Końcówka roku nie obfitowała w szczególne odstępstwa od normy, podobnie zresztą jak początek następnego. Pierwszy stycznia Law spędził zgodnie z własną tradycją - czy może raczej: tradycją Szpitala Pamięci Corazona - dyżurując. Dyżur noworoczny w gruncie rzeczy nie był przyjemną odmianą i przeważnie wystawiał na próbę jego cierpliwość oraz wyrozumiałość, gdyż większość jego klienteli stanowili wówczas poszkodowani przy zabawie fajerwerkami. Ludziom nie dawało się przetłumaczyć, że petardy są niebezpieczne, i tym samym nauczyć ostrożności w obchodzeniu się z nimi, każdego więc roku Law spędzał całe godziny odtwarzając palce, nosy i gałki oczne. Tym razem trafił do niego między innymi pacjent, którego petarda uderzyła prosto w czoło, rozerwała czaszkę i unicestwiła część mózgowia. Dopiero wspomnienie na swoją etykę medyczną pomogło Lawowi przywołać tę odrobinę empatii, która była potrzebna do leczenia, ponieważ chłodny rozum był zdania, że ludzkość będzie znacznie szczęśliwsza bez takiego idioty, a podobne myślenie jednak nie przystawało medykowi. Z jednej rzeczy był zadowolony przy okazji tegorocznego dyżuru: używanie Ope Ope no Mi przez dłuższy czas nie wywołało tym razem żadnych sensacji typu omdlenie, a tego się podświadomie obawiał. Naprawdę nie chciał ponownie przechodzić przez to, co miało miejsce jesienią, kiedy wszyscy wokół nie dawali mu spokoju swoją nadmierną troską. Dyżur noworoczny uspokoił go w tej kwestii, upewnił, że wszystko było w porządku. Przecież nie miał jeszcze nawet czterdziestu lat! Według standardów medycznych był zupełnie młodym człowiekiem. (Przy tej konstatacji wygodnie "zapominał" fakt, że używanie Ope Ope no Mi do walki, które wielokrotnie zdarzyło mu się w przeszłości, najpewniej skróciło jego spodziewaną długość życia. Nie chciał sobie tym zawracać głowy). Nie istniał żaden powód, dla którego z jego zdrowiem miałoby być coś nie tak - i też nie było. Styczeń był pogodny, z temperaturami koło zera. Śnieg leżał w wyższych partiach wyspy, ale na samym wybrzeżu nie miał szansy zostać na dłużej. Podczas tych ostatnich kilkunastu lat, które Law spędził na Raftel, tylko raz zima była tak ostra, że morze przy brzegu zamarzło - jednak w tym roku na coś takiego się na szczęście nie zanosiło. Oczywiście znaleźli się ludzie, którzy narzekali na tak łagodne zimy, jednak Law starał się ich nie słuchać... nawet jeśli tak naprawdę praktycznie nie wychodził na zewnątrz, wobec czego pogoda nie robiła mu żadnej różnicy. Wtedy jednak nadszedł piętnasty stycznia i sytuacja uległa zmianie. Law spędził miły wieczór nad kartami pacjentów, planując zabiegi na następny dzień, i już miał informować oddziały o szczegółowych terminach, kiedy jego wewnętrzny kalendarz przypomniał mu, że jutro ma przymusowy urlop - a jego sekretarka już dawno to uwzględniła i zapisała następnych nowych pacjentów dopiero na pojutrze. Zmarszczył brwi i odchylił się na krześle, odkładając słuchawkę ślimakofonu na miejsce. Jego dobry humor ulotnił się, zastąpiony przez niezadowolenie. Przez ostatnie tygodnie udało mu się praktycznie zapomnieć o tym, do czego zmusili go Bepo, Ikkaku i Clione - we współpracy z Luffym i, o zgrozo, Rządem Światowym. Teraz wyrzucał sobie, że tak łatwo poddał się ich naciskom i przystał na to, by raz w miesiącu zrobić sobie wolny dzień. Wolny dzień! Myśl o tym, ile mógłby w tym czasie wyleczyć osób i ile kolejnych przyjąć, napełniała go rozpaczą. Prawie że miał nadzieję, że jutro wydarzy się coś nieprzewidzianego, co sprawi, że będzie musiał zostać w pracy... zaraz jednak uznał, że życzenie sobie katastrofy było z gruntu niemoralne i nie dało się go wytłumaczyć żadnymi pobudkami osobistymi, więc szybko tego zaprzestał. Cóż, nic nie mógł z tym już teraz zrobić. Prawda była taka, że obiecał - a Trafalgar Law nie był kimś, kto nie dotrzymuje swoich postanowień, i tyle, więc nie przyszło mu do głowy, by spróbować się jakoś wykręcić czy wykłócać się o odwołanie całego tego cyrku. Nawet jeśli wizja jednodniowego urlopu napełniała go... no, może nie przerażeniem, po prostu niechęcią... to przecież jakoś sobie poradzi. Pokonał Donquixote Doflamingo, doprowadził do upadku Czterech Imperatorów, przeżył trzynaście lat w bezpośrednim otoczeniu najbardziej szalonego Króla Piratów, jaki kiedykolwiek chodził czy żeglował po tym świecie - w porównaniu z tym jeden dzień wolny od pracy naprawdę nie był niemożliwą perspektywą. Zajmie się czymś - na przykład poczyta żurnale medyczne, zerknie na plany nowego skrzydła i podania kandydatów albo przejrzy ostatnie prace naukowe napisane przez lekarzy szpitala - i szesnasty stycznia sam minie. Pocieszony tym wnioskiem, zadzwonił na oddziały i umówił zabiegi na pojutrze. Kiedy jednak szesnasty stycznia nastał, po raz kolejny okazało się, że życie nigdy nie jest tak przyjemne, jak je sobie planujemy. Na początku wszystko przebiegało dobrze: Law pamiętał, żeby na ubranie nie zakładać fartucha, potem jak co dzień zjadł po czwartej śniadanie - tym razem w samotności, gdyż Bepo się w kantynie tego ranka nie pojawił - a potem usiadł przy biurku i pogrążył się w lekturze ogólnoświatowych czasopism medycznych. Około siódmej jednak drzwi do jego gabinetu otworzyły się i stanął w nich