Rozdział 11




Nazajutrz Law po swojemu rzucił się w wir pracy. Obudził się z poczuciem winy za zmarnowany dzień; nieważne jak wszyscy wokół motywowali i usprawiedliwiali jego urlop, on sam postrzegał go jako coś niewłaściwego. No tak, był pracoholikiem, więc niby wszystko się zgadzało... Nie wspominał zresztą odwiedzin u Luffy'ego źle - wizyta w pałacu Króla Piratów okazała się znacznie przyjemniejsza, niż mógł to sobie wyobrażać, zaś wrażenie, jakie wywarła na nim rodzina Słomkowego, było pod każdym względem dobre - jednak sam fakt, że poświęcił całą dobę na inne rzeczy niż praca, wgryzał się w jego sumienie i miażdżył jego poczucie własnej wartości. Dlatego też nazajutrz narzucił sobie większe tempo pracy, a poza tym już na zaś zaplanował na ten dzień więcej zabiegów.

Osobie postronnej ciężko byłoby zrozumieć, jakim cudem Trafalgar Law jest w stanie ze swojego maksymalnie napiętego grafiku wycisnąć jeszcze więcej czasu na pracę, i - po prawdzie - dziwiło to czasem jego samego. Z drugiej strony wiedział, że w sytuacjach kryzysowych czy przymusowych człowiek potrafi przekroczyć własne granice, i tyczyło się to każdego aspektu. W swoim życiu miał wiele takich sytuacji i choć ktoś inny - ktoś prowadzący bardziej normalną egzystencję - mógłby uważać to za tragedię, on osobiście był za nie wdzięczny, gdyż dzięki nim rozwinął się i, miał nadzieję, rozwijał w dalszym ciągu. Wzmacniał. Szlifował swoje umiejętności i nabywał nowych. Nie odpowiadała mu idea, by zatrzymać się w miejscu; wydawała się sprzeczna z jego naturą. Już jako dziecko pragnął się uczyć, poznawać. Później, zmuszony przez takie, a nie inne życie, jakie mu przyszło wieść, uznawał wręcz za konieczność zdobywanie wiedzy i zdolności - tylko dzięki nim mógł osiągnąć swoje cele i przeprowadzić swoje zamierzenia. Jeśli teraz, jako lekarz, także przekraczał bariery, było to czymś całkowicie pożądanym.

Nie osiągnął jeszcze tego etapu, w którym zastanawiałby się nad ceną, jaką przyjdzie mu zapłacić, choć w głębi duszy zdawał sobie sprawę, że nie jest w stanie rozwijać się bez końca; wiedział, że gdzieś znajduje się ściana, której nie zdoła pokonać. Przynajmniej miał świadomość, że nie jest w stanie dzień w dzień działać powyżej swojej normalnej wydolności; takie maksymalne wytężenie nie mogło mu jednak zaszkodzić, jeśli podejmował je tylko sporadycznie, dlatego też nie zastanawiał się dwa razy, ustalając plan dnia po urlopie. Największą trudnością było tutaj powiedzenie sobie, że to tylko raz, i oparcie się pokusie, by przyjąć tę zmianę jako normę.

Kilka następnych dni upłynęło w przyjemnej rutynie szpitala. Pomiędzy kolejnymi przypadkami pacjentów - nowymi oraz od dawna znanymi chorobami - czuł się najlepiej. Starał się nie myśleć o tym, że już w lutym będzie musiał ponownie przeżyć cały jeden dzień bez pracy, wizja jednak uparcie do niego wracała, napełniając coraz większą niechęcią, aż wreszcie musiał się nad tym głębiej zastanowić. Początkowo sądził, że chodzi po prostu o sam fakt urlopu, który postrzegał jako jedną z najmniej potrzebnych w swoim życiu rzeczy, wywołującą w dodatku wyrzuty sumienia. Potem jednak uświadomił sobie, że te negatywne wrażenia łączą się raczej z poprzednim wolnym dniem - i spotkaniem ze Słomkowym. To również mogło od biedy zostać racjonalnie wytłumaczone: Law starał się widywać Króla Piratów możliwie najrzadziej, gdyż nie wpływał on dobrze na jego ułożoną codzienność. Przez całe lata z pewnością wyrobił sobie schemat emocjonalny, którym odruchowo reagował, gdy przychodziło do Luffy'ego... Uczucie jednak nie ustępowało, mimo że od wizyty w pałacu upływało coraz więcej czasu - wręcz przeciwnie: zdawało się nasilać, nieprzyjemnie ściskając w piersi i powodując przygnębienie.

Pozytywne wrażenie, które pozostało mu po spotkaniu z wyjątkową pod każdym względem rodziną Słomkowego Kapelusza, w miarę upływu czasu przemieniło się w coś zupełnie przeciwnego, a przynajmniej coraz mocniej zabarwionego niechęcią. Teraz wydawało mu się to dziwne, bo przecież nastawiał się negatywnie, a koniec końców spotkała go miła niespodzianka. Zakładał, że czas spędzony z dzieciakami Luffy'ego i Hancock będzie torturą, a tymczasem (jak na niego) świetnie się bawił. Patrzył na sytuację przez pryzmat własnych wyobrażeń o dzieciach jako ogóle, ale potomstwo Króla i Królowej Piratów okazało się siódemką bardzo wyrazistych i niezwykłych osobowości, które rozbiły w perzynę istniejący w jego głowie stereotyp. Dlaczego jednak właśnie ten fakt powodował w nim uczucie goryczy? Nie podobało mu się to, zwłaszcza że im dłużej rozważał tę zagadkę, tym bardziej dochodził do wniosku, że w grę może wchodzić coś, o co nigdy by siebie nie podejrzewał: jakaś mniej lub bardziej uświadomiona zazdrość wobec Słomkowego Kapelusza Luffy'ego.

Było to całkowicie nie do przyjęcia - ze względów tak ogólnych, jak i szczegółowych. Trafalgar Law nie postrzegał siebie jako osobę, która zazdrościła komukolwiek, zaś idea, by tym kimś miał być w dodatku Monkey D. Luffy, nawet nie tyle jeżyła mu włos na głowie, ile wydawała się po prostu niedorzeczna. Jeśli jednak rzeczywiście o to chodziło... jeśli rzeczywiście odczuwał jakąś zawiść w najgorszym i tęsknotę w najlepszym razie... albo jakieś wrażenie przegranej czy bycia gorszym... wówczas był to powód, by w pierwszej kolejności był złym na samego siebie.

Nie chodziło nawet o to, że odczuwał w taki sposób. Koniec końców był człowiekiem jak inni - nawet jeśli trochę zmodyfikowanym pod względem anatomii i fizjologii - zaś samo życie pozbawiło go wielu tych rzeczy, które większość ludzi uważała za naturalne i w naturalny sposób zdobywała czy otrzymywała od losu. Tym, co go złościło najbardziej, był fakt, że wydawało mu się, że przerobił to już wystarczająco wiele razy... a mimo to kwestia znów do niego wróciła, i to w momencie, w którym najmniej się jej spodziewał. Zderzenie ze szczęśliwą rodziną Luffy'ego po prostu bolało i przypominało o tym, jak bardzo przeznaczenie bywa czasem niesprawiedliwe.

