Następnego poranka Lawa powitała zupełna cisza. Prawdę powiedziawszy już wieczorem, kiedy kładł się na spoczynek, wydawało mu się, że sztorm zelżał, ale że takie chwilowe zmiany w sile wiatru miały miejsce i wcześniej, nie przywiązywał do tego wagi. Po obudzeniu się nie mógł jednak stwierdzić czegokolwiek innego niż to, że sztorm rzeczywiście się skończył. Była to wyczekiwana odmiana, choć z pewną goryczą konstatował, że nadeszła o jakąś dobę za późno - kiedy wzięło się pod uwagę wypadki na Vokzel i wynikłą z nich katastrofę morską, która pochłonęła przynajmniej kilka ofiar ludzkich. Na to jednak nie dało się nic poradzić, trzeba było zająć się tymi, którzy żywioł przetrwali. Jeszcze poprzedniego dnia - kiedy wszyscy chorzy i ranni zostali już przywiezieni - wysłał grupę ochotników na Vokzel, by pomogli w sytuacji kryzysowej, która spadła na tamtejszy szpital. Placówka została częściowo zniszczona, pacjenci i personel musieli się ewakuować, a kilkunastu pracowników doznało obrażeń. W Szpitalu Pamięci Corazona z kolei wszyscy mieli mniej roboty, ponieważ z powodu pogody przez ostatnie kilka dni chorzy się w ogóle nie pojawiali, więc nie było żadnym problemem oddelegować część zasobów ludzkich w miejsce, gdzie były one bardziej niż potrzebne. Popłynęło dwóch chirurgów, anestezjolog, dwóch internistów i kilka pielęgniarek plus oczywiście parę osób z psychiatrii, by udzielić wsparcia psychologicznego. Law złapał się na tym, że dziwnie było siedzieć na stołówce i nie słyszeć ryku wichury. Człowiek bardzo szybko przyzwyczajał się do nowych okoliczności, nieważne jak były nieprzyjemne... W gruncie rzeczy był to jeden z mechanizmów obronnych, który pomagał zachować siły wewnętrzne i energię, a nie marnować ich na próżną frustrację. Zmiana pogody była jednak mile witana i dawała gwarancję, że wszystko wróci do normy. Transport morski zostanie wznowiony, przypłyną nowi pacjenci, a Bepo powinno się udać pojechać na kongres. Wcześniej co prawda trzeba się jeszcze będzie przekonać o zasięgu szkód, jakie sztorm wyrządził - Law nie wątpił, że były znaczne - ale potem znów będzie można patrzeć w przyszłość. Popijając kawę, Law mimowolnie zastanowił się, czy tym, co dawno temu, w dzieciństwie, zrobiło z niego potwora, nie był właśnie brak przyszłości. Wiedział, że jest osobą, która zawsze patrzy przed siebie i szuka rozwiązania, nie zatrzymuje się w miejscu, nie poddaje rozpaczy czy beznadziei - jednak warunkiem do tego było posiadanie perspektyw. Kiedy wydano na niego wyrok śmierci, od którego nie było odwołania, kiedy dowiedział się, że jego życie potrwa tylko kilka lat, wówczas nie miało sensu układanie planów czy jakiekolwiek próby ratowania się. Nie pozostawało nic, co mogłoby go motywować i pchać naprzód; jego życie zostało zakreślone grubą linią, którą miał w zasięgu wzroku. Dla dziecka coś takiego było toksyczne, zwłaszcza dla dziecka, które wcześniej zetknęło się z całą nienawiścią świata. Ile potrzeba było miłości, by wydobyć go z tego stanu śmieci za życia... by na nowo uczynić z niego człowieka i przywrócić mu przyszłość, ku której mógł się ponownie kierować... I kierował się, nie oglądając na przeszłość, bo - w przeciwieństwie do tego, co go dopiero czekało - była zbyt bolesna. Nawet jeśli na poziomie racjonalnym pogodził się z nią, to na płaszczyźnie emocjonalnej wydarzenia z dzieciństwa zostawiły głębokie rany, które wciąż nie doczekały się zadośćuczynienia. Dlatego lepiej było skoncentrować się na tym, co miało nadejść, niż wspominać doznane krzywdy. Po blisko trzydziestu latach praktykowania był już mistrzem w prezentowaniu takiej postawy. Po śniadaniu poszedł sprawdzić, jak się mają wczorajsi pacjenci. Większość wciąż leżała na intensywnej terapii, ale jedynie w ramach obserwacji. Wyglądało na to, że wszyscy mają się dobrze i dzisiaj z całą pewnością będą mogli zostać przeniesieni na inne oddziały. Wciąż nie mógł się nadziwić, że cała ta wczorajsza historia nie skończyła się zupełną tragedią, bo były po temu wszelkie przesłanki. Gdyby nie podjął tej intuicyjnej... nie, zdroworozsądkowej