ordynator oddziału ratunkowego, a minę miał bardzo niezadowoloną. - Co ty tu robisz? - zapytał z pozornym spokojem. - Czytam żurnal chirurgiczny...? - odpowiedział Law, zsuwając okulary na czubek nosa. - Miałeś mieć urlop...? - przypomniał mink. - Przecież mam. - Uważasz za urlop siedzenie w swoim gabinecie i czytanie żurnala chirurgicznego? - spytał Bepo, marszcząc czoło. - Właściwie ten gabinet jest poniekąd także moim mieszkaniem - zauważył Law. - Nie zajmuję się dzisiaj leczeniem, nie zamierzam nawet spojrzeć na pacjentów ani używać Ope Ope no Mi. O co ci chodzi? Bepo zamknął oczy i wziął głęboki oddech, zanim znów na niego popatrzył. - Pod pojęciem urlop kryje się więcej niż tylko niepracowanie. Tak samo jak zdrowie oznacza więcej niż tylko brak choroby - powiedział. - Powinieneś coś zrobić, żeby się rozerwać. Zrelaksować. Wiesz chyba, co to znaczy? Law wyprostował się na krześle. - Nie musiałeś tego mówić - stwierdził. - Co więc, według ciebie... - Zaczął i urwał, gdyż to, co zamierzał powiedzieć, nie było z korzyścią dla jego inteligencji. Bepo pokręcił głową i westchnął, co Law zinterpretował jako: "Jesteś beznadziejny". W gruncie rzeczy nie wiedział, skąd mu to przyszło do głowy, Bepo przecież nigdy by czegoś takiego nie powiedział. Mink tymczasem wyjrzał przez okno, za którym już się rozjaśniło. - Mamy na dole spokój - oświadczył. - I przez godzinę jestem wolny, więc chodź, pójdziemy na spacer. Law mrugnął. - Bepo, nie jestem dzieckiem - odparł. - Nie musisz się mną zajmować. - Nie zamierzam się tobą zajmować - odrzekł z miejsca mink. - Chcę ci tylko pokazać, jak powinieneś spędzać wolny dzień, bo... - Urwał. "Bo sam nie wiesz, jak to robić", dopowiedział sobie Law, choć w dalszym ciągu nie miał pojęcia, skąd mu się te myśli biorą. Może przez wydarzenia ostatniej jesieni nauczył się patrzeć na własną sytuację oczami innych ludzi... Szkoda tylko, że to, co widział, było mocno nieciekawe. - No chodź - powiedział mink, machając na niego zachęcająco. - Przecież ci nie ubędzie. Law wiedział, że jeśli się nie zgodzi, skończy się to kazaniem albo nawet kłótnią. Poza tym... Bepo miał rację: czy coś mu ubędzie, jeśli się przejdą i porozmawiają? Przecież to był Bepo, jego najlepszy przyjaciel i ktoś, kogo Law znał tak dobrze, jak znał samego siebie. Pogawędki z nim nigdy nie były stratą czasu. Kiwnął głową i wstał. Narzucił bluzę i poszli. Był kolejny piękny dzień z bezchmurnym niebem, które o tej porze roku miało jasnobłękitny kolor. Wiał lekki wiatr, jednak nie było mrozu; powietrze pachniało solą. Choć panował styczeń, trawnik przed szpitalem cieszył oczy zielenią. Law zastanawiał się, gdzie pójdą - jeśli Bepo miał godzinę, to mogli pospacerować po parku albo przejść się nad morze, nigdzie dalej się raczej nie wypuszczą... Mink skierował się do bocznej bramy, więc zapowiadał się spacer po plaży. Już wkrótce przed ich oczami rozpostarł się ograniczony jedynie horyzontem widok, który każdy człowiek morza na którymś etapie życia musiał uznać za najpiękniejszy na świecie. Pod lazurowym niebem woda miała barwę jasnego szafiru, znaczonego gdzieniegdzie bielą piany i cętkami mew. Fale łagodnie i niemal bezdźwięcznie obmywały piasek, który zimą robił dziwne wrażenie pod stopami. Ponieważ dla większości ludzi dzień dopiero się zaczął, na plaży poza nimi dwoma nie było innych osób. - Nie było cię na śniadaniu... Coś się działo? - zapytał Law, gdy szli po niemal białym piasku, choć zaraz pożałował tego pytania, będąc pewnym, że Bepo skarci go za rozmowy o pracy. Mink jednak odparł tylko: - Trafiły się nam akurat trojaczki z zapaleniem krtani. - Trojaczki? Nie mów, że wszystkie miały obrzęk w tym samym momencie...? Bepo kiwnął głową. - Matka zapakowała je do wózka i przybiegła do nas... W porcie mieszka, więc nie pomyślała, żeby wezwać ambulans. Oczywiście na zimnie dolegliwości ustąpiły, jak tylko wyszła z domu, ale kiedy wniosła dzieciaki do szpitala, znów zaczęły sinieć. - Wszystkie trzy? - Tak. - Biologia mnie czasem zadziwia - stwierdził Law. - Chociaż w sumie to trojaczki... - W każdym razie mieliśmy nagle roboty na trzy pary rąk, rozumiesz. Law w zamyśleniu pokiwał głową. Potem, zanim zdążył się ugryźć w język, zapytał: - Jak to jest, że pracujesz tyle co ja, a do mnie masz pretensje, że nie biorę urlopu? Bepo popatrzył na niego ze zdziwieniem. - Nie pracuję tyle co ty - odparł. - Po pierwsze, zawsze robię sobie jeden dzień w tygodniu wolny. Po drugie, nie mam całej doby wypełnionej pracą. Przecież wiesz, że w nocy śpię, kiedy tylko nie ma roboty, a i za dnia nie stronię od drzemek. Na naszym oddziale ratunkowym nie ma aż tak wielu pacjentów. Podejrzewam, że w porównaniu z tobą mam jakieś trzy razy mniej pracy... plus wspomniany dzień wolny. No i jest to zupełnie normalna praca, nie używam żadnego diabelskiego owocu, który by pochłaniał moje siły. - Zamilkł, a potem westchnął cicho, zanim kontynuował: - Nie mam pretensji, bo urlop już bierzesz. Law odgonił kolejną natrętną myśl, że Bepo pewnie wolałby, by brał urlop częściej niż jeden dzień w miesiącu. Doszedł do niemiłego wniosku, że za jakiś czas jego otoczenie niewątpliwie znów podniesie tę kwestię i zacznie wymagać zwiększenia tego wolnego czasu... Law