Z drugiej strony... czy Law mógł winić za to przeznaczenie? Czy rodzina była czymś, co dostawało się ot tak sobie... czy może raczej czymś, o co człowiek sam się starał? Przecież tak naprawdę nigdy nie uczynił ani kroku w tę konkretną stronę. Skupił się w stu procentach na pracy, wszystko inne usuwając w bok jako mniej ważne czy wręcz nieistotne. Co mu Luffy zawinił, by żywić do niego urazę za rodzinne szczęście, nawet jeśli można było odnieść wrażenie, że akurat jemu rodzina naprawdę przytrafiła się niejako przez przypadek...? Przecież nawet jeśli, to Król Piratów dbał o swoich bliskich i uczestniczył w ich życiu. A Law? Gdyby jakimś cudem trafiły mu się... żona i dzieci... najpewniej i tak widywałby je od święta i w żaden sposób nie był obecny w ich codzienności, bo poświęcałby całą uwagę medycynie. Jakiś głos w jego głowie mówił mu, że nie wie tego na pewno, skoro nigdy nie spróbował, jednak uciszał go świadomością, że woli nie próbować. Nie potrafił sobie wyobrazić samego siebie jako dobrego małżonka czy ojca - przeciwnie, pewny był, że unieszczęśliwiłby swoją rodzinę, a w takim wypadku rzeczywiście lepsze było być samemu. Nie chciał sprowadzać własną osobą nieszczęścia na innych, jeśli tylko mógł tego uniknąć. Zawsze lepiej było zapobiegać niż leczyć.

Po kilku dniach racjonalnej argumentacji nieprzyjemne wrażenie osłabło i nie zaprzątało więcej jego umysłu. Postanowił sobie jednak następne dni urlopu spędzać z dala od pałacu Króla Piratów. Przez całe lata nie nastręczało mu to trudności, więc nie sądził, by nagle miało zacząć. Z pewnością na Raftel była cała masa miejsc, w których mógł przebiedować jeden dzień w miesiącu, kiedy to, o zgrozo, miał zakaz pokazywania się we własnym szpitalu...

Styczeń powoli dobiegał końca. Zima trwała i ku niechęci Lawa robiła się coraz gorsza, a w każdym razie na wiosnę jeszcze się nie zanosiło. Pogoda popsuła się zupełnie, zrobiło się bardzo wietrznie i przez to okropnie zimno, nawet jeśli temperatura rzeczywista nie była jakaś wybitnie niska. Morze stało się niespokojne. Woda uderzała w falochrony z hukiem słyszalnym nawet mimo dźwiękoszczelnych okien, zaś szyby drżały w ramach. Z dnia na dzień atmosfera w szpitalu robiła się coraz bardziej napięta, ludzie byli podenerwowani. Shachi i Penguin pokłócili się i nie odzywali do siebie aż przez dwa dni, Ikkaku całą sobą dawała do zrozumienia, że lepiej do niej nie podchodzić, zaś Clione wydawał się wyjątkowo zmęczony i zmartwiony - prawdopodobnie przy tak ekstremalnej pogodzie miał na oddziale większy niż zwykle dom wariatów. Poza tym... Pewnie tak jak Law każdy podświadomie oczekiwał najgorszego, czyli potężnego sztormu, który o tej porze roku mógł spowodować katastrofę z wielką ilością ofiar. Ruch wodny został co prawda ograniczony, statki wychodziły w morze tylko przy sprzyjającej prognozie... czy też raczej: najmniej niesprzyjającej, jednak to i tak nie gwarantowało całkowitego bezpieczeństwa.

Z tego też względu Law miał mniej przyjęć i tym samym mniej pracy. Ponieważ jednak nie był w stanie siedzieć na tyłku i nic nie robić, zajął się pracą na oddziałach, to znaczy leczył "normalnych" pacjentów, których stan nie wymagał zabiegów przy pomocy Ope Ope no Mi. Musiał się czymś zająć - między innymi by odgonić świadomość, że z powodu aury niektórzy potrzebujący mogą nie dotrzeć do niego na czas - a w tej sytuacji nikt przecież niczego nie tracił. Później pacjenci opowiadali, że podczas sztormu stulecia otrzymali w Szpitalu Pamięci Corazona najlepsze w historii leczenie.

Sztorm nie mijał, za to cały czas przybierał na sile. Miało się wrażenie, że nigdy się nie skończy, że już do końca świata będzie dudnił im nad głowami i groził zupełnym unicestwieniem tym, którzy odważyli się na niego wyjść. Żywioł rozbijał się na falochronach, z wściekłością siekł w okna strugami lodowatego deszczu. A może to już właśnie był koniec świata, apokalipsa i zagłada wszystkiego, co żyło? Wydawało się, że nawet jeśli przetrwają, że nawet jeśli znów nadejdzie pogodna pora, to nic już nie będzie takie samo, wszystko zostanie bezpowrotnie zmienione.

Law nie przeczuwał nawet, że za sprawą właśnie tego potężnego sztormu w jego życiu dokona się równie potężna zmiana, której nie potrafiłby sobie wyobrazić i w najśmielszych snach, gdyby takowe miewał. Później, kiedy nad tym myślał, dochodził z kwaśnym uśmiechem do wniosku, że oczywiście nie mogło się to dokonać w żadnych normalnych okolicznościach.

Mimo że paskudna pogoda trwała, ludzie starali się unikać rozmów o niej i nawet Law nie był wyjątkiem - zupełnie jakby samo poruszanie tego tematu mogło sprowadzić nieszczęście. Cóż, ludzie morza zawsze byli przesądni, a przynajmniej część personelu Szpitala Pamięci Corazona miała za sobą wcale nie tak krótką karierę piracką. Law nie był przesądny, nie uważał się też za pesymistę, wiedział jednak, że jeśli jakieś nieszczęście ma się zdarzyć, to się bez wątpienia zdarzy, a w takim wypadku nie miało sensu rozważanie go a priori. Złapał się jednak na tym, że jako dyrektor szpitala wolałby, by zdarzyło się już dzisiaj, a nie dopiero jutro - chciałby, by nastroje możliwie najszybciej odmieniły się na lepsze, a pracownicy nie chodzili tak bardzo zniechęceni. I żeby wszystko wróciło do normy.

Na to się na razie nie zanosiło. Jeszcze jeden ranek powitał go rykiem morza, do którego - podobnie jak do brzęczenia szyb - zdążył już niemal przywyknąć. Na stołówce paradoksalnie wybór ryby był najlepszy, gdyż długotrwały sztorm napędzał w przybrzeżne sieci gatunki, które normalnie nie pojawiały się w okolicach wysp.

- Chyba muszę zrezygnować z tegorocznego kongresu - powiedział Bepo przy śniadaniu. - Przy tej pogodzie nigdzie nie popłynę.

Law spojrzał na niego znad kubka z kawą.

- Kiedy się odbywa? - spytał.