decyzji o wysłaniu ambulansów na spotkanie statkowi z Vokzel, załoga oraz wszyscy pasażerowie spoczywaliby teraz na morskim dnie. Zdecydowanie powinien sobie pogratulować dalekowzroczności, która uratowała życie ponad dwudziestu osobom. Będzie musiał podziękować też ratownikom, gdyż ich postępowanie było bez zarzutu i równie mocno przyczyniło się do tego, że chorzy i ranni zostali - z jednym wyjątkiem - przetransportowani do szpitala na czas. Obejrzał ostatniego pacjenta i już miał iść na chirurgię piętro wyżej, kiedy, wychodząc na korytarz, usłyszał cichy okrzyk zaskoczenia i, wydawało mu się, przestrachu. W stojącej w drzwiach obok (za nimi znajdowała się dyżurka pielęgniarek) kobiecie szybko rozpoznał Idę. - Ach, to doktor Law - powiedziała, a w jej głosie rozległa się ulga. - Zaskoczył mnie pan... - Nie sądziłem, że sprawiam aż tak straszne wrażenie - odparł Law z krzywym uśmiechem - na kimkolwiek poza pacjentami psychiatrycznymi. W oczach pielęgniarki błysnęło zawstydzenie i spuściła głowę. - Po prostu nie spodziewałam się pana tutaj, w dodatku o tej porze - wymamrotała. - Nie ma jeszcze nawet wpół do szóstej, a poszedł pan spać późno. - Nie później niż ty - odparł. - Zwykle zaczynam pracę wcześnie, personel dawno się już przyzwyczaił, że można mnie spotkać na oddziałach grubo przed świtem. Pokiwała głową i nic nie powiedziała. Kiedy się jej przyglądał, uznał, że jest wyprowadzona z równowagi czymś więcej niż tylko spotkaniem go. Fakt, że wyglądała, jakby dopiero co została wyrwana ze snu, jedynie podkreślał to odczucie: jej włosy były zmierzwione, na lewym policzku widniał odciśnięty ślad od materiału, nie miała też na sobie fartucha, a jedynie zwykłe ubranie. - Wszystko w porządku? - zapytał odruchowo, choć zaraz zdał sobie sprawę, że ponad wszelką wątpliwość nie było. Spojrzała na niego z zaskoczeniem. - Tak... Nie... - Wzruszyła ramionami. - Nie wiem - powiedziała z jakąś bezradnością. - Może dotrzymasz mi towarzystwa przy kawie? - zaproponował i sam zdziwił się swoimi słowami. Odczuwał jednak dziwną niechęć do zostawienia kobiety samej, kiedy sprawiała wrażenie, że potrzebuje wsparcia. - Powiedzmy... za jakieś pół godziny? Muszę jeszcze iść na chirurgię, ale potem będę mieć moment. Patrzyła na niego w milczeniu przez chwilę, aż wreszcie pokiwała głową, co sprawiło mu ulgę. - Nasza stołówka jest na najwyższym piętrze - poinformował. Raz jeszcze kiwnęła głową. - Trafię. Dziękuję - powiedziała, po czym cofnęła się do pomieszczenia, z którego wyszła. Kiedy po półgodzinie znalazł ją w restauracji, przynajmniej w kwestii wyglądu doprowadziła się do porządku. Jej jasne włosy zostały uczesane i splecione w gruby warkocz, na twarzy nie było już oznak snu, zaś ubrana była w fartuch z symbolem Szpitala Pamięci Corazona. Wciąż jednak wydawała się przygnębiona w najlepszym, a przestraszona w najgorszym razie. Jej ruchy były ostrożne i jakby nieobecne, a jej twarz blada. Niebieskozielone oczy miała szeroko otwarte i odbijała się w nich jakaś pustka. Z całą jednak pewnością znajdowała się tu i teraz, co wskazywały słowa, którymi się do niego odezwała. - Nie uważam, żeby był pan straszny - powiedziała, gdy siedzieli już z kawą przy stoliku pod oknem, za którym powoli zaczeło się rozjaśniać. Law był zaskoczony. Rzucił był tą uwagą w żartobliwym tonie, jednak wzięła to zupełnie na serio, i nie wiedział, co o tym myśleć. Skupił się więc na czym innym. - Przede wszystkim skończ z tym panem - mruknął. - Nie lubię, kiedy personel tak do mnie mówi. Kiwnęła głową, nie patrząc na niego, a w zamian uniosła filiżankę do ust, trzymając ją w obu dłoniach. - Nie wyglądasz dobrze - stwierdził wprost, jak to miał w zwyczaju. - Spałaś w ogóle? - Tak - odparła. - Pielęgniarki na intensywnej terapii pozwoliły mi przespać się na kanapie w ich dyżurce. - Mogłaś przecież iść do hotelu pracowników. Na kanapie raczej nie było ci zbyt wygodnie... nie mówiąc o tym, że intensywna terapia to nie jest najlepsze miejsce do odpoczynku - zauważył z ironią. - Wolałam zostać z pacjentami - wyjaśniła. - Poza tym... Nie chciałam być sama... a nie miałam sił, by szukać Mari i Kalli - dodała ciszej, a potem jej jasne rzęsy zatrzepotały w kilku szybkich mrugnięciach. Odstawiła filiżankę i zakryła dłonią oczy. - Przepraszam - powiedziała zduszonym szeptem. Law przyglądał się jej w milczeniu. Siedziała skulona na krześle, a jej dłonie lekko drżały. Zastanawiał się, co powiedzieć, by poprawić jej nastrój, ale nie było czegoś takiego jak magiczne słowa, które sprawiały, że człowieka po prostu ogarniała radość. - Nie dziwię ci się, że po wczorajszym jesteś wyprowadzona z równowagi - odezwał się wreszcie. - To musiała być dramatyczna sytuacja. Choć kiedy pojawiłaś się na oddziale, sprawiałaś wrażenie bardzo opanowanej i spokojnej. Byłem pod wrażeniem twojej postawy. Naprawdę nam pomogłaś. - Jechałam na adrenalinie - odparła cicho, nie odsłaniając twarzy. Ucieszyło go, że się odezwała. - W tamtym momencie już wszystko było dobrze, nic mi nie groziło... Poza tym pacjenci wymagali leczenia, musiałam się na tym skupić. - A kiedy już zaczęła, słowa popłynęły same. - Dopiero potem, w nocy... Przypomniałam sobie, jak to było na statku. Kiedy zaczął się przechylać i nabierać wody, a my nie mogliśmy użyć szalup ratunkowych, bo przy tych falach oznaczałoby to natychmiastową śmierć, musieliśmy zostać na tonącym statku. Wiedzieliśmy, że z Raftel płynie do nas pomoc, naszą jedyną opcją było pozostanie na pokładzie i wiara, że zdążą do nas, zanim pójdziemy na dno, podczas gdy wody cały czas przybywało. Myślałam, że to koniec, że już nigdy nie zobaczę swoich bliskich. Byłam tego zupełnie pewna. Więc kiedy nadeszła pomoc... to było jak ocalenie. Jakby stał się cud. Nic dziwnego, że kiedy dotarłam do szpitala, byłam naładowana energią i poczuciem, że nie ma dla mnie nic niemożliwego. Ale kiedy zasnęłam, to znów znalazłam się na tamtym statku i znów czułam to przerażenie, że zaraz zginę. Kiedy na pana... na ciebie wpadłam, to było zaraz po tym, jak się obudziłam z tego koszmaru. Przepraszam, że zareagowałam tak gwałtownie. - Nie masz za co przepraszać - odrzekł Law. - Dziwne by było raczej, gdybyś po tym wszystkim nic nie odczuwała. I niepokojące. Od razu bym cię wysłał do naszych psychiatrów. Zresztą i tak mogę cię wysłać, jeśli chcesz. Pokręciła głową. - Nie, myślę, że sobie poradzę - odparła, choć jej głos wciąż był niewiele głośniejszy od szeptu. - Wszystko jest już dobrze, nic ci nie grozi - powiedział Law, czując potrzebę zapewnienia jej o bezpieczeństwie. - Zobacz, nawet sztorm się skończył. Nie spodziewał się tego, ale rzeczywiście podniosła głowę - ucieszył się, że w jej oczach nie było łez - i popatrzyła w okno. Bezmiar oceanu, spokojny i zupełnie cichy za dźwiękoszczelnymi szybami, rozciągał się aż po horyzont. Dzień zapowiadał się pochmurny, jednak w porównaniu z trwającą blisko tydzień niepogodą wydawał się wręcz piękny. - Osobiście uważam, że zasługujesz na ogromny szacunek... ty i twoje koleżanki, które podjęłyście się tego zadania - mówił Law dalej. - To było naprawdę... bardzo ryzykowne przedsięwzięcie. Prawdę powiedziawszy wciąż jestem trochę zły na waszego dyrektora, że coś takiego wpadło mu do głowy... Byłem pewny, że w ogóle tutaj nie dotrzecie - powiedział wprost. - Ale dotarliśmy. I udało się prawie wszystkich uratować - odparła, wciąż wpatrzona w morze. Kiwnął głową. - Tak, i to jest najważniejsze. Same się zgłosiłyście, prawda? Nikt was nie przymuszał? - Tak. - Lubisz swoją pracę, prawda? Popatrzyła na niego zaskoczona. - Bardzo - odpowiedziała. Uniosła filiżankę i znów popiła kawy. - Aż tak to widać? - spytała, a kiedy pokiwał głową, jej usta drgnęły, jakby miała ochotę się uśmiechnąć. Law poczuł na ten widok prawdziwą ulgę. - Pracuję na izbie przyjęć, tam czuję się najlepiej. Mam wrażenie, że mogę zrobić najwięcej, najbardziej pomóc... Rozumie to pa... Rozumiesz to? - Tak. Kiedy pracuje się z nagłymi przypadkami, ma się największą satysfakcję - zgodził się. - Przeważnie zajmuję się przewlekle chorymi, ale kiedy zdarza się jakiś ostry dyżur, wówczas mam to jedyne w