chciałby, żeby go to bawiło albo chociaż rozczulało - na nieszczęście cała ta sprawa wywoływała u niego w większej mierze negatywne emocje, w pierwszej kolejności dlatego, że w ogóle nie czuł potrzeby urlopowania. Teraz, kiedy o tym pomyślał, znów ogarnęły go wyrzuty sumienia. Zatrzymał się w pół kroku, co skłoniło Bepo, żeby też przystanął. - To nie jest w porządku - powiedział, zaciskając pięści. - Co nie jest? Law pokręcił głową, wbijając wzrok w jasny piasek. - Powinienem pracować - mruknął. - To zupełnie bez sensu, że tylu chorych czeka na moją pomoc, a ja nic nie robię. - To nie jest bez sensu - zaprotestował Bepo. - I jest jak najbardziej w porządku, że robisz sobie dzień wolny. Jesteś człowiekiem jak wszyscy inni i zasługujesz jak wszyscy inni na trochę odpoczynku. - Odpoczywam w nocy - powiedział Law półgębkiem, a potem przeciągnął ręką przez włosy. - Jak mógłbym się zrelaksować, kiedy mam świadomość, że ten jeden dzień może dla kogoś oznaczać wyrok śmierci? - To może rzeczywiście powinienem był cię zostawić przy tych czasopismach - odparł Bepo z kolejnym westchnieniem. - Na czytaniu najwyraźniej potrafiłeś się skupić...? Law wzruszył ramionami, a potem wsadził ręce w kieszenie bluzy. Zapatrzył się w morze, dostrzegając na horyzoncie zbliżający się do wyspy statek - pierwszy poranny prom. - Czytałem ten numer żurnala chirurgicznego - rzucił Bepo, podejmując krok, a Law ruszył za nim. - Co sądzisz o tej nowej metodzie operowania raka żołądka z North Blue? - Wygląda na to, że mają dobre wyniki. Uni już to ze mną konsultował kilka dni temu. Chciałby ją u nas wypróbować. Przez chwilę rozmawiali o najnowszych doniesieniach ze świata medycznego, kontynuując spacer. Law zdawał sobie sprawę, że Bepo prawdopodobnie chce zająć jego uwagę, by nie myślał o nieprzyjemnych sprawach, niemniej jednak takie pogawędki zawsze były miłe. Znali się, odkąd byli dzieciakami, i Law wiedział, że ufa swojemu dawnemu nawigatorowi bardziej niż komukolwiek innemu. Rozmowy z Bepo nigdy nie przychodziły mu trudno i zostawiały go w dobrym nastroju... o ile nie tyczyły się jego własnego samopoczucia. Inna sprawa, że obecnie prawie zawsze mówili na tematy medyczne. - W przyszłym miesiącu jest światowy kongres medycyny ratunkowej, pamiętasz? - odezwał się mink. - Teraz, kiedy mi o tym przypomniałeś, tak - odparł Law z krzywym uśmiechem. - Znów cię zaprosili jako prelegenta? Bepo pokręcił głową. - Nie, ale i tak zamierzam pojechać. Ta impreza ma wysoki poziom, zawsze można się czegoś nowego nauczyć. Swoją drogą... - Tak? - Zastanawiam się, czy u nas nie dałoby się czegoś takiego zorganizować... - powiedział mink w zamyśleniu. - U nas? W szpitalu? - spytał Law, marszcząc brwi. - Nie no, skąd. Po prostu na Raftel. - Chyba nie ma warunków... - odparł Law. - Podejrzewam, że New Piece dałoby się od biedy przerobić na centrum kongresowe, Nami by się z pewnością zgodziła, ale nie mamy zaplecza hotelowego. Na taki kongres pewnie chciałoby przyjechać przynajmniej kilka, a pewnie i kilkanaście tysięcy ludzi... Gdzie byśmy ich pomieścili? - Może w pałacu? Albo na okolicznych wyspach? - sugerował Bepo. - Albo każdy przyjechałby z własnym namiotem - rzucił Law z ironią. - Tak czy owak, myślę, że wielu lekarzy chciałoby odwiedzić Raftel... - Masz na myśli, że kilka tysięcy ludzi kręciłoby się nam po szpitalu? - Oj tam, od razu kręciło... - odparł mink. - Pewnie, że nie wpuścilibyśmy tutaj całego tłumu! Moglibyśmy zrobić prezentację na kongres, pokazać im zdjęcia i opisać dokładnie naszą działalność. - Widzę, że naprawdę miałbyś ochotę to zrobić - mruknął Law, patrząc na niego z ukosa. - Tylko że organizacja czegoś takiego wymagałaby strasznie dużo pracy. Musiałbyś znaleźć odpowiednią osobę do koordynacji wszystkiego. - Więc nie jesteś tak zupełnie przeciwko tej idei? - spytał Bepo. - Dlaczego miałbym być? Jeśli tylko nie będzie z tego żadnej szkody dla szpitala, to czemu nie? Myślę, że Światowe Towarzystwo Lekarskie będzie bardziej niż zainteresowane i z chęcią pomoże w organizacji. Skonsultuj z nimi pomysł i ustalcie datę. Za dwa-trzy lata powinno być zupełnie okej, zdąży się na spokojnie ze wszystkim - stwierdził Law. - Ale wcześniej trzeba by ocenić realnie, jaką liczbę uczestników impreza byłaby w stanie przyjąć... czy na przykład przy tej okazji dałoby się wybudować nowe hotele na Raftel i sąsiednich wyspach... a jeśli tak, to z czyich funduszy. Franky pewnie by pomógł, jeśli nie będzie miał ważniejszych rzeczy na głowie. Jeśli chodzi o wyżywienie, to sądzę, że nie ma problemu: jest tu wystarczająco restauracji, by zapewnić posiłki nawet tysiącom gości. Być może jednak trzeba będzie zwiększyć liczbę połączeń morskich... - Zamyślił się. - A jaki to miałby być konkretnie kongres? Ogólnomedyczny czy specjalistyczny? Odwrócił się w stronę Bepo i zobaczył, że ten wpatruje się w niego z otwartymi ustami. - Co? - spytał. Bepo pokręcił głową i uśmiechnął się. - Nic, po prostu po raz kolejny zostałem wprawiony w osłupienie twoimi zdolnościami organizacyjnymi. Law wywrócił oczami. - Przesadzasz. To są przecież podstawowe kwestie - mruknął. - Rzeczywiście... A co do twojego pytania, myślę, że kongres ogólnomedyczny byłby zupełnie w porządku... na