- Dziesiątego.

- To jeszcze prawie dwa tygodnie - zauważył Law. - Do tego czasu pogoda na pewno się uspokoi. Nie wyobrażam sobie, by to miało jeszcze tyle trwać...

- Wiesz, że muszę tam jeszcze dopłynąć...? - przypomniał Bepo. - W tym roku odbywa się na... - Wymienił nazwę wyspy znajdującej się gdzieś na drugim końcu świata.

Law zamyślił się, popijając kawę.

- Mógłbyś wziąć łódź podwodną i popłynąć poza zasięg sztormu, a tam przesiąść się na normalny statek. Przecież gdzieś ta paskudna pogoda musi się kończyć.

- Dzięki za propozycję - odparł mink - ale nie wydaje mi się, by było dobrym pomysłem uszczuplać w tym momencie możliwości transportowe szpitala. I chyba nie potrafiłbym się skupić na kongresie, mając świadomość, że mnie tutaj potrzebujesz. Wolę zostać, na wszelki wypadek...

- Bepo, nikt nie jest niezastąpiony - powiedział Law, zanim zdążył ugryźć się w język. - Nie, cofam to - poprawił się zaraz.

Bepo popatrzył na niego krzywo.

- No tak, poza tobą rzeczywiście nikt - mruknął w odpowiedzi.

- Nie to miałem na myśli - rzucił Law z irytacją. - Chodziło mi, że każdy lekarz ma prawo wziąć wolne i nie oglądać się na pracę.

- Akurat w twoich ustach brzmi to mało przekonująco...

- A niech cię, Bepo! Pewnie, że w razie czego wolałbym, żebyś tu był...! Ale nie chcę, żebyś rezygnował ze swoich planów tylko dlatego, że coś może się stać - wyjaśnił Law i naprawdę tak czuł. - Nawet gdyby przyszło do najgorszego, to będziemy sobie musieli poradzić. Poradzimy sobie - dodał z naciskiem.

Bepo mruknął w odpowiedzi coś niezrozumiałego, ale nie wydawał się zły. Reszta posiłku przebiegła w milczeniu. Porywy wiatru rozbijające się na szybach nie słabły; od okien, mimo ich fachowego uszczelnienia, wyraźnie ciągnęło. Cóż, nie był to statek, tylko budynek naziemny, więc miało prawo. Law pocieszył się faktem, że tego typu pogoda była naprawdę wyjątkowa, więc statystycznie powinna się powtórzyć dopiero za kilkanaście lat, może więcej. Oczywiście statystyki nie miały nic wspólnego z przyrodą, uświadomił sobie w następnej chwili, wpatrzony w ryczącą ciemność za oknami.

- Cóż, zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie - stwierdził ostatecznie Bepo, odstawiając kubek na stolik. - Jeśli pogoda zmieni się na lepsze w ciągu dwóch dni, to popłynę.

Law kiwnął głową, a potem wstał. Była pora, by iść do pracy - i witał to z prawdziwą ulgą. Kiedy używał Ope Ope no Mi do leczenia, tracił praktycznie kontakt ze światem zewnętrznym. Nie musiał widzieć szarej burości za oknem, w której słońce wydawało się tylko odległym wspomnieniem. Nie musiał słyszeć huku fal i uderzającego w szyby wiatru. W ogóle przestawał być świadomy tego żywiołu, gdyż odcinał się od wszystkiego poza swoim pacjentem. Miał nadzieję, że jego personel potrafił to zrobić nawet bez pomocy diabelskiego owocu. Nie mógł być jedyną osobą na świecie, która w stresującej sytuacji znajdowała w pracy ukojenie.

Zabiegi przedpołudniowe przebiegły bez zakłóceń i komplikacji. Nawet jeśli pacjenci byli bardziej niż zwykle niespokojni, Ope Ope no Mi łagodził ich nerwy przynajmniej na czas leczenia. Law wiedział, że kiedy się obudzą z narkozy, świadomość wyzdrowienia sprawi, iż zupełnie przestaną się przejmować pogodą. Chociaż oni... Idąc do windy, starał się jednak pocieszać faktem, że personel szpitala przynajmniej nie musi wychodzić na zewnątrz, zaś budynek chroni ich przed fizycznym aspektem żywiołu, a on sam jest w ogóle uprzywilejowany, bo tutaj mieszka.

Ledwo zdążył to pomyśleć, natknął się w windzie na obraz nędzy i rozpaczy, w którym dopiero po chwili rozpoznał Clione. Ordynator psychiatrii westchnął na jego widok.

- Nie chciałem, żebyś mnie widział w takim stanie - powiedział pół żartem, pół serio. - Akurat ty.

Law przypatrywał mu się bez słowa, wciąż usiłując pogodzić wygląd Clione z wizerunkiem, który ów przedstawiał sobą na co dzień. Włosy psychiatra miał wilgotne i skołtunione, po jego makijażu zostało tylko wspomnienie, zaś zamiast eleganckiej sukienki ubrany był w zupełnie normalny szpitalny strój zabiegowca, który pasował mu mniej więcej tak, jak większości facetów pasowały damskie fatałaszki. Nie ulegało wątpliwości, że ordynator siódemki miał bliskie spotkanie trzeciego stopnia z warunkami zewnętrznymi.

- Co ci się stało? - zapytał w końcu Law, choć powinien był zapytać raczej: "Czemu wychodziłeś?".

Clione znów westchnął.

- Jedna z naszych pacjentek wymknęła się z oddziału. Czaiła się przy drzwiach i kiedy sprzątaczka wchodziła, od razu wypadła na zewnątrz, prawie tratując biedną kobietę. Dogoniliśmy ją dopiero na dworze, była już w pół drogi do plaży...

- Też musiałeś za nią lecieć? - zapytał Law ze zdziwionym wyrzutem.

- Byłem akurat pod ręką - mruknął psychiatra, odgarniając włosy z czoła. - Cóż, najważniejsze, że udało się ją złapać i sprowadzić z powrotem na oddział.

Resztę Law potrafił sobie dopowiedzieć sam. Clione prawdopodobnie został przemoczony od stóp do głów, więc odzież musiał oddać do prania czy suszenia, a jedynym osiągalnym ubraniem był w tej sytuacji strój szpitalny, który każdy pracownik mógł dostać w znajdującej się w piwnicy szatni.

- Pewnie macie na oddziale niezły kociokwik... - mruknął współczująco.

Psychiatra uśmiechnął się krzywo.

- Cóż, jeśli na naszym kociokwiku się to wszystko skończy, to będzie naprawdę dobrze.

- Trzymaj się tam - rzucił Law, kiedy winda zatrzymała się na siódmym piętrze i Clione wysiadł.

Tym razem uśmiech psychiatry był odrobinę cieplejszy.

- Dam radę, dzięki... - odparł, a potem dodał z kokieterią, co do której Law nigdy nie był pewny, czy była prawdziwa czy jedynie udawana: - Obiecuję, że następnym razem będę wyglądać porządnie.