swoim rodzaju uczucie zupełnego skupienia na pracy. Oczywiście najlepiej, kiedy ostre dyżury się nie zdarzają - dodał. - Pewnie, ale kiedy się zdarzą... Człowiek się bez reszty angażuje w pracę - dopowiedziała. - Wyłącza się ze wszystkiego innego. Jest tylko ta adrenalina i poczucie, że trzeba działać, właśnie teraz, że nie ma ani chwili do stracenia, że ode mnie zależy życie. Czasem przez kilka godzin, ale nad tym nikt się nie zastanawia. Dopiero potem pada się z nóg, kiedy jest już po wszystkim. Myślisz, że można się uzależnić od tego uczucia? - spytała. - Och, z całą pewnością - przyznał. - Myślę, że to jeden z powodów, dla którego większość ludzi w służbie zdrowia to pracoholicy. Pokiwała głową. Z jej wzroku wreszcie zniknęło wcześniejsze otępienie, był teraz skupiony, trzeźwy, intensywny, tak jak wczoraj, kiedy Law zobaczył ją po raz pierwszy. Na jej twarz wróciły kolory i ogólnie sprawiała wrażenie ożywionej. Dopiła kawę i odstawiła filiżankę na stolik. - Z pewnością nasz dyrektor jeszcze ci podziękuje, ale pozwól, że sama też to zrobię - powiedziała, patrząc mu w oczy. - Udzieliliście nam wielkiej pomocy, pod każdym względem. Właściwie nawet nie wiem, jakich słów użyć, by wyrazić swoją wdzięczność... Przede wszystkim uratowaliście nam życie. Jeśli będę kiedyś mogła w jakiś sposób wam pomóc, to oczywiście z radością to zrobię - dodała z naciskiem i przekonaniem. - Daj spokój, przecież po to tutaj jesteśmy - odparł Law. - Każdy szpital istnieje po to, by pomagać. Powiedz lepiej, czy z tobą wszystko w porządku. Kiwnęła głową bardzo energicznie. - Teraz już tak. Miłe koleżanki z waszej intensywnej terapii nakarmiły mnie na noc aspiryną, dzięki czemu nie złapało mnie żadne choróbsko. - Aspiryna, najlepszy lek na świecie - mruknął Law. - Kiedyś uratowała mi życie. Spojrzała na niego ze zdumieniem, ale koniec końców nie skomentowała tej osobistej uwagi. - W każdym razie czuję się dobrze. Tylko... - Obejrzała się na bufet. - Zgłodniałam. - To jeszcze lepiej - odparł z krzywym uśmiechem. - Smacznego. Ida poszła nabrać sobie śniadania, po czym wróciła z pełnym talerzem. - Czy jest możliwość, byśmy już dzisiaj wróciły na Vokzel? - spytała, krojąc parówkę. - Nie, przeskoczyłam trochę w przód... Jak możemy wrócić? Promem z Roger Bay? W tę pogodę na pewno już wznowili połączenia...? - Jeśli sztorm nie wyrządził szkód w miejscowej flocie, to nie powinno być problemu. Chcecie już dzisiaj wracać? - Nie wiem, jak dziewczyny. Prawdę powiedziawszy powinnam się z nimi zobaczyć - dodała z poczuciem winy, odkładając widelec. - Sądzę jednak, że będą chciały jak najszybciej wrócić do domów. A ja, choć to może dziwne, tęsknię już do pracy... prawie tak mocno jak do mojego narzeczonego. Powrót do normalności chyba jest najlepszym lekarstwem po takim wstrząsie, prawda? - Z całą pewnością - zgodził się Law. - Choć nie powinnaś się przemęczać. - Wiem, że mnie tam potrzebują - odparła. - I naprawdę czuję się już dobrze. A gdybym miała problemy ze snem... to u nas też jest psychiatra. To trochę dziwny człowiek, ale na pewno da mi jakieś tabletki, jeśli będę potrzebować - stwierdziła z przekonaniem. - Oni zazwyczaj są dziwni - oświadczył Law. - Patrz, o wilku mowa. To nasz ordynator psychiatrii - powiedział, wskazując Clione, który właśnie pojawił się na stołówce. - Nie sądzę doprawdy, by wasz był dziwniejszy. Ida podążyła za jego wzrokiem i zmarszczyła czoło. - Wasz ordynator... Nie "wasza" ordynator...? - spytała niepewnie. Law poczuł, że jego wargi drgnęły. - Hej, Clione...! - zawołał cicho. Główny psychiatra Szpitala Pamięci Corazona obrócił głowę i pochwycił jego wzrok, a potem przydreptał do ich stolika. Nie uszło uwagi Lawa zaskoczone spojrzenie, którym obrzucił Idę, zanim się z nią przywitał. - Widzę, że już wszystko okej - stwierdził Law, taksując aprobującym wzrokiem nieskazitelny wygląd ordynatora "siódemki" i postanawiając zachować dla siebie uwagę o zmęczeniu rysującym się na jego twarzy. Clione wycelował w niego palec. - Ani słowa o wczoraj - zarządził stanowczym tonem. - Mówiłem, że