początek. - Na początek? - No wiesz, jak już będziemy mieć infrastrukturę i doświadczenie, to szkoda by było tego później nie wykorzystać - powiedział niewinnie Bepo, choć oczy mu się świeciły. - Zaraz mi powiesz, że planujesz uczynić z Raftel centrum światowej medycyny - prychnął Law. - A czy już nim nie jest? - rzucił mink, bardziej stwierdzając fakt niż zarozumiale; Bepo nigdy nie bywał zarozumiały. - Skoro o tym mowa... Jeśli zorganizujemy ten kongres, to najwybitniejszy lekarz na świecie będzie się musiał bez wątpienia na nim pojawić. - Mogłem się spodziewać, że mnie w to wciągniesz. - Oj tam, wystarczy, że wygłosisz piętnastominutową mowę na rozpoczęcie imprezy... Rozmawiając o ewentualnym kongresie, dotarli do Roger Bay - pierwszego miasta, które powstało na Raftel, zbudowane wokół jedynego portu wyspy. Na mijanym straganie Bepo kupił - w ramach drugiego śniadania - dwa szaszłyki z grilowanego tuńczyka. - Nic nie pobije świeżej ryby z rana - powiedział, kiedy skierowali się na mały ryneczek miasta. - Jakiej świeżej? Ta jest lekko opiekana... - zauważył Law, choć tak naprawdę miał ochotę się uśmiechnąć. - Nie łap mnie za słowa - rzucił mink z udawanym oburzeniem. - Żałuję, że jadamy śniadanie o czwartej, przez to musimy się zawsze zadowalać wczorajszą rybą. - Kto ci każe jeść ze mną? Możesz przecież jeść później... - Chciałbyś - odparł Bepo tonem, który wskazywał, że ani myśli zrezygnować z ich wspólnego posiłku na rozpoczęcie dnia... i Law był mu za to wdzięczny. Zegar portowy wybił za kwadrans ósmą. - To ja lecę - powiedział Bepo, wyrzucając patyk do kosza. - Nie no, czekaj, wrócę przecież z tobą - odparł Law. - Ty masz dzień wolny - przypomniał mink, patrząc na niego srogo. - Zrób sobie dłuższy spacer albo coś. Idź do New Piece, oni mają otwarte całą dobę. Zjedz lunch w All Baratie. A potem wpadnij do muzeum albo do kina. Właściwie mógłbyś tam spędzić cały dzień, zwłaszcza że chyba nigdy tam nie byłeś...? No, to do zobaczenia! Pomachał mu na pożegnanie, a potem odwrócił się i pobiegł w stronę szpitala, znikając za rogiem. Law został sam na rynku miasteczka portowego... i nagle zdał sobie sprawę z otaczającego go hałasu i krzątaniny. Dojadł szaszłyka i wyrzucił patyk, a potem wbił ręce w kieszenie i wcisnął głowę w ramiona, a nos w kołnierz bluzy. Uświadomił sobie, że naprawdę od dawna tutaj nie był. Od kilku lat praktycznie nie opuszczał Szpitala Pamięci Corazona, a jeśli już mu się to zdarzyło, to jedynie w nagłych wypadkach - gdy potrzebowano na gwałt Ope Ope no Mi i jego zdolności ratowania życia. Tym razem jednak był tutaj... prywatnie. I Bepo kazał mu spędzić cały dzień na zewnątrz...! Law skłamałby, mówiąc, że czuje się komfortowo w tej sytuacji, i zamarzył, by z powrotem znaleźć się w swoim gabinecie. Ludzie mijali go, rozmawiając się i śmiejąc, jedni spiesznym krokiem, inni bardziej spokojnie, młodzi i starsi, kobiety i mężczyźni. Przy straganach roiło się od klientów, chętnych na towary tak spożywcze, jak i inne. Z jednej strony dolatywał wyraźny zapach świeżej ryby, z innej - już nie tak przyjemny świeżego pieczywa. Można było słyszeć kupców zachwalających swój towar. Od morza dobiegł sygnał statku wchodzącego do portu. Szczekały psy. Kobieta podlewająca kwiaty na oknie strąciła przez nieuwagę doniczkę, która spadła tuż przed nosem przechodzącego pod domem staruszka, któremu wymknęło się przekleństwo. Grupa dzieci biegła do szkoły, uderzając plecakami każdego, kto miał nieszczęście znaleźć się na ich drodze. Law stał wśród tego tłumu i w pierwszej kolejności odczuwał zdziwienie faktem, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Nie wynikało to z zarozumialstwa, po prostu... Wydawało mu się, że jego twarz zna większość ludzi na świecie. Ale, zrozumiał wnet, nikt nie spodziewał się ujrzeć Trafalgara Lawa na środku miasta portowego, skoro powszechnie wiadomo było - zwłaszcza po artykule w gazecie, na co się skrzywił - że spędza cały swój czas w pracy... aż do przesady. Nie zamierzał jednak dłużej testować swojego szczęścia... a poza tym chciał się przenieść w jakieś miejsce zawierające mniejszą ilość ludzi. - Czyli do New Piece idzie się tędy? - dobiegł go kobiecy głos. - Tak jest napisane - odpowiedział głos męski. - Ale daleko... i pod górę. - Można wziąć taksówkę, kochanie. Law podniósł wzrok. Dwa metry dalej stała para młodych ludzi, którzy wpatrywali się w coś nad jego głową, po czym odeszli w poszukiwaniu transportu. Podążył za ich wzrokiem, by ujrzeć za swoimi plecami drogowskaz z tablicami kierującymi między innymi na pałac Króla Piratów oraz Szpital Pamięci Corazona, jak również najbliższy postój taksówek. Miało to sens, skoro na rynku krzyżowały się główne drogi miasta... Law popatrzył na biegnący w głąb wyspy trakt, który wkrótce po opuszczeniu zabudowań zaczynał się wznosić, by po niespełna sześciu kilometrach osiągnąć swój cel. Właściwie nawet stąd widać było kolorowy dach kompleksu pałacowo-rozrywkowego New Piece... czy jak inaczej nazwać to miejsce, w którym Słomkowy Kapelusz Luffy urządził dom dla siebie i wszystkich, którzy chcieli przy nim zostać. Potrząsnął głową. Nie, nie zamierzał tam iść. Nawet jeśli postąpi zgodnie z życzeniem Bepo i spędzi ten dzień poza szpitalem, to