- Nie przejmuj się. Przez całe lata widywałem cię tak w ubraniu faceta, jak i bez - odparował Law, katem oka zauważając, że czekająca na windę w dół pielęgniarka rzuciła mu spłoszone spojrzenie. Zignorował to. Czy mogła mieć jakiekolwiek pojęcie o życiu na łodzi podwodnej, które rządziło się zupełnie innymi prawami w kwestii przyzwoitości? - Wierz mi, nie wyglądasz gorzej niż wtedy.

Clione prychnął, najwyraźniej tłumiąc śmiech, a potem machnął mu na pożegnanie i udał się do swojego gabinetu. Nie wydawał się już tak przygnębiony jak przed chwilą, co Lawa cieszyło. Zmartwiony Clione nie był widokiem, na który miło mu się patrzyło. Zdawał sobie sprawę, że ordynator psychiatrii - tak jak Bepo i Ikkaku - był jednym z filarów Szpitala Pamięci Corazona... kimś, bez kogo Law nie wyobrażał sobie tego miejsca. Obecność Clione i jego spokojna osobowość, kryjąca się za niezwykle ekspresyjną otoczką zewnętrzną, dobrze na niego wpływały.

Przy lunchu zamyślił się nad towarzyszami, którzy już tak długo trwali przy jego boku. Doszedł do wniosku, że każdemu z nich można by przypisać jakiś żywioł. Ikkaku była jak ogień: bardzo niewiele potrzebowała, by zapalić się i wybuchnąć, grożąc, że unicestwi wszystko wokół swoim żarem. Dla tych jednak, o których dbała, była ciepłem, dającym możliwość przyjemnego ogrzania. Potrafiła wskazywać właściwą drogę, rozświetlając ją od razu w całości. Clione był oczywiście wodą - z tym swoim spokojem i opanowaniem, i zdolnością łagodzenia wszystkich konfliktów. Potrafił opływać ludzi, dopasowując się do nich, i poznawać ich z każdej strony. Potrafił z uporem drążyć, cierpliwie wpływać na innych, powoli przeprowadzając swoją wolę. Bepo... Bepo był jak ziemia, skała, góra - ktoś, kogo zawsze można być pewnym i na kim zawsze można polegać. Niewzruszony przez fanaberie i stały w uczuciach, dający oparcie. Tak silny, że walka z nim była z góry skazana na niepowodzenie.

Wychodziło na to, że Law był wiatrem, który potrafił przemieszczać się z miejsca na miejsce z wielką prędkością, podróżować pomiędzy niebem a ziemią, docierać wszędzie, gdzie chciał. Był nie do zatrzymania i miażdżył wszystkie przeszkody na swojej drodze. Mógł niszczyć, mógł też pomagać...

Skrzywił się. Nie dziwiło go, że szaleńcy Clione wariują przy tej pogodzie, skoro nawet jemu - człowiekowi, na którego zdrowy rozsądek zawsze można było liczyć - zaczynają po głowie chodzić takie brednie. To bez wątpienia sztorm mącił mu umysł i wypełniał go dziwnymi ideami, nie było innego wyjaśnienia.

Na stołówce nastroje panowały podobne do tych z kilku ostatnich dni. Niektórzy siedzieli w ciszy, ponurzy i markotni, zajęci tylko własnym posiłkiem. W głosach innych dało się słyszeć przesadną wesołość, jakby chcieli zagłuszyć ryk wichury, dodać sobie animuszu. Od czasu do czasu Lawa dobiegały wypowiedziane ostrym tonem słowa tych, którym zła pogoda znacznie uszczupliła zapasy cierpliwości i obniżyła odporność na stres. Naprawdę miał nadzieję, że ten trwający już zdecydowanie za długo sztorm wkrótce minie.

Na to jednak widoki były marne. Wiatr co jakiś czas wydawał się cichnąć... tylko po to, by po chwili z jeszcze większą wściekłością rzucić się na nabrzeże, rozbijać o ściany budynku i łomotać w okna. Nie ulegało wątpliwości, że był to najsilniejszy sztorm, jakiego Law doświadczył na Raftel. O szpital się nie obawiał, gdyż była to niezwykle mocna konstrukcja, zaprojektowana przez najwybitniejszego cieślę na świecie - człowieka, który zbudował Królowi Piratów niezatapialny okręt i był w swoim fachu artystą. W dodatku w bezpośrednim otoczeniu placówki nie rosły żadne duże drzewa i jedynym, co wiatr mógł ewentualnie ponieść ze sobą, były drewniane ławki w parku i altana przed wejściem, także drewniana. Law wiedział jednak, że taka wichura dokona poważnych szkód w innych miejscach na wyspie - tej i innych. Wyglądało na to, że sztorm mniej lub bardziej krążył po okolicznych wodach, więc z pewnością dotknął też cztery sąsiednie wyspy. Law mógł liczyć tylko na to, że mieszkańcy znali potęgę oceanu i nie lekceważyli pogody, co powinno zapobiec ofiarom w ludziach, a to było w tym momencie najważniejsze.

Miał ruszyć na konsultacje z lekarzami, kiedy skontaktował się z nim Jean Bart. W sumie był najwyższy czas, żeby coś się zdarzyło, pomyślał odruchowo Law, przygotowując się na najgorsze.

- Dostaliśmy właśnie komunikat z Vokzel - poinformował kierownik transportu i łączności. - Ich szpital został poważnie zniszczony, uszkodzony został między innymi generator energii. Mają też rannych wśród personelu. Prowadzą akcję ewakuacyjną, chcą nam przysłać najciężej chorych pacjentów, których nie dają rady leczyć na miejscu.

- Przysłać? Przy takiej pogodzie! Powariowali?!

- Uznali, że mają większe szanse, niż gdyby mieli tam zostać.

- Większe szanse? Chyba na szybszą śmierć - mruknął Law z niezadowoleniem. - Czekaj, już do ciebie schodzę. ROOM.

Po dwóch sekundach stał w dyspozytorni szpitala na parterze.

- Co mam im odpowiedzieć? - spytał Jean Bart, pochylając się nad pulpitem radiostacji.

- Przecież im nie odmówimy - stwierdził Law. - Tylko że to jest moim zdaniem samobójstwo. Dużo mają tych pacjentów?

- Kilkunastu. Zamierzają wyruszyć w ciągu pół godziny.

Law zmełł przekleństwo.

- Tak czy inaczej, rzucają wyzwanie śmierci - powiedział, kiedy Jean Bart zakomunikował drugiej stronie jego zgodę. - Przecież ci pacjenci mogą w ogóle nie przeżyć podróży, nawet jeśli uda im się bezpiecznie przebyć morze.

- Pewnie wolą zaryzykować, póki jest jakakolwiek szansa... Póki prawdopodobieństwo wynosi więcej niż zero.

Law pokręcił głową.

- To będzie loteria - mruknął, choć jako lekarz potrafił zrozumieć, co pchnęło personel szpitala do tak dramatycznej decyzji. Nie było jednak sensu rozwodzić się teraz nad tym. - Ile to może potrwać?