następnym razem będę wyglądać porządnie. - Nie wątpiłem w to nawet przez chwilę - odparł Law półgębkiem. - No! To miłego dnia - życzył im psychiatra i odszedł w stronę bufetu. Ida popatrzyła na Lawa okrągłymi oczami; wydawała się odpowiednio skonsternowana. - Porządnie...? - powtórzyła półgłosem. - Co było wczoraj? - Clione, nie do końca z własnej woli, miał bezpośredni kontakt ze sztormem, po którym wyglądał... no, nie jak na co dzień. Ida popatrzyła przez ramię. - Biedak - powiedziała współczująco i gdyby Law już wcześniej jej nie polubił, nastąpiłoby to bez wątpienia właśnie teraz. - Masz rację, dziwność naszego psychiatry to zupełnie nie ta skala - stwierdziła, ponownie łapiąc za widelec. - Wiesz, tęsknię nawet za nim. Chcę już wrócić do siebie. Tutaj jest naprawdę miło... i zajęliście się nami tak dobrze, ale... Potrzeba mi znajomego miejsca. Jeśli więc powrót uda się jeszcze dzisiaj, będę bardzo wdzięczna. - Załatwimy to. Ida uśmiechnęła się blado, potem jednak przez jej twarz przeleciał cień winy. - Nasi pacjenci mogą u was zostać, prawda? - spytała, jakby dopiero teraz przyszło jej to do głowy. - Oczywiście, są pod dobrą opieką - uspokoił ją Law. - Możecie też przysłać do nas więcej potrzebujących. Pewnie trochę potrwa, zanim wasz szpital zostanie doprowadzony do stanu używalności. Gdybyście potrzebowali pomocy technicznej czy jakiejkolwiek innej, Raftel jej udzieli, nie musicie się o to obawiać - powiedział trochę na wyrost, bo takie rzeczy nie należały do niego... wiedział jednak doskonale, że słowo dyrektora Szpitala Pamięci Corazona liczyło się w każdej sprawie. Ida kiwnęła głową, po czym wzięła się za jedzenie - wyglądało na to, że apetyt jej dopisuje - Law tymczasem skontaktował się z oddziałową oddziału ratunkowego i polecił, by pomogła pielęgniarkom z Vokzel we wszystkich kwestiach formalnych. Dowiedział się przy okazji, że dwie koleżanki Idy przespały się w hotelu dla pracowników i właśnie zmierzały na stołówkę. Ida jadła w milczeniu, słuchając jego rozmowy, a kiedy ponownie na nią spojrzał, zobaczył dwie łzy spływające po jej policzkach i kapiące do talerza. - Przepraszam... To nic - powiedziała, ocierając oczy. - Po prostu... Jesteście dla nas tacy dobrzy. Dziękuję. Czuję, jakby stał się cud. Naprawdę potrafił zrozumieć jej rozchwianie emocjonalne po wczorajszym wstrząsie. Wiedział, że najlepszym lekiem będzie, tak jak mówiła, powrót do codzienności. - Cuda się zdarzają - mruknął w odpowiedzi. Podniosła na niego spojrzenie, jakby zaskoczona jego słowami... ale zaraz jej jasne oczy skupiły się na widoku za jego plecami. - Patrz...! Odwrócił się, podążając za jej wzrokiem, i dostrzegł blade promienie słońca rozjaśniające szarość morskich fal. - Nie widziałam słońca od wieków - powiedziała, a w jej głosie zabrzmiał jakiś słodki zachwyt. Uśmiechnął się krzywo. - Wiesz, może to zabrzmi dziwnie, ale ja też nie - odparł. Roześmiała się cicho i ten śmiech przekonał go, że wszystko z nią będzie dobrze. Ida i jej dwie koleżanki odpłynęły na Vokzel tego samego dnia, zabierając ze sobą kolejnych ochotników do pomocy przy pacjentach z ich zniszczonego szpitala. Choć okoliczności były tragiczne, Lawa napełniał zadowoleniem fakt, że taka współpraca była możliwa. Zaproponował Idzie, by przyjechała kiedyś na wymianę, popracować przez pewien czas na Raftel - i poprosił, by przekazała to otwarte zaproszenie współpracownikom. Szpital Pamięci Corazona od dawna działał jako ośrodek szkoleniowy, kształcąc kadry lokalnych i bardziej odległych szpitali, jednak rzadziej zdarzało się, by przybywali tutaj ludzie, którzy już mieli doświadczenie w zawodzie i chcieli jedynie podnieść swoje kwalifikacje, a przecież mogło to być z korzyścią dla wszystkich. Law miał nadzieję, że kiedyś jeszcze spotka Idę, którą obdarzył sympatią. Może największe znaczenie miało zresztą to, że traktowała go w sposób zupełnie naturalny, a nie jak bliskiego bogu lekarza-cudotwórcy. Uświadomił sobie, że brakowało mu na co dzień takiego podejścia. Nie żeby jego towarzysze z dawnej załogi Piratów Serca odnosili się