wiedział. Uważał się za jego najlepszego przyjaciela... to oczywiste, że nie chciał dopuścić do sytuacji, w których Law mógłby cierpieć. Nieważne jak mocno odbiegało to od jego własnych przekonań, Law nie mógł być na to obojętny. Wyglądało na to, że musiał pójść na jakieś ustępstwa, nawet jeśli bardzo tego nie chciał - inaczej Bepo naprawdę nie da mu spokoju, a sprawiał wrażenie wystarczająco zdeterminowanego, by zrobić coś, co wywróci życie Lawa do góry nogami... aczkolwiek nie miał pojęcia, co by to mogło być. Za wszelką cenę trzeba było tego uniknąć. Popatrzył na minka z powagą. - Obiecuję, że jeśli jeszcze raz stracę przytomność w czasie pracy, to... zastanowię się nad waszą propozycją - mruknął niechętnym tonem, ale zaraz potem dodał z naciskiem: - Obiecuję ci to, Bepo. Jednak zamiast się ucieszyć, mink raz jeszcze potrząsnął głową, a w jego wzroku widniał smutek... i rozczarowanie. Nie powiedział nic więcej, tylko pożegnał się i wyszedł. Law miał ochotę za nim pobiec i zapytać, co Bepo zamierza... jednak wtedy jego niepokój opadł, zastąpiony przez chłodny wniosek, że jego przyjaciel nic tak naprawdę nie mógł w tej sprawie zrobić. Nic. Minęły dwa dni, podczas których nic się nie wydarzyło... znaczy się, nic ze strony Bepo. Mink zachowywał się jak zwykle - jednak Law wciąż nie mógł zapomnieć o słowach, którymi ów pożegnał go podczas tamtej rozmowy. Bepo ewidentnie coś zamierzał i nieważne jak Law przekonywał samego siebie, że nikt nie jest w stanie zmienić jego decyzji, nie dawała mu spokoju świadomość, że za jego plecami może dziać się coś, o czym nie miał pojęcia, a co dotyczyło jego samego. Wiedział jednak, że wypytywanie nie miało sensu... a poza tym nie miał na to ochoty. Już i tak wystarczająco robił z siebie - prawdopodobnie - durnia w oczach przyjaciela, by pognębiać swoją pozycję jeszcze takim żenującym zachowaniem. Jego paranoję dodatkowo pogłębiał fakt, że mniej lub bardziej bliscy koledzy z pracy znów zaczęli rzucać komentarzami, żeby dbał o siebie - a już miał nadzieję, że ma je zupełnie z głowy. Zaczął nawet podejrzewać, że wiadomość o jego zasłabnięciu rozeszła się po szpitalu - choć był stuprocentowo pewny, że ani Bepo, ani Chopper nikomu o tym nie powiedzieli - aczkolwiek nie był dokładnie w sytuacji, by o to kogokolwiek pytać. "Hej, Ikkaku... Czy ktoś ci mówił, że niedawno zemdlałem w sali operacyjnej?" Przecież jeśli jednak nie wiedzieli, sam by się wygadał, a to zupełnie mijało się z celem... Cóż, nie mógł nic z tym zrobić, więc co mu przyjdzie z martwienia się? W tym przypadku zasada: "Nie zwracaj uwagi, a samo minie", była zupełnie sensowna. Może zresztą bardziej odważne nastawienie innych w relacji z nim wynikało raczej z tego, że w ostatnim czasie był bardziej pogodny; coś takiego zachęcało do kontaktów, czy tego chciał czy nie. Nawet jednak gdy zakładał, że pracownicy szpitala mogli wiedzieć o jego omdleniu, nie przyszło mu do głowy, że sprawa mogłaby zatoczyć znacznie szersze kręgi. Później doszedł do wniosku, że ta historia powinna go nauczyć zwracania większej uwagi na inne niż medycyna kwestie, które miał zwyczaj zupełnie pomijać. Na trzeci dzień wieczorem, gdy siedział w papierach i planował zabiegi na jutro, zadzwonił do niego Sengoku-san, jedna z bardzo niewielu osób posiadających