New Piece było ostatnim miejscem na Raftel, do którego mógłby się udać - zwłaszcza że z dużym prawdopodobieństwem leżał tam śnieg, przynajmniej gdzieniegdzie. Z jakiegoś jednak powodu nogi zaczęły same nieść go w stronę gór. Może ta szeroka i pozbawiona tłumu droga, która rozpościerała się przed nim, wyglądała bardziej zachęcająco niż przepełnione ludźmi miasto...? No i przecież wcale nie musiał tam wchodzić, może po prostu zrobić sobie kilkukilometrowy spacer i zawrócić albo gdzieś skręcić, prawda? Z ulgą zostawił za sobą gwar Roger Bay z jego rynkiem, targiem i portem, z mieszkańcami i przyjezdnymi. Populacja Raftel wciąż rosła, choć wyspa była zamieszkana dopiero od czasu przybycia tutaj Luffy'ego przed kilkunastu laty. Obecnie istniało już kilka innych miast oraz mniejsze osady, gdyż obecność Króla Piratów - oraz najwybitniejszego lekarza na świecie - działała jak magnes. Raftel było w świadomości wielu miejscem, w którym historia zaczęła się na nowo, a przez to popularnym i z pewnością także modnym. Wyspa znalazła się na mapach, a ustanowienie morskiego szlaku umożliwiło ludziom dotarcie na nią. Jej położenie nie było już tajemnicą, a mimo to w dalszym ciągu wabiła i przyciągała. Pod względem geograficznym Raftel była raczej górzysta, a jedyne nisko położone obszary znajdowały się na wybrzeżu. Już w niewielkiej odległości od brzegu teren zaczynał się podnosić i falować, porośnięty w dużej mierze lasem. Gleba okazała się na tyle żyzna, że dało się tutaj uprawiać zboża, o hodowli innych roślin nawet nie wspominając, więc poza kupcami i rzemieślnikami pojawili się też farmerzy, których gospodarstwa Law teraz mijał, zdążając w stronę New Piece. W miarę wznoszenia terenu powierzchni użytkowej było coraz mniej, a domostwa stawały się rzadsze - tego nie można było jednak powiedzieć o drogowskazach, które ustawiono w regularnych odstępach na całej długości drogi. Potwierdzały one, że tak, na pewno zmierzało się we właściwym kierunku, aczkolwiek Law był zdania, że trzeba było być Zoro, żeby się tutaj zgubić. Same tabliczki kierujące na New Piece były swoistym dziełem sztuki - ozdobione obrazkami przedstawiającymi członków dawnej załogi pirackiej Luffy'ego w dziwnych pozach i z ciekawymi minami oraz, rzecz jasna, symbolem Króla Piratów. Law przypomniał sobie, że na znakach prowadzących do Szpitala Pamięci Corazona też znajdował się dawny symbol Piratów Serca, ale - na szczęście - nikomu nie wpadło go głowy zamieścić obok jego podobizny. Nie wiedział, jak Luffy namówił resztę Słomkowych, by się na to zgodzili. Może uznali, że była to miła odmiana po tym, jak przez kilka lat ich twarze zdobiły głównie listy gończe... Pogoda była piękna, zaś słońce wspinało się coraz wyżej po lazurowym niebie. Droga o tej porze dnia pozostawała praktycznie pusta, jedynie co jakiś czas przejeżdżały taksówki, wioząc pierwszych turystów do centrum rozrywki - tych, którzy przypłynęli porannym promem. Tym samym statkiem przybyli też pewnie pacjenci... Ta myśl spowodowała kolejny napływ wyrzutów sumienia i sprawiła, że Law zwolnił, a potem zatrzymał się zupełnie i obejrzał za siebie. Grand Line połyskiwał w dole szafirowo. Szpitala nie było stąd widać, gdyż skrywały go wzniesienia i drzewa, jednak z całą pewnością znajdował się tam - na prawo od Roger Bay. Wiedział, że nie może wrócić. Zobowiązał się do urlopu i musiał wytrwać, choćby poczucie winy miało go zgnieść. Gdyby teraz wrócił do pracy, Bepo i reszta nie daliby mu spokoju, gdyż jego argumenty - logiczne, medyczne i etyczne - zupełnie do nich nie przemawiały. Poza tym obiecał, a to też miało znaczenie. Musiał sobie z tym poradzić. Ponownie popatrzył w górę. Dochodziła już pewnie dziewiąta, więc dzień mijał i w końcu minie zupełnie. W sumie New Piece nie był takim głupim pomysłem - jak mówił Bepo, było tam wystarczająco rozrywek, by zająć myśli na wiele godzin, a tego w tej chwili najbardziej potrzebował. Starając się skupić uwagę na czymś innym niż praca i pacjenci, ruszył w dalszą drogę, stawiając kroki z przesadną energią. Im wyżej wchodził, tym więcej śniegu widział w zacienionych miejscach pod zaroślami. Droga była zupełnie czysta, gdyż - jak pamiętał - znajdował się pod nią system ogrzewania opracowany przez Franky'ego. Nami tak długo narzekała, że musi brnąć w zaspach (choć Sanji był bardziej niż chętny, by ją nosić), że główny inżynier Słomkowych zdecydował się na takie właśnie ulepszenie. Law w duchu był wdzięczny i jemu, i Nami. Co jakiś czas oglądał się za siebie, by podziwiać coraz głębszą barwę morza w oddali. Ponieważ droga kilka razy zakręcała, zaś świerki rosły gęściej, przeważnie był w stanie dostrzec tylko niewielki fragment wody, jednak nawet on cieszył jego oko. Law, jak wielu byłych piratów, miał morze we krwi i najlepiej czuł się, mając je w zasięgu wzroku. Był już jednak naprawdę wysoko i nie dało się więcej wyczuć w powietrzu soli, gdyż przesiąknięte było żywicą. Nie było słychać fal, tylko krzyk krążących w górze sokołów. Natura najwyraźniej nic nie robiła sobie z obecności wielkiego kompleksu rozrywkowego - choć, na ile Law się orientował, Franky zadbał o to, by miejsce było przyjazne dla środowiska i w żaden sposób nie wpływało na ekosystem Raftel. Przy