Ze wszystkich czterech okolicznych wysp Vokzel była najdalej położona od Raftel, choć mimo wszystko nie były to szczególnie wielkie odległości.

- Przynajmniej dwie godziny, choć przy tym wietrze może paradoksalnie krócej, bo wieje mniej więcej od tamtej strony.

- Wyślij im na spotkanie pięć ambulansów - zadecydował Law. - Na wszelki wypadek. Skontaktuj się też ze służbami portowymi w Roger Bay i poproś o pomoc przy ewentualnej akcji ratunkowej. Mają przecież kilka dobrych statków, które powinny wytrzymać nawet taki sztorm. Liczę, że karty pacjentów zostaną nam dostarczone w oryginale albo faksem. Poinformuj Bepo. I kontaktuj się ze mną w razie potrzeby - powiedział z naciskiem.

Jean Bart kiwnął głową.

- Tak jest, szefie - odparł i, nie marnując czasu, wziął się za wykonywanie poleceń.

Law oparł się pokusie użycia ROOMu, by wrócić na ósme piętro. Miał paskudne przeczucie, że będzie dzisiaj zmuszony używać Ope Ope no Mi bardziej intensywnie, niż zakładał, a w takim wypadku każda ilość energii była cenna. Windy dobrze się w takiej sytuacji sprawdzały. Udał się na konsultacje z lekarzami, choć jego wnętrze skręcało się na myśl o ryzyku, jakie podjął personel szpitala na Vokzel. Wysłanie ciężko chorych pacjentów na morze w czasie potężnego sztormu... Według wszelkiego rozsądku szanse, że to się skończy tragedią, były nieporównywalnie większe niż prawdopodobieństwo sukcesu.

Wiedział jednak, że w świecie zdarzają się także cuda, nawet jeśli nie lubił na takowe liczyć. Zrobił, co mógł w tej sytuacji - na całą resztę nie miał wpływu. Zmusił się do skupienia na obecnym zadaniu, choć okazało się, że nawet tak nieskomplikowana rzecz jak konsylium lekarskie może nastręczyć niepotrzebnych problemów. Chirurg zrugał specjalizantkę z pediatrii, gdy ta według niego zbyt długo i rozwlekle przedstawiała problem, doprowadzając ją do łez. Warknął też na młodszego stażem psychiatrę, gdy ten próbował uspokoić całą sytuację, a potem założył ramiona na piersi i ostentacyjnie odwrócił się do ściany. Dwie lekarki z ginekologii i położnictwa pokłóciły się przy wszystkich o leczenie pacjentki, obrzucając się na koniec niecenzuralnymi słowami. Reszta obecnych patrzyła na te zajścia z niechęcią, oburzeniem i niepokojem, choć w gruncie rzeczy każdy starał się patrzeć wszędzie indziej.

Kiedy konsultacje przerodziły się w otwartą pyskówkę, Law musiał zareagować.

- Wszystko będzie dobrze - powiedział, wbijając się między głosy ginekolożek, które chwilowo wyzywały jedna drugą od morskich słoni.

Wszystkie głowy w sali obróciły się w jego stronę. W kilku parach oczu odbiło się zmęczenie i poczucie winy, na kilku parach policzków wykwitły rumieńce. Specjalizantka z pediatrii próbowała powstrzymać chlipanie. Nawet chirurg wyglądał na cokolwiek zawstydzonego.

- Wszystko będzie dobrze - powtórzył Law, choć nigdy nie czuł się dobrze w roli pocieszacza, tym mniej kogoś, kto słowami usiłuje zmotywować innych. Był tutaj jednak dyrektorem i lekarzem naczelnym, a to czasem zobowiązywało do czegoś więcej niż tylko leczenie, nawet jeśli miał wrażenie, ze wszystko, co mówi, brzmi wyjątkowo nienaturalnie. - Pogoda daje się nam we znaki, ale przecież to nie my mamy tak naprawdę źle. Siedzimy sobie w ciepłym i bezpiecznym szpitalu, nie musząc wystawiać się na działanie żywiołu... No, może poza niektórymi psychiatrami, którzy muszą ganiać za pacjentami, co im z oddziału uciekli - stwierdził z przekąsem, wywołując uśmiech na dwóch twarzach. - W dodatku siedzimy w szpitalu, który ma stuprocentową statystykę wyleczeń, a to jest dla każdego lekarza jak spełnienie marzeń. Jest wielu ludzi, którzy w tej chwili mają od nas zdecydowanie gorzej. Każdy sztorm kiedyś się kończy, a po nim przychodzi pogoda. Przetrzymaliśmy już wiele, przetrzymamy i to - zakończył spokojnym tonem.

Kilka osób kiwnęło głowami. Chirurg rzucił mu niechętne spojrzenie, a potem przetarł twarz obiema dłońmi. Psychiatra delikatnie poklepał specjalizantkę z pediatrii po ramieniu, a ona uniosła wysoko głowę, otarła łzy i pociągnęła nosem z jakimś zdecydowaniu. Ginekolożki popatrzyły po sobie z ukosa, a potem jedna wyciągnęła drżącą rękę, którą druga po chwili wahania ujęła. Wyglądało to w oczach Lawa bardziej teatralnie, niż było w istocie, ale za to można pewnie było winić jego nieufność w kwestii okazywania emocji. Reszta konsultacji przebiegła jednak w znacznie lepszej atmosferze i już nikt nie wydawał się przejmować ryczącą szaroburością, która uderzała w okna - albo przynajmniej ukrywali to lepiej niż wcześniej - więc jego przemowa musiała odnieść zamierzony skutek.

Konsultacja skończyła się już po godzinie - i dobrze, bo ledwo lekarze wyszli z sali, ponownie skontaktował się z nim Jean Bart.

- Wpadniesz tutaj, szefie?

- Już lecę - odpowiedział i w następnej chwili stał obok wielkiego mężczyzny. - Jak sytuacja?

- Mogłaby być lepsza - odrzekł Jean Bart wprost ponurym tonem. Wiedział, że przy Lawie nie ma potrzeby owijania w bawełnę. - Statek, który transportował chorych z Vokzel, zatonął chwilę temu, ale nasze ambulanse i służby ratunkowe z Roger Bay dotarły na miejsce na tyle szybko, że większość ludzi na pokładzie udało się uratować. Są już w drodze do nas, lżej poszkodowanych przytransportują okrętem. Część jest jednak w stanie krytycznym, więc wysłałem trzy dodatkowe ambulanse. Myślę, że będą tutaj za jakieś pół godziny, może trochę później. Za chwilę powinienem dostać szczegółowe dane na temat ilości pacjentów i ich stanu.

- Dobrze - odparł Law, choć wcale nie było dobrze. - Wyślij też te dwie ostatnie łodzie. Co z historiami choroby?

- Ma je pielęgniarka, którą wysłano z pacjentami.

- Idę na oddział ratunkowy, przekieruj tam wszystkie komunikaty.

- Już to zrobiłem.