jego prywatny numer, to znaczy bezpośredni numer do jego gabinetu. Rzadko to czynił - głównie z uwagi na różnicę czasu między Raftel a regionem, w którym mieszkał - dlatego też pierwszym odczuciem, jakie w Lawie wezbrało na jego głos, była obawa. - Nie śpisz jeszcze? - spytał dawny dowódca Marynarki; brzmiał zupełnie normalnie. - Wiem, że późno się kładziesz, dlatego zaryzykowałem. - Sengoku-san? Czy coś się stało? To niepodobne do ciebie, żebyś telefonował... - Mnie nic się nie stało - odparł Sengoku z pretensją, a potem zarzucił go pytaniami: - Co to za sprawa z tymi omdleniami? Źle się czujesz? Jesteś chory? Law pomyślał, że źle usłyszał. Jakim cudem Sengoku-san na drugim końcu świata wiedział o czymś takim? Nie mógł przecież posiadać daru telepatii...? - Jak... Skąd... - wyjąkał, zanim udało mu się pozbierać myśli po początkowym szoku, który odebrał mu zdolność koherentnej mowy. Potrząsnął głową. - O czym ty mówisz, Sengoku-san? - zapytał bardziej spokojnym głosem. - No tak, u was jest dopiero wieczór, to jeszcze nie wiesz... W dzisiejszej gazecie piszą o tym, że Trafalgar Law, najwybitniejszy lekarz świata i dyrektor Szpitala Pamięci Corazona na Raftel et cetera et cetera, zasłabł przy pracy! I oczywiście wróżą najgorsze... praktycznie apokalipsę. Prawie się przed chwilą zakrztusiłem herbatą przy śniadaniu, widząc nagłówek: Czy to koniec Doktora-Cudotwórcy, pytajnik i dwa wykrzykniki. Law poczuł przysłowiowe zawroty głowy. Zamknął oczy i przez moment miał nadzieję, że to tylko zły sen... nawet jeśli od dawna nie miewał snów. W gazecie? W ogólnoświatowym dzienniku? To już wykraczało poza granice absurdu. - Law? Hej, Law? Jesteś tam?! - usłyszał natarczywy głos w słuchawce. - Powiedz coś, bo się martwię. Zignorowałbym to zupełnie, gdyby nie fakt, że powołują się na waszą lokalną prasę. - Jestem, Sengoku-san... Law zacisnął pięści i potem je rozluźnił. Wziął głęboki oddech i nakazał sobie spokój. A potem jeszcze raz sobie go nakazał. Co się stało, to się stało... a tak naprawdę nie stało się nic. Przeżył znacznie gorsze rzeczy, czyż nie? Coś takiego było zaledwie drobiazgiem... A skoro Sengoku-san wiedział... skoro wszyscy wiedzieli... to nie było sensu tego ukrywać. Teraz, w tej chwili... najważniejsze było rozwiać obawy osoby, z którą rozmawiał. Sengoku-san powiedział wprost, że się martwi...! Po ich ostatniej rozmowie Law wiedział, że to prawda... a nie chciał go martwić, zwłaszcza bez powodu. - Nic mi nie jest - powiedział opanowanym tonem. - Zapewniam cię, Sengoku-san. To prawda, że kilka dni temu straciłem na krótko przytomność, ale podejrzewam, że to tylko... przepracowanie - prawie wypluł to słowo, którego nie miał w swoim słowniku. - Wszystko ze mną w porządku, nie jestem chory ani nic takiego... Nic mi nie dolega. Wierzysz mi, prawda? - rzucił niepewnie. - Dlaczego miałbym nie wierzyć? - padła odpowiedź, która wypełniła go ciepłem. - Jeśli tak mówisz, to na pewno tak jest. Nie uważam cię za osobę, która kłamie... nawet jeśli czasem kłamstwa nie uda się uniknąć - mruknął Sengoku w zamyśleniu, ale zaraz mówił dalej: - No, w każdym razie dobrze wiedzieć, że wszystko jest w porządku. Wiedziałem, że media robią z igły widły... Jak zwykle zresztą. Tylko... Dbaj o siebie, dobrze? Mimo frustracji Law