budowie szczególny nacisk położono na tłumienie dźwięków oraz świateł, w przeciwnym razie byłoby to jak otworzyć dyskotekę w parku narodowym. Nawet taksówki, które kursowały między kompleksem a portem, były na tyle ekologiczne, że nie powodowały zanieczyszczeń ani nawet nie hałasowały. Słomkowi byli zgodni co do tego, że przyrodę Raftel należy zachować w jak najlepszym stanie - a Law wciąż jeszcze pamiętał, jakie wrażenie wywarła na nim dzika, nienaruszona cywilizacją natura wyspy, kiedy pierwszy raz postawił nogę w tym miejscu końca i początku. Wreszcie osiągnął skraj kotła lodowcowego, w którym Luffy zbudował swój dom. Droga przebiegała przez brzeg, a potem schodziła nieco w dół. Choć teren był wyraźnie górski - skalne ściany wznosiły się z trzech stron - wysokość nad poziomem morza nie była na tyle zawrotna, by uniemożliwiać wzrost normalnej roślinności, więc także tutaj nie brakowało majestatycznych świerków. Dno kotliny było jednak pozbawione drzew, gdyż pośrodku stał budynek, który nie miał sobie podobnych na całym świecie. Franky bez wątpienia popuścił wodze swojej bujnej fantazji, kiedy go projektował - choć było też możliwe, że Luffy brał w procesie tworzenia aktywny udział. Ogólnie rzecz ujmując budynek wyglądał jak miszmasz wszystkich chyba istniejących stylów architektonicznych oraz odniesień kulturowych. Były tutaj wieże kwadratowe i okrągłe, krużganki i łuki, okna duże i małe, dachy wygięte i proste. Były części o różnej wysokości, zbudowane z różnych materiałów i pomalowane na różne kolory. Wokół znajdowały się sadzawki, ogrody i place zabaw, w których ustawione były posągi z brązu i marmuru, altany i atrakcje dla dzieci - teraz pokryte śniegiem. Na najwyższej wieży umocowana była flaga pirackiej załogi Słomkowego Kapelusza, a targał ją wiatr, który na tej wysokości prawie nigdy nie cichł. Całość sprawiała wrażenie, jakby należała do absolutnie szalonego człowieka - co pasowało, gdyż Monkey D. Luffy był jednym z największych oryginałów, jakie chodziły po tej ziemi, i zaprzeczeniem słowa "normalność". Pałac miał kilka pięter i był w stanie pomieścić przynajmniej kilkaset osób, zaś na niedobór gości jego gospodarz nie mógł narzekać, gdyż przygody, które przeżył w czasie poszukiwań One Piece, wzbogaciły go o wielu przyjaciół na samym tylko Grand Line. Było logiczne, że każdy z nich chciał go chociaż raz odwiedzić w miejscu, które Luffy uznał za swoje. Stojący na prawo od pałacu - i połączony z nim - kompleks rozrywkowy o dumnej nazwie New Piece był już odrobinę bardziej ujednolicony stylistycznie i stonowany kolorystycznie. To tam mieściły się lunapark, park wodny, restauracje, sklepy, muzea, sala koncertowa i nawet kino, a także hotel dla gości, którzy pragnęli spędzić tutaj więcej czasu. Law skierował się na chodnik wiodący do wejścia, nie zdążył jednak ujść więcej niż kilka kroków, kiedy do jego uszu doleciał narastający okrzyk: - HEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEJ!!!!! ...i w następnej chwili Król Piratów, Słomkowy Kapelusz Luffy wylądował obok niego na kamiennej płycie drogi. Wyglądało na to, że zeskoczył tutaj wprost z pałacu. - Torao! To naprawdę ty! - zawołał z radością, klepiąc go po plecach. - Wiedziałem, że przyjdziesz! Masz dzisiaj wolny dzień, prawda? Law wpatrywał się w niego bez słowa. Oto przed nim stała ostatnia osoba, którą pragnął tego dnia widzieć... jednak pretensje mógł mieć tylko do siebie, skoro z własnej woli tutaj przyszedł. Jeśli coś go dziwiło, to fakt, że Luffy pamiętał o jego urlopie. Ale, uświadomił sobie zaraz, Król Piratów już wcześniej zaskakiwał go swoją zdolnością pamiętania tego typu spraw. - Wybrałem się do New Piece - mruknął. - Nigdy wcześniej tam nie byłem... - No co ty! - zaprotestował Luffy. - Musisz przyjść do nas! Do New Piece możemy pójść później! Zabiorę cię i pokażę wszystko - zaproponował z entuzjazmem, który dorabiał wykrzyknik każdemu wypowiadanemu przez niego zdaniu. Law wiedział z doświadczenia, że opieranie się nic nie da, i jedynie kiwnął głową. Luffy pojaśniał jeszcze bardziej i skierował się na lewą drogę. - Ale chyba nie wypatrywałeś mnie od rana? - zapytał Law z ironią. - Nie, siedziałem sobie na dachu i... - Luffy zatrzymał się nagle. - A, zapomniałem! Nie możemy nigdzie znaleźć Farana. Chyba gdzieś wyszedł w nocy, bo dzisiaj nikt go nie widział, więc wlazłem na górę, żeby się rozejrzeć... Law pamiętał, że Faran był przedostatnim dzieckiem Luffy'ego i Hancock i miał, zdaje się... pięć lat...! - Dureń! - zawołał ze złością. - Przecież to małe dziecko. Jeśli wszedł do lasu, coś mu się mogło stać. Poza tym jest zima. - Nie no, przecież to mój syn - powiedział Luffy z głupawym uśmiechem. - Nic mu nie będzie. - Czemu nie użyłeś Haki? - zganił go Law. - Ale, nieważne. Szukamy go. Ty bierzesz lewą stronę, ja prawą. Jeśli go nie znajdziemy, spotkamy się w tym samym miejscu. Luffy kiwnął głową i ruszył w kierunku lasu. Law aktywował Kolor Obserwacji, ustawiając taką skalę, by wyszukać źródła energii, które mogły odpowiadać przynajmniej kilkuletniemu dziecku. Według Luffy'ego chłopca nie było w bezpośredniej okolicy budowli, więc z dużym prawdopodobieństwem znajdował się gdzieś w zaroślach. Law utworzył ROOM pokrywający