Law kiwnął głową, zaciskając zęby, a potem także pięści w kieszeniach fartucha. Próbował skupić się na pozytywach - ofiar było mniej, niż by mogło być w tej sytuacji, choć, jak zawsze, czuł się źle ze świadomością, że ktoś umarł w taki sposób w bliskości Raftel. Poza tym nie było pewności, że wszyscy poszkodowani dotrą do szpitala na czas...

Izba przyjęć i oddział ratunkowy stały w pełnej gotowości. Bepo spokojnym, pewnym głosem udzielał przez radio zaleceń ratownikom w ambulansach. W niemal namacalnym napięciu minuty wlokły się niczym godziny, jednak Law zdał sobie sprawę, że atmosfera jest tutaj zupełnie inna niż ta, która otaczała go przez kilka ostatnich dni. Nie było ponurego przygnębienia i drażliwości, tylko ostre skupienie i chęć działania. I choć w ogóle sytuacji nie było żadnych powodów do radości, to Law poczuł niejaką ulgę. Tak jak przypuszczał, zdarzyło się coś, co wreszcie miało przerwać tę okropną kondycję, w jaką Szpital Pamięci Corazona popadł na blisko tydzień. Wiedział też, że kiedy zanurzy się w wir ratowania życia, ogarnie go ten niezwykle przyjemny stan maksymalnego pobudzenia, spychając na bok jakiekolwiek negatywne odczucia.

Ambulanse zaczęły jeden po drugim docierać do przystani. Law aktywował Ope Ope no Mi i przeniósł po kolei wszystkich pacjentów do sal zabiegowych. Już w czasie transportu ratownicy przekazali najważniejsze dane o poszkodowanych - co w tym wypadku oznaczało w pierwszej kolejności główny czynnik chorobowy oraz aktualny stan - więc personel miał już ułożony wstępny plan. Najbardziej podstawowe leczenie - resuscytację, odessanie wody z płuc czy zaopatrzenie krwotoków - przeprowadzono w ambulansach. Już na miejscu wszystkich pacjentów podłączono ponownie do tlenu, zaś tym, których stan tego wymagał, założono transfuzję. Tych, którzy nie mieli obrażeń zewnętrznych, nakryto kocami grzejącymi.

Do sali weszła energicznym krokiem młoda kobieta.

- Jestem Ida - przedstawiła się. - Pracuję jako pielęgniarka w szpitalu na Vokzel, przyjechałam z pacjentami. Moje dwie koleżanki dotrą następnym transportem. Kto tutaj kieruje? - spytała rzeczowo, rozglądając się po obecnych.

- Jestem Trafalgar Law - odparł Law, nie ruszając się od stołu, na którym leżał jeden z pacjentów.

- Doktor Law, oczywiście. - Kobieta podeszła bliżej, kłaniając mu się lekko, a potem spojrzała na nieprzytomnego mężczyznę, zatrzymując wzrok na plastikowej opasce, którą ów miał na nadgarstku. - To jest pan Lopez, lat pięćdziesiąt jeden, był u nas leczony z powodu zapalenia mięśnia sercowego, do tej pory zdrowy, nie licząc nadciśnienia - powiedziała, po czym odwróciła się do leżącej na sąsiednim stole kobiety. - To jest pani Hashi, lat sześćdziesiąt pięć, trafiła do nas dzisiaj rano z obrzękiem płuc na tle infekcyjnym. Choruje na przewlekłą niewydolność serca. - Popatrzyła ponownie na Lawa.

- Proszę mówić dalej.

Pielęgniarka udzieliła szybkiego raportu na temat wszystkich siedmiorga chorych, którzy w tej chwili znajdowali się na salach. Nie pomyliła nikogo, nie pominęła żadnego istotnego dla ich leczenia szczegółu, na pytania Lawa udzielała rzeczowych odpowiedzi, od czasu do czasu podpierając się kartami choroby, które przetransportowała za paskiem spodni i pod bluzką. Bez skrępowania wyciągnęła je przy wszystkich spod ubrania, migając przy tym nagim ciałem i wyjaśniając: "Potrzebowałam obu rąk do pracy, więc tylko tak mogłam te papiery zabrać ze sobą". Mimo potarganych i wilgotnych włosów oraz ledwo podsuszonego, pomiętego ubrania zrobiła na obecnych, także na Lawie, bardzo dobre wrażenie.

Pacjenci przedstawiali sobą heterogeniczną grupę zarówno pod względem wieku, jak i stanu poszkodowania. Wszyscy byli wyziębieni i na skraju hipotermii. Jeden pacjent zmarł w trakcie transportu. Czworo znajdowało się w stanie krytycznym z powodu zaostrzenia choroby, na którą leczeni byli na Vokzel. Kiedy przewożący ich statek zaczął tonąć, byli prawdopodobnie nieprzytomni, jednak znajdowali się pod opieką personelu, więc zostali dość szybko przetransportowani do ambulansów, poza tym wszyscy mieli na sobie kamizelki ratunkowe.

Law przy pomocy Ope Ope no Mi pobudził ich funkcje życiowe - jeden pacjent zatrzymał się im dosłownie na stole operacyjnym, jednak bezpośredni masaż serca wraz z solidną dawką jego własnej adrenaliny pomogły go odzyskać - i ustabilizował na bezpiecznym poziomie, po czym podpięto ich do aparatury i przeniesiono na intensywną terapię. Dwoje chorych doznało dodatkowych urazów w czasie samej katastrofy: jeden został czymś przygnieciony i miał liczne złamania, drugi prawdopodobnie w podobnych okolicznościach stracił nogę. Tutaj trzeba było zaopatrzyć zagrażające życiu zranienia, co też udało się bez komplikacji.

Dwa ambulanse, które Jean Bart wysłał jako ostatnie, przywiozły kolejnego chorego z Vokzel - młodego mężczyznę, którego dwa dni wcześniej przygniotło drzewo - oraz marynarza z poważnym urazem głowy, który wymagał natychmiastowej interwencji Lawa. Także ich udało się ustabilizować, ale pacjentów przybywało. Pozostałe ambulanse wróciły z drugiego kursu, przywożąc kolejnych rannych - tych, których wcześniej trzeba było zostawić. Law zawsze w takiej sytuacji stwierdzał, że nie zazdrości kierującemu akcją ratunkową, który musiał podejmować decyzje o tym, kto bardziej niż inni potrzebuje pomocy i leczenia, i tym samym wyrokować o ich życiu i śmierci. Wiedział, że błędy były nieuniknione i nic się nie dało z tym zrobić.

W drugim transporcie przybyła ostatnia trójka chorych ze szpitala, pracownik portowej służby ratowniczej z Roger Bay, który został ranny w czasie akcji ratunkowej, oraz kilkoro niezidentyfikowanych poszkodowanych.

- To ludzie, którzy płynęli z nami z Vokzel, kiedy dowiedzieli się o transporcie do Szpitala Pamięci Corazona - wyjaśniła Ida. - Lżej chorzy, którzy domagali się, by ich także przetransportować. Normalnie kapitan kazałby ich usunąć z pokładu, ale tym razem nie było ani chwili do stracenia, musiał odbijać jak najszybciej.