miał ochotę się uśmiechnąć. - Nie martw się. Doktor-Cudotwórca nie zamierza skończyć z uzdrawianiem - oświadczył. - Ope Ope no Mi ma się zupełnie dobrze. - Do diabła z Ope Ope no Mi... Liczy się twoje zdrowie, głupolu! - ofuknął go Sengoku. - No, to nie zawracam ci dłużej głowy, bo u ciebie już chyba dochodzi północ, prawda? Dobranoc! Nie przepracowuj się! - Sengoku-san...! - zawołał Law, zanim emerytowany admirał się rozłączył. - Dziękuję... że zadzwoniłeś - powiedział cicho, szczerze. Odłożył słuchawkę. Przetarł twarz obiema rękami i przez chwilę zastanawiał się, co ma z tym fantem zrobić - i czy cokolwiek. Jego wzrok pochwycił leżącą na samym brzegu wielkiego biurka stertę gazet. Sekretarka co rano przynosiła mu do gabinetu lokalny dziennik i raz w tygodniu zabierała czasopisma, na które Law nawet nie spojrzał. Przejrzał dzisiejszy numer "Głosu Raftel", a potem złapał za wczorajszy... Już na pierwszej stronie wielką czcionką napisane było: "Mroczna strona Szpitala Pamięci Corazona. Dyrektor Trafalgar Law dręczony chorobą? Czytaj więcej na stronach 2-3. Tylko u nas!" Zdjęcie oświetlonej słonecznym blaskiem elewacji szpitala stało cokolwiek w sprzeczności z owym mrokiem w nagłówku, jednak może był to zamierzony efekt redakcji. Lawa w pierwszej kolejności zastanowiło to, jak z jednego omdlenia dało się zrobić dwustronicowy artykuł, ale widać nie docenił dziennikarzy. Zagłębił się w tekst, usiłując wyłonić jakąś sensowną treść spomiędzy sporej ilości wykrzykników i znaków zapytania. Szybko odrzucił gazetę z niesmakiem. Jak podejrzewał, zdecydowaną większość artykułu stanowiły najróżniejsze spekulacje i przypuszczenia autora - "Czy to koniec cudów medycyny?", i "Co czeka ludność Raftel i okolicznych wysp?", zapytywał ów między innymi - zaś jedynym rzetelnym fragmentem była informacja o samym omdleniu, choć i ona ujęta została w typowy dla mediów sposób, czyli z naciskiem na sensację i dramat. Dziennikarz przytaczał słowa "pragnącej zachować anonimowość" osoby, która była w szpitalu pacjentem i widziała, jak "nieprzytomnego, bladego jak śmierć dyrektora Lawa" wynoszą z sali operacyjnej, a potem wzywają do niego "wielu lekarzy". Potwierdziło się zatem to, o czym sam był przekonany: ani Bepo, ani Chopper, ani nikt inny z personelu nie rozpowiadał o jego zasłabnięciu - i był to chyba jedyny pozytyw w całej tej sprawie... a w każdym razie jedyna rzecz, która miała znaczenie dla niego. Odchylił się na krześle i zapatrzył w sufit, usiłując przetrawić to wszystko. Sytuacja była na tyle absurdalna, że nawet nie wzbudzała w nim złości - bardziej miał ochotę ją wyśmiać. Przy odrobinie dobrej woli był w stanie zrozumieć, że wiadomość o jego ewentualnej chorobie mogła spowodować reakcję nawet na szerszą skalę. Nie dziwiło go, że dla dziennikarzy taki kąsek był niezwykle smakowity - także ze względu na fakt, że Law się w mediach zupełnie nie udzielał. Na swój sposób był bardzo wpływową osobą, a jednak ludzie wiedzieli o nim naprawdę bardzo niewiele - oczywiste było, że każdy skrawek informacji na jego temat mógł wzbudzić prawdziwą ekscytację. A pacjent, który był świadkiem jego niedyspozycji i zdecydował się na taką niedyskrecję... Cóż, musiał ulec pokusie zyskania odrobiny sławy - i może nawet jakiejś gratyfikacji finansowej - co też można było zrozumieć, gdyż taka była natura ludzka. Law tak naprawdę nie zamierzał go winić. Podejrzewał zresztą, że nawet gdyby udzielał się w prasie regularnie, taka wiadomość i tak wzbudziłaby poruszenie. Nie było więc żadnego powodu, by rezygnować z zasady unikania mediów, która świetnie działała już kilkanaście lat. Przyczyn takiego postępowania było bez liku, zaś główną był brak czasu, który Law mógłby poświecić na rozmowy z reporterami. Co do pozostałych... Nie był celebrytą. Jego życie wypełniała praca i poza medycyną Trafalgar Law nie istniał. Nie miał tak zwanego życia prywatnego, poza tym nie uważał się za ciekawą osobę - nie na tyle, by tworzono o nim historie. Chciał się skupić tylko na leczeniu i nie widział w tym nic złego. Czy powinien jakoś zareagować na ten artykuł...? Szybko doszedł do wniosku, że nie ma to najmniejszego sensu. Sam wiedział najlepiej, że jest to tylko stek bzdur, którego celem było wzbudzenie sensacji. Pacjenci i personel, i wszyscy, którzy odwiedzali Szpital Pamięci Corazona, mogli na własne oczy zobaczyć, że dyrektor Law ma się dobrze i pracuje jak wcześniej - choć o tym artykuł już nie wspominał. Nie, nie powinien się czymś takim przejmować. Odporności na opinię publiczną nauczył się już dawno temu - w czasach, gdy po świecie krążyły jego listy gończe z jedną z najwyższych w historii sum - więc i teraz sobie z taką "sławą" poradzi. Potem jednak uświadomił sobie, że oficjalne stanowisko trzeba będzie zająć. Wiadomość trafiła do mediów światowych i oznaczało to, że szpital zostanie zalany falą telefonów z prośbami o komentarze, pewnie nawet ministerstwo zdrowia zechce otrzymać jakieś stosowne wyjaśnienie... Law będzie musiał poprosić swojego zastępcę oraz rzecznika szpitala, by wystosowali odpowiednie pismo do władz i do mediów i sprostowali przedstawione informacje. Nawet jeśli uważał to za zawracanie głowy, to nie mógł zignorować obaw, jakich ten artykuł przysporzył zwykłym ludziom - potencjalnym pacjentom. Nie było dobrze, że coś mogło zachwiać ich przekonaniem, że w razie czego jest miejsce, w którym mogą szukać leczenia i mieć pewność, że odzyskają zdrowie. Dla dobra publicznego istotne było, by Trafalgar Law był w pełni sił i zdolności, zadecydował. W następnym momencie skrzywił się i zapytał samego siebie z drwiną, kiedy to zaczął wymieniać swoje nazwisko i "dobro publiczne" w tym samym zdaniu. Cóż, prawda była taka, że robił dla świata coś dobrego, on i Ope Ope no Mi, nie mógł temu zaprzeczać. Ta myśl przywiodła na jego pamięć Sengoku-san i teraz rzeczywiście poczuł złość - głównie przez to, że głupia prasa zupełnie bez powodu zaniepokoiła starego admirała. Z drugiej strony... to, że Sengoku-san zadzwonił do niego z drugiego końca świata, napełniało go ciepłem, którego nie zamierzał się wypierać. Miło było usłyszeć jego głos... i po raz kolejny przekonać się o jego trosce i przywiązaniu, nawet jeśli poza tym cała ta sprawa nie miała żadnych pozytywnych aspektów. Koniec końców Law zdecydował, że nie ma potrzeby o tym więcej myśleć - na pewno nie teraz, kiedy miał jeszcze pracę do wykonania. Z ironiczną myślą, że medycyna jest prostsza od wszystkich innych dziedzin życia, na nowo zagłębił się w przypadkach klinicznych, których leczenie czekało go już jutro.
|