do niego z nabożnym szacunkiem - i całe szczęście - jednak relacje z nimi zostały uformowane przez dwadzieścia kilka lat wspólnej historii i Law nie sądził, by miało się w nich cokolwiek zmienić. Nie sądził też, by tego potrzebował. Z jakiejś jednak przyczyny, rozmawiając z Idą - osobą, którą poznał zaledwie dzień wcześniej - czuł odświeżające odprężenie i po prostu miał z tego przyjemność... on, któremu wydawało się, że nie potrzebuje w życiu nowych znajomych, i od dawna nie odczuwał pragnienia, by spotkać kogoś ponownie. Może więc dlatego, gdy jeszcze tego samego dnia Shachi, któremu obce były takt i dyskrecja, rzucił w ewidentnej chęci dokuczenia mu: - Szefie, prawda to, że flirtowałeś z pielęgniareczką z innego szpitala? Clione mówił, że widział was na stołówce, gdzie wspólnie podziwialiście wschód słońca... - Law odpowiedział z kamienną twarzą: - Zgadza się. Niestety była zajęta. Wyraz osłupienia, który zaprezentował Shachi, godny był uwiecznienia. Penguin, który już zaczął swoją wypowiedź informującą, że okna stołówki wychodzą na południe, nie na wschód, urwał w pół słowa i również wpatrywał się w niego oczami jak spodki. Trwało dobrą chwilę, zanim asystenci otrząsnęli się z szoku - Penguin roześmiał się niepewnie, a Shachi wbił Lawowi sójkę w bok. - No co ty, szefie... Nie żartuj tak sobie z nas - powiedział z wyrzutem. - Kiedy ty zaczniesz flirtować, świat się chyba skończy - mruknął Penguin. Law klepnął jednego i drugiego po głowie. - Jesteście dwa padalce - stwierdził z urazą. - Macie mnie za jakiegoś potwora...? Znów wlepili w niego oczy, a potem wymienili między sobą spojrzenia. Penguin podrapał się po głowie w zakłopotaniu, a Shachi podparł pięścią podbródek w oburzającej parodii namysłu. - Każda potwora znajdzie swego amatora...? - rzucił nieśmiało. Law pokręcił głową i poszedł sobie. Nie mógł się jednak pozbyć wrażenia, że rzeczywiście tylko na to mógł w życiu liczyć. Po wznowieniu ruchu morskiego pacjenci zaczęli napływać do szpitala całymi masami. Wszyscy ci, którzy byli już w drodze na Raftel, a których sztorm zmusił do przerwania podróży i przeczekania złej pogody, teraz przybywali wraz z ludźmi, którzy pojawili się zgodnie z terminem. Law robił, co mógł, by ogarnąć zwiększoną liczbę pacjentów - doświadczenie bardzo tutaj pomagało - i nie miał praktycznie czasu na nic więcej. O szkodach, które poczynił huragan, dowiadywał się głównie z rozmów, jakie udało mu się usłyszeć na stołówce - bardzo krótkich, ponieważ posiłki przełykał w pośpiechu i zaraz pędził z powrotem do pracy. Jedynym, co mógł zobaczyć na własne oczy, było zniszczenie linii brzegowej na sporym odcinku zaraz za szpitalem; sztormowe fale praktycznie wypłukały pół plaży. Sam jednak budynek, zgodnie z jego przewidywaniami, nie ucierpiał w żaden sposób. Law pomyślał, że będzie musiał wysłać Franky'emu podziękowania za naprawdę solidną robotę. Z nadejściem lutego pogoda zmieniła się drastycznie. Zrobiło się słonecznie, bezwietrznie i bardzo zimno. W ciągu zaledwie trzech dni temperatura spadła o prawie trzydzieści stopni i morze przy brzegach pokryło się warstwą lodu. Bepo wyjechał na swój kongres, z którego miał wrócić za trzy tygodnie, a Law miał skrytą nadzieję, że Szpital Pamięci Corazona wyczerpał chwilowo swój zapas ostrych dyżurów... przynajmniej do momentu, gdy kierownik oddziału ratunkowego ponownie będzie na Raftel. Nie miał jednak czasu na zastanawianie się nad takimi sprawami, gdyż jego świadomość niemal zupełnie pochłaniała praca. Po wymuszonej sztormem przerwie z przyjemnością rzucił się w wir leczenia nowotworów, schorzeń genetycznych, zatruć oraz innych, będących dla niego wyzwaniem schorzeń. Dzieci, dorośli, ludzie starsi. Kobiety i mężczyźni różnych ras. Każdy był inny, jednak wszystkich łączyło to, że tylko Ope Ope no Mi mógł im pomóc odzyskać zdrowie, a często także zagwarantować przeżycie. Praca na ostrym dyżurze, tak jak powiedział Idzie, była w pewien sposób odurzająca, jednak to leczenie nieuleczalnych i beznadziejnych przypadków potwierdzało sens jego istnienia. Z każdym