Law zacisnął szczęki na taką głupotę... jakie miał jednak prawo osądzać tych, którzy za wszelką cenę próbowali szukać pomocy w sytuacji kryzysowej? Wiedział, że wtedy ludzie rzadko zachowują rozsądek i bardziej niż kiedy indziej są skłonni ryzykować, by przeprowadzić swoją wolę.

- Ilu ich było? - spytał.

- Nie jestem pewna, nie zdołaliśmy ich policzyć, ale od piętnastu do dwudziestu. Kilkoro z nich kojarzę ze szpitala, ale leżeli na innych oddziałach, więc nie jestem w stanie powiedzieć nic o ich stanie zdrowia - dodała pielęgniarka przepraszającym tonem.

- Dobrze rozumiem, że na Vokzel nic im z medycznego punktu widzenia nie groziło?

- Tak - odparła cicho Ida.

Law nie powiedział nic więcej, tylko skupił się na leczeniu. Większość była w ciężkiej hipotermii - znajdowali się w wodzie dłużej niż chorzy pod opieką pielęgniarek - kilkoro miało poważne urazy. W najgorszym stanie była młoda kobieta w zaawansowanej ciąży oraz około dziesięcioletni chłopiec z licznymi złamaniami kręgosłupa, który nie wiadomo jakim cudem jeszcze żył. Law operował ich oboje jednocześnie. Ciężarna przybyła dosłownie w ostatniej chwili, gdyż akcja życiowa płodu ustała niemal zupełnie. Udało się uratować zarówno ją, jak i dziecko - dziewczynkę - choć Law podejrzewał, że będzie musiał dokonać dodatkowych zabiegów, by usunąć negatywne skutki, jakie wyziębienie mogło mieć dla małego organizmu.

Chłopiec miał kręgosłup w kawałkach od dolnego odcinka szyjnego aż po kość ogonową i urazy rdzenia kręgowego, jak również liczne złamania w całym szkielecie i uszkodzenia organów, głównie przez odłamki kostne, które wbiły się w tkanki. Wyglądał, jakby spadło na niego coś ciężkiego. Hipotermia prawdopodobnie uratowała mu życie, ponieważ zatamowała krwotoki wewnętrzne oraz zredukowała uszkodzenie mózgu. Przeżył też dlatego, że w przeciwieństwie do reszty ciała, miał bardzo niewielkie obrażenia czaszki, a jego ośrodek oddechowy był nietknięty. Law wprowadził go w stan zawieszenia czynności życiowych.

Szybko zaopatrzył pozostałych rannych, u których na szczęście nie doszło do większych powikłań.

- Bepo, czy mamy jeszcze jakichś pacjentów, którzy wymagają Ope Ope no Mi? - zapytał.

- Nie - odparł mink. - Ci w następnych transportach są przytomni bądź stabilni. Zajmiemy się nimi.

Law kiwnął głową.

- W takim razie biorę się za składanie tego dzieciaka. To jest robota na kilka godzin.

- Jak się czujesz? - spytał Bepo.

- Nic mi nie jest - uspokoił go Law, zerkając na zegar. Dochodziła piąta, akcja ratunkowa zaczęła się po drugiej. - Daj mi znać, gdybyście mnie potrzebowali.

- Jasne.

Law upewnił się jeszcze, że stan zoperowanych przez niego pacjentów jest stabilny, po czym zawęził strefę działania diabelskiego owocu do jednego tylko stołu operacyjnego, na którym leżało ranne dziecko. Organizm chłopca przedstawiał sobą przerażający widok - od środka, bo zewnętrznych śladów urazów praktycznie w ogóle nie było; wszystkie sińce i otarcia ginęły w ogólnym zsinieniu wywołanym przez niską temperaturę. Widziany wzrokiem Ope Ope no Mi wydawał się składać z samej patologii. Diabelski owoc niejako zaznaczał te fragmenty organizmu, które nie działały prawidłowo, w których odbywał się jakiś proces chorobowy. Percepcja odbywała się rzecz jasna na innym poziomie niż zwyczajna, zmysłowa, ale gdyby można to było opisać kolorami, Law powiedziałby, że chore narządy, tkanki, komórki czy ich fragmenty świeciły przykładowo na czerwono. W tym wypadku pacjent wydawał się być cały w czerwieni, jednie obszar jego głowy pozostawał niewidoczny dla skanera.

Law nie wiedział, od czego ma zacząć, ale wreszcie ustalił sobie plan pracy: najpierw klatka piersiowa i brzuch, potem kończyny, a na końcu kręgosłup z rdzeniem kręgowym. Systematycznie, jeden po drugim, wyciągał fragmenty mostka i żeber z serca i płuc, z wątroby i śledziony, a potem kawałki miednicy z jelit. Kości dziecka poszły w drobny mak, niektóre odłamki były wielkości czubka paznokcia, inne jeszcze mniejsze. Kiedy już udało mu się usunąć wszystkie, wziął się za naprawę miąższu tkankowego oraz pozrywanych naczyń krwionośnych i nerwów. Potem pobudził zdrowe komórki kostne do wzrostu i odtworzył klatkę piersiową oraz miednicę, a następnie rozpiął na niej układ mięśniowy.

W podobny sposób zajął się kończynami chorego - najpierw górnymi, potem dolnymi - zanim przeszedł do kręgosłupa. Rekonstrukcja tego elementu była sporym wyzwaniem, ponieważ każdy krąg był inny, a wszystkie musiały do siebie pasować tak w pojęciu formy, jak i funkcji. Lawowi pomagał w takich sytuacjach zapis genetyczny, na podstawie którego był w stanie odtworzyć każdy anatomiczny element ciała takim, jaki był on w momencie zakończenia organogenezy, czyli powstawania narządów. Ponieważ część kręgów miała jedynie pojedyncze złamania, nie musiał każdego tworzyć od zera, wystarczyło jedynie połączyć luźne fragmenty i wypełnić ubytki nową masą kostną. Niektóre jednak, zwłaszcza w dolnym odcinku szyjnym i górnym piersiowym, były zupełnie zniszczone i wymagały niemal całkowitej wymiany. Odbywało się tak, że powstawał malutki krąg, który Law pobudzał do wzrostu, by osiągnął rozmiar właściwy dla aktualnego wieku dziecka.

Nie gwarantowało to jeszcze, że "nowy" kręgosłup będzie tak dobry jak "stary", ponieważ naturalne używanie każdego organu powodowało jego modyfikację anatomiczną. Żadne ubranie nie jest po roku noszenia takie, jakie było zaraz po uszyciu - tak samo rzecz się miała ze szkieletem, zaś w przypadku kręgosłupa, na którym opierał się cały ciężar człowieka oraz od którego w dużej mierze zależał ruch, wpływ życia nabierał jeszcze na znaczeniu. W praktyce oznaczało to, że Law być może będzie musiał dokonać poprawek, kiedy pacjent już wróci do przytomności i zacznie się ruszać.