tę okolicę kotliny, a potem zaczął przemieszczać się pomiędzy tym, co wychwyciło jego Haki. Zawarł w ten sposób między innymi znajomość z rysiem, który polował na zające, natknął się na leżącego na śniegu faceta w średnim wieku, który - oceniając po unoszącym się wokół zapachu alkoholu - odsypiał nocną zabawę, oraz spłoszył parę młodych masochistów, którym zebrało się na poranne pieszczoty na łonie zimowej natury. Chłopca jednak nigdzie nie było. Czyżby wszedł wyżej w góry? Nie, tam nie było żadnych ognisk energii - poza jednym skupiskiem, ale to należało do stada kozic, które Law widział gołym okiem. A może mały przeszedł przez próg jaru i skierował się w dół, ku wybrzeżu? Czy powinien go tam poszukać? Nie, najpierw trzeba się skontaktować ze Słomkowym. Wrócił na ustalone miejsce i ku sporej uldze zobaczył, jak z przeciwnego kierunku nadchodzi Luffy, trzymając za rękę czerwonego na buzi dzieciaka, który ponad wszelką wątpliwość był jego synem. - HEEEEJ!!! - zawołał Król Piratów na jego widok, machając zamaszyście. - Znalazłem go! - poinformował, jakby nie było to oczywiste. Law zawęził ROOM do chłopca i rzucił na niego wzrokiem swojego diabelskiego owocu, który na szczęście nie stwierdził żadnych nieprawidłowości. Dezaktywował Ope Ope no Mi i kiwnął głową. - Wygląda na to, że nic mu nie jest - powiedział. - Mówiłem ci, że nic mu nie będzie. To mój syn - odparł Luffy tonem, jakby stwierdzał oczywistość. Może zresztą tak właśnie było, uznał Law. Monkey D. Luffy i Boa Hancock z całą pewnością nie mogli spłodzić normalnych ludzi, ich potomstwo prawdopodobnie było takimi potworami jak oni dwoje... i strach pomyśleć, co z nich wyrośnie w przyszłości. Może rzeczywiście przesadzał z tym niepokojem, doszedł do wniosku. Inna sprawa, że przez ostatnie kilkanaście lat spotykał jedynie zupełnie zwykłe dzieci. Pięciolatek tymczasem wpatrywał się w niego uważnym i jakby nieufnym spojrzeniem. Oczy miał ciemnoniebieskie, a włosy czarne, choć teraz tylko pojedyncze kosmyki wystawały spod czapki. Law zauważył, że chłopiec ubrany jest odpowiednio na tę temperaturę, a na plecach ma plecak, zupełnie jakby wybrał się na poważną przygodę. - Patrz, Faran, kto nas odwiedził. Wujek Torao! - powiedział władca Raftel, wskazując na Lawa. - Nie znam - odpowiedział chłopiec z miejsca, odwracając głowę w drugą stronę. - Widzisz, Torao? - zawołał z wyrzutem Luffy. - Tak rzadko nas odwiedzasz, że dzieciaki cię nie pamiętają! Law nic nie powiedział. Prawda była taka, że nie odwiedził rodziny Króla Piratów od lat, nawet jeśli był obecny przy każdym porodzie Hancock. Użyte przez Luffy'ego "nie pamiętają" było zbyt łagodnym określeniem, bo rzeczywistość przedstawiała się tak, jak powiedział Faran: młodsze dzieciaki w ogóle go nie znały. - Um... Powiedział ci, co robił w lesie? - zapytał, gdy ruszyli w stronę pałacu, zerkając co i rusz na chłopca, który grzecznie trzymał Luffy'ego za rękę. - Chciał się przyjrzeć niedźwiedziowi w jego norze - odparł Luffy ze śmiechem. - Uznał, że łatwiej będzie to zrobić, kiedy niedźwiedź pogrążony jest we śnie zimowym. Lawa zupełnie nie dziwiło, że syn Słomkowego mógł wpaść na taki pomysł. - Ale tak z rana? - Niedźwiedź ma norę w górach, więc musiałem wcześnie wyjść - odezwał się chłopiec, rzucając mu ukradkowe spojrzenie. - Wszyscy wiedzą, że w góry wychodzi się rano - dodał z pouczeniem, które Law przyjął bez skrzywienia. - Widzisz, jaki spryciarz? - Luffy nie przestawał się śmiać. - Ubrał się porządnie i nawet zapasy na drogę ze sobą wziął. Law uznał, że rozum dzieciaki Luffy'ego najwyraźniej - i na całe szczęście - odziedziczyły po matce. - Ale, Faran, czemu nie zostawiłeś wiadomości? - zapytał Luffy. - Mama się martwiła. Albo lepiej: czemu nie zabrałeś mnie ze sobą? - dodał z wyrzutem. - Z chęcią bym popatrzył na niedźwiedzia. - Bo spałeś! - odpowiedział chłopiec z pretensją. - Prawda, hahaha! - Luffy zaśmiał się tak, że prawie spadł mu kapelusz. - Ale następnym razem mnie zabierz, dobrze? Przygotujemy się do wyprawy i na pewno zdążę się obudzić na czas! Poprosimy mamę, żeby nam zrobiła porządne zapasy na drogę. Och, już się nie mogę doczekać! Może... może nawet jutro pójdziemy? Co ty na to? - zawołał z entuzjazmem, patrząc na syna. Chłopiec tylko kiwnął głową, a potem wcisnął głowę w kołnierz kurtki, Law jednak zdążył zobaczyć na jego twarzy uśmiech. Wizja wyprawy w góry w towarzystwie ojca z pewnością mu się podobała, nawet jeśli nie zamierzał okazywać swojej radości w równie wybuchowy sposób. Minęli bramę. Z bliska pałac robił wręcz przytłaczające wrażenie ze swoimi wieloma piętrami i licznymi ornamentami, które wydawały się wznosić nad człowiekiem podobnie jak otaczające szczyty górskie. Droga zaprowadziła ich do głównych drzwi, które Luffy swoim zwyczajem rozwarł na oścież, a potem nabrał głęboko powietrza. - HANCOOOOOCK!!! ZNALAZŁEM GO! - zawołał w głąb domu. Law uznał za cud, że bębenki nie popękały mu w uszach. Faran, wciąż trzymając ojca za rękę, skrzywił się widocznie - choć Law nie był pewien, czy powodem tego był sam dźwięk czy raczej treść zawołania. Nie minęło pięć sekund, kiedy Królowa Piratów wpadła do holu, stukając obcasami i powiewając włosami niczym mityczna gorgona, a potem pochwyciła