pacjentem, który zdrowy opuszczał Szpital Pamięci Corazona, Trafalgar Law miał poczucie, że wypuszcza w świat odrobinę dobra. Był trzeci dzień pogodnej aury. Atmosfera w szpitalu panowała przyjemna, choć niektórzy oczywiście narzekali na mróz. Law wciąż dwoił się i troił, by oporządzić jak największą liczbę pacjentów... i czuł się z tym dobrze. Musiał co prawda zrezygnować dzisiaj z lunchu i jedynie w pośpiechu przegryzał kanapki, siedząc nad papierami w swoim biurze. Po posiłku miał konsultacje, a potem kolejne przyjęcia, dobrze by było wcześniej przewietrzyć trochę gabinet... Uchylił okno i wtedy jego wzrok przykuł jakiś element, który nie pasował do normalnego widoku. Wyszedł na balkon, zdejmując okulary i mrużąc oczy. Przy temperaturze minus dwudziestu miało się za sprawą wilgotnego morskiego powietrza wrażenie, że skóra schodzi z twarzy, ale nie przejmował się tym teraz, usiłując zorientować się, co widzi. Od bieli lodu, który skuł przybrzeżną wodę, odcinała się niewysoka postać. Serce Lawa uderzyło szybciej, kiedy zrozumiał, że to jakiś człowiek posuwał się po nierównej tafli. Na ile Law mógł ocenić z tej odległości, nie wyglądał na rybaka ani amatora łyżwiarstwa. Szedł skulony, niewątpliwie marznąc na tym mrozie, jednak uparcie zmierzał przed siebie. Law ściągnął brwi. Widział z tej wysokości, że zaledwie kawałek dalej lód się kończy - ale czy wiedziała o tym tamta osoba, kimkolwiek była? Nawet jeśli chodziło o jakiegoś wielbiciela zimy, dla którego spacer przy wściekłym mrozie był przyjemną rozrywką, zwłaszcza w tak słoneczny dzień, to faktem było, że za kilka kroków otwierała się piekielnie zimna woda, zaś lód mógł się załamać lada chwila... Tej osobie groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, choćby jedynie chciała sobie z bliska popatrzeć na fale... w co Law jakoś nie wierzył. - ROOM. Shambles. W dwie sekundy niedoszły topielec znalazł się w gabinecie Lawa, który również tam wrócił, zamykając szybko drzwi balkonowe. Gabinet zdążył się wywietrzyć aż zanadto, jednak nie zwracał na to większej uwagi, tylko wpatrywał się w przeniesionego człowieka, który - zgodnie z założeniem - mrugał w zupełnej dezorientacji, najpewniej nie mając pojęcia, co się właśnie wydarzyło. Law jednak był przynajmniej w połowie tak samo zdumiony tym, co widział. Miał przed sobą chłopca... oceniając po piżamie, pacjenta Szpitala Pamięci Corazona. Chłopiec miał na bosych stopach szpitalne klapki i żadnego innego ubrania. Jego uszy i palce były zupełnie sine, a twarz zaczerwieniona. Pierwszą myślą Lawa było to, że chłopiec jest w delirium, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie wyszedłby na dwudziestostopniowy mróz tak lekko ubrany. Ciężka choroba czy zabieg operacyjny zawsze niosły ze sobą ryzyko zespołu majaczeniowego, w którym człowiek tracił rozeznanie w rzeczywistości i zaczynał postępować jak szaleniec, przeważnie w ogóle nie zdając sobie sprawy z tego, co robi. Poczuł złość na pracowników pediatrii - czy gdzie chłopiec mógł być leczony - za to, że nic nie zauważyli. Mało brakowało, a doszłoby do tragedii... Zakrawało na cud, że Law akurat wyjrzał przez okno - myśl o tym, co mogłoby się stać, sprawiła, że zrobiło mu się zimno... prawie tak, jak musiało być dzieciakowi. Trzeba go było ogrzać i zaprowadzić z powrotem na oddział. Law odwrócił się, by sięgnąć po koc z kanapy, jednak w tym momencie chłopiec jęknął: - Dlaczego... Nie...! - po czym rzucił się do drzwi balkonowych i spróbował je otworzyć. Zanim mu się to udało, Law złapał go za ramię. Chłopiec szarpnął się konwulsyjnie i krzyknął cicho z bólu, a potem odwrócił się i popatrzył na niego wzrokiem, który Lawa wstrząsnął do głębi. W intensywnie niebieskich oczach chłopca gniew mieszał się z rozpaczą, choć wszystko wydawało się i tak ginąć w jakiejś strasznej pustce. Nie było to spojrzenie wariata, dzieciak był zdecydowanie z nim tu i teraz, aczkolwiek nie budziło wątpliwości, że jego stan psychiczny daleki jest od dobrego. - Zostaw mnie! - zawołał, łapiąc drugą ręką za dłoń, którą Law wciąż ściskał jego ramię. - Po prostu... daj mi to zrobić...! Law nic nie powiedział, głównie dlatego, że zupełnie nie był w stanie. Przez chwilę nie mógł zapanować nad chaosem emocji, które wypełniły go, kiedy jak grom uderzyło go zrozumienie, co chłopiec tak naprawdę planował... co intuicyjnie wiedział już w momencie, gdy zobaczył go zmierzającego do krawędzi lodu. Co powinien zrobić...? Nakazał sobie spokój. Nie spuszczając wzroku z chłopca i nie zwalniając uścisku, wyciągnął z kieszeni fartucha ślimakofon i wybrał połączenie z Kayą. - Proszę cię natychmiast do swojego gabinetu. Natychmiast. I zabierz kogoś z "siódemki", najlepiej Clione. Mam tutaj dzieciaka, który dopiero co próbował dwukrotnie popełnić samobójstwo i wygląda, jakby nie zamierzał ustawać w wysiłkach - powiedział i rozłączył się. Chłopiec znieruchomiał i odwrócił wzrok, zaciskając szczęki. Nie próbował się więcej wyrywać, jednak Law wciąż go trzymał. Jego uszy i palce powoli zaczęły odzyskiwać kolor, jednak jego twarz pobladła, a przez całe ciało przebiegł dreszcz. Zagryzł drżące wargi, powstrzymując jęk, aż wreszcie powiedział cicho ze spuszczoną głową: - Boli... - Puszczę cię, jeśli obiecasz, że nic nie zrobisz - zaproponował Law, choć jakąś częścią dziwił się samemu sobie, że jest w stanie prowadzić rozmowę. Ostrożnie jednak uznał, że skoro dzieciak był w stanie skupić się na bólu, dobrze to wróżyło całej sytuacji. Chłopiec kiwnął głową, a dwie łzy kapnęły z jego oczu. Law cofnął rękę, jednak kiedy to zrobił, ramię chłopca opadło bezwładnie wzdłuż jego boku, prowokując kolejny jęk. Law zmrużył oczy... a potem, nie dowierzając, aktywował Ope Ope no Mi. Trudno mu było zaakceptować to, co zobaczył, ale prawda była taka, że złamał dzieciakowi rękę. Jak...? Przecież nie złapał go wcale tak mocno, znał swoją siłę dobrze i wiedział, ile jej może użyć w kontakcie ze zwykłymi ludźmi...! No i jak można się nabawić złamania kości od normalnego uścisku...? Chyba że... W następnej chwili kucał przed chłopcem, by przyjrzeć się jego twarzy, na którą opadały zmierzwione brązowe włosy. Zacisnął szczęki. Tak, to był ten dzieciak, którego zeszłej jesieni badał na prośbę Bepo... chłopiec, który kilkakrotnie trafiał do szpitala z powodu nawracających a niewytłumaczalnych złamań. I ten sam chłopiec - Law uświadomił sobie sekundę później... o wiele za późno - któremu kilka dni temu praktycznie odbudował większość kości po tym, jak zostały strzaskane w drobny mak w katastrofie promu, razem z całą resztą organizmu. Niespodziewanie poczuł, że ogarnia go gniew... prawdziwa furia, której nie mógł w żaden sposób pohamować, gdyż rozbijała wszystkie tamy, którymi na co dzień kontrolował własne emocje. Być może była to jedynie reakcja na całe zaskoczenie, które stało się jego udziałem... reakcja na sytuację, z jaką nie zetknął się przez kilkanaście lat... reakcja na strach, który go ogarnął, kiedy zdał sobie sprawę, co prawie się stało - tuż pod jego nosem, w jego szpitalu. W tym momencie jednak nie zastanawiał się nad przyczynami własnego gniewu. Gdyby się zastanowił, podobne słowa nigdy nie przeszłyby mu przez usta, gdyż były zupełną niesprawiedliwością i stały w sprzeczności z etyką lekarską, nie mówiąc o czymś takim jak kultura osobista, jednakże wściekłość czyniła go zupełnie ślepym na jakiekolwiek ostrzeżenia. Podniósł się na nogi, zaciskając mimowolnie pięści. - Ty durny dzieciaku...! - syknął, a chłopiec skulił się, jakby go uderzono, jednak nawet od tego widoku się odciął. - Spędziłem kilka godzin, doprowadzając do porządku twój szkielet, który był praktycznie w małych kawałeczkach... odtwarzając twoje zniszczone narządy i tkanki... na nowo budując ci kręgosłup i kilka milionów nerwów, żeby przywrócić cię do zdrowia... A ty robisz coś takiego... bez zastanowienia chcesz zmarnować życie, które ci zwróciłem?! I to gdzie? Tutaj? W tym szpitalu, który jest dla wielu ostatnią nadzieją na wyleczenie czy wręcz na przetrwanie? Jak ci nie wstyd, niewdzięczny gówniarzu...?! - teraz niemal już krzyczał. - Nie ma tu miejsca dla... - Law! Law, przestań