Zanim przystąpił do odbudowy kręgosłupa, usunął z rdzenia kręgowego wszystkie, nawet najbardziej mikroskopijne, odłamki kostne. Kiedy kolumna była już jak nowa (i, w niektórych częściach, nowa), zaczął pracować nad rdzeniem. Odtworzenie ponad dwóch milionów włókien nerwowych było paradoksalnie łatwiejsze niż budowanie kręgosłupa i w przeciwieństwie do niego odbywało się niemal automatycznie. Wyzwaniem było tutaj jedynie właściwe połączenie komórek, by neurony idące z kory mózgowej odpowiadającej za ruch ręki rzeczywiście poruszały ręką, a nie jakąś inną częścią ciała. Na szczęście rdzeń kręgowy nie ulegał w trakcie życia szczególnym modyfikacjom, a jedynie wzrostowi na długość, więc raz zbudowany powinien działać tak, jak powinien.

Kiedy ciało pacjenta zostało przywrócone do stanu pełnej normy anatomicznej, Law odblokował jego funkcje życiowe. Serce zaczęło bić, krew ponownie popłynęła w naczyniach, a płuca napełniły się powietrzem. Temperatura ciała podniosła się do normalnej. Chłopiec pozostawał nieprzytomny, tak jak wszyscy pacjenci w trakcie działania Ope Ope no Mi, jednak jego fizjologia wydawała się spisywać bez zarzutu. Law obserwował go przez kilka chwil, aż nabrał pewności, że stan pacjenta jest stabilny. Kazał podłączyć go do aparatury monitorującej i zabrać na odział pooperacyjny.

Już miał dezaktywować Ope Ope no Mi, gdy przypomniał sobie o omdleniach, do których doszło ostatniej jesieni w sytuacjach, gdy używał swojego diabelskiego owocu przez długi czas i intensywnie. Nie chciał, by Bepo znów wpadał w panikę, dlatego teraz najpierw poszukał sobie odpowiedniego miejsca pod ścianą i dopiero po bezpiecznym jego zajęciu "wyłączył" swoją niezwykłą moc, podświadomie przygotowując się na nieprzyjemną niespodziankę. Nic takiego na szczęście nie miało miejsca, choć od razu poczuł silne zmęczenie wywołane wielogodzinną pracą... Popatrzył na zegar - dochodziła jedenasta. Dobra pora, by iść spać, kiedy już uda mu się dojść do własnego mieszkania.

Obok rozległo się ciche mamrotanie, a potem nad jego ramieniem pokazały się rozczochrana jasna głowa i zaspane niebieskozielone oczy. Przez chwilę przyglądał się nieznajomej kobiecej twarzy, aż przypomniał sobie, że była to Ida z Vokzel. Pielęgniarka również przez moment mrugała z dezorientacją, aż nagle jej wzrok rozbłysł zrozumieniem i kobieta gwałtownie odsunęła się o jakieś pół metra, prawie spadając ze stołka.

- Przepraszam, doktorze Law...! - zawołała z zażenowaniem, ocierając twarz. - Najwyraźniej zasnęłam. Bardzo przepraszam.

Pokręcił głową, zbyt zmęczony, by zastanawiać się, dlaczego zareagowała, jakby był jakąś dziką bestią.

- Miałaś ciężki dzień. Powinnaś była iść odpocząć, znalazłoby się miejsce w kwaterach personelu...

- Chciałam popatrzeć na pana pracę.

- Chyba nie było za bardzo na co patrzeć...? - mruknął. - Skoro zasnęłaś.

Jej policzki oblały się rumieńcem i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że był niegrzeczny.

- Nie, to nie tak miało zabrzmieć, przepraszam... Ale faktem jest, że na moje leczenie i tak zbytnio nie da się patrzeć, ponieważ wszystko odbywa się we wnętrzu pacjenta. Więc dobrze, że sobie pospałaś - dodał i uśmiechnął się krzywo.

Ida odwróciła wzrok i podniosła się ze stołka. Przygładziła potargane włosy, które nosiła splecione w warkocz, a potem także pomięty fartuch. Law przyglądał się jej, nic więcej nie mówiąc. Oceniał jej wiek na około dwadzieścia pięć lat. Jej twarz bez makijażu była całkiem ładna i generalnie jako kobieta robiła sympatyczne wrażenie, a do tego wydawała się świetnie znać na tym, co robi, i przykładać do pracy.

- Bardzo nam dzisiaj pomogłaś - rzucił, również wstając. - Dziękuję w imieniu personelu.

Kiwnęła głową.

- O, już skończyłeś? - dobiegł od drzwi głos Bepo.

Law odwrócił się w jego stronę, kątem oka zauważając, że pielęgniarka poszła do drugiego wyjścia.

- Tak. A wy?

- W gruncie rzeczy też - odparł mink i ziewnął. - Jak się trzymasz?

- Jak widzisz, dobrze - stwierdził Law, rozkładając ręce. - Ale mam ochotę iść spać. Tobie chyba też by się przydało.

- Mhm - mruknął Bepo i ziewnął jeszcze raz, potem jednak jego spojrzenie nabrało ostrości. - Czy ja dobrze widziałem, że flirtowałeś z pielęgniarką?

Law obrzucił go zaskoczonym spojrzeniem.

- Nie spodziewałem się kiedykolwiek usłyszeć od ciebie czegoś takiego - odpowiedział. - Nie mam w zwyczaju flirtować z pielęgniarkami i...

- Oj, żartowałem przecież. Wiem, że nie masz zwyczaju flirtować z kimkolwiek.

Z jakiegoś powodu ta uwaga uraziła Lawa, ale nie pozwolił sobie na rozważanie tego uczucia, tylko poklepał Bepo po ramieniu.

- Dobra robota. Ilu zoperowaliśmy?

- Ty szesnaścioro, my siedmioro plus kilka mniejszych zabiegów i opatrzeń.

- Przeżyli wszyscy przywiezieni ze szpitala?

- Poza tym jednym, który zmarł w czasie transportu, tak.

- To lepszy wynik, niż zakładałem - odparł sucho Law, wiedząc, że jego słowa brzmią niemal okrutnie. Skierował się na korytarz, zaś Bepo ruszył za nim. - A ilu zginęło "pasażerów na gapę"?

- Wyłowiono trzy ciała, ale ofiar prawdopodobnie było przynajmniej o kilka więcej - mruknął mink. - Do nas dotarło jedenaścioro, a pielęgniarki mówiły, że mogło ich być do dwudziestu.

Law kiwnął głową, a potem ziewnął.

- Idź spać - zasugerował. - Mamy wystarczająco ludzi na nocnej zmianie, prawda?

- Tak.

- Powiedz im, żeby mnie obudzili, gdyby coś się działo.

Bepo kiwnął potwierdzająco.

- To dobranoc - powiedział, a potem ruszył w stronę swojego pokoju na końcu korytarza, podczas gdy Law poszedł do windy. - A! - zawołał nagle i odwrócił się jeszcze do Lawa. - Dobrze, że nie pojechałem na ten kongres - stwierdził z zadowoleniem.

Law uśmiechnął się krzywo.

- Dobrze - zgodził się. - Ale może jeszcze zdążysz.



rozdział 10 | główna | rozdział 12