swojego syna w ramiona. - Mój Faranek! - zawołała, ściskając go czule. - Wszystko z tobą dobrze? Gdzie byłeś? Czemu nie zostawiłeś mamusi żadnej wiadomości? Mamusia się martwiła i wszyscy cię szukali. Nigdzie cię nie było...! Jak dobrze, że już wróciłeś! Chłopiec przez chwilę nie wiedział, jak zareagować na ten wybuch matczynej czułości... a może po prostu czekał na więcej. Zaraz potem bowiem Hancock postawiła go z powrotem na posadzce i popatrzyła groźnym wzrokiem z wysokości swoich blisko dwóch metrów. W ciemnoniebieskiej sukni opinającej jej doskonałą sylwetkę robiła jak zawsze imponujące wrażenie. - Za karę będziesz dzisiaj cały dzień bez jedzenia - powiedziała kategorycznym tonem królowej. - Może to cię oduczy martwienia rodziców, młody człowieku. Chłopiec zacisnął wargi i kiwnął głową, przyjmując karę po męsku... nie tak, jak jego ojciec. Luffy bowiem jęknął głośno. - Hancock... cały dzień?! To zbyt surowa kara... - zawołał błagalnie. - Przecież nic się nie stało. Chciał tylko na niedźwiedzia popatrzeć, no! Jego czcigodna małżonka, wciąż jeszcze przez wielu uznawana za najpiękniejszą kobietę świata, popatrzyła na Farana, który stał ze spuszczoną głową, a w jej wzroku ponownie odmalowała się troska. - Na niedźwiedzia? - spytała. - To prawda, synu mój? - No bo zapadł w sen zimowy, to pomyślałem, że mu się przyjrzę w spokoju - mruknął chłopiec markotnie. - Wyszedłem wcześnie, żeby zdążyć wrócić na czas. - Widzę też, że ubrałeś się porządnie - przyznała Hancock. - Wziąłem nawet ze sobą drugie śniadanie - dodał Faran, zerkając na nią z nadzieją. Królowa Piratów powoli pokiwała głową, wyrażając uznanie dla jego przygotowań. - Hancock, okaż łaskę... - apelował tymczasem Luffy. - Hancock, no proszę cię... Hancock...! Law obserwował to wszystko w milczeniu i widział, że Hancock coraz trudniej było skupić się na sytuacji, kiedy Luffy - pewnie całkiem nieświadomy wpływu, jaki to na nią miało - bombardował ją prośbami. Za każdym razem, gdy Król Piratów wymawiał jej imię, rumieniec na policzkach jego małżonki pogłębiał się, a jej spojrzenie miękło. - W takim razie... Nie jesz tylko obiadu - zadecydowała, a jej głos nie był już tak twardy jak wcześniej. - Możesz zjeść drugie śniadanie ze... ze swoich zapasów - dodała jeszcze, jąkając się lekko. Faran kiwnął głową. - Przepraszam - powiedział poważnym tonem. Hancock pogłaskała go po głowie czułym gestem. - Nie gniewam się. - Uff, mamy szczęście - stwierdził Luffy, a potem rozjaśnił się i zawołał z uznaniem: - Moja Hancock! - na co ona nie zdołała już powstrzymać swojej radości. Przyłożyła obie dłonie do policzków i odwróciła się zawstydzona. Law zastanawiał się, czy powinien tutaj być... ale z drugiej strony widział tę scenę już tyle razy, że przyjmował ją niejako za naturalny element krajobrazu. Wyglądało w każdym razie na to, że kobieta niegdyś nazywana Piracką Cesarzową wciąż jest zauroczona Luffym niczym nastolatka. Law skłamałby, mówiąc, że nie sprawia mu to ulgi. - Faran, idź się przebrać - polecił Luffy, a kiedy chłopiec posłusznie wyszedł, zwrócił się do małżonki z entuzjazmem w głosie: - Hancock, zobacz, kto nas odwiedził! Torao! Mówiłem ci, że przyjdzie! Prawda, że ci mówiłem? I widzisz? Przyszedł! Hancock ponownie odwróciła się w ich stronę i popatrzyła na Lawa, jakby dopiero teraz go zobaczyła. Spojrzenie jej ciemnych oczu, tak rozmarzone jeszcze przed momentem, nabrało twardości, ale to Law też dobrze znał. Boa Hancock nigdy nie wyzbyła się swoistej niechęci do rodzaju męskiego, z której wykluczała jedynie Luffy'ego i swoich pięciu synów. Potrafiła, rzecz jasna, okazać życzliwość tym samcom, którzy sobie na to zasłużyli - Law wiedział, że zalicza się do tej grupy - jednak znacznie częściej pokazywała im tę wyniosłą, pełną godności twarz władczyni. Zawsze bowiem kimś władała: kiedyś swoim plemieniem na Amazon Lily i załogą Piratów Kuja, a także sercami większości mężczyzn i części kobiet na świecie, zaś obecnie, przy boku Luffy'ego, Raftel. Choć przekroczyła już czterdziestkę i urodziła siedmioro dzieci, jej ciało pozostało powabne i krągłe wszędzie tam, gdzie powinno, a jej sięgające poniżej bioder włosy lśniły nieskazitelną czernią. Piękno jej twarzy wciąż zapierało dech w piersiach i nie dawało się opisać żadnymi słowami. Miała postawę i gesty królowej, zaś wszystko w jej sposobie bycia czyniło z niej niemal ideał kobiety, za której jedno spojrzenie wielu gotowych było oddać życie. - Trafalgar Law - powiedziała z wysoko uniesioną głową, ale na jej wargach wykwitło coś na kształt łaskawego uśmiechu. - Luffy rzeczywiście wspominał ostatnio, że przyjdziesz. - Właściwie to wybierałem się do New Piece - mruknął Law - więc może... - Goście mojego małżonka są moimi gośćmi - mówiła dalej Hancock, zupełnie ignorując jego słowa, a w zamian eleganckim gestem wskazując na schody prowadzące w głąb pałacu. Z jakiegoś powodu wszystko, co mówiła, brzmiało jak rozkaz. - Zapraszam. Luffy obok niego uśmiechnął się szeroko i poklepał go po plecach. Law stłumił westchnienie. Wyglądało na to, że nie miał innego wyboru, jak tylko ruszyć za królową Raftel. Pocieszył się, że najpóźniej wieczorem wróci do siebie i przez cały następny miesiąc nie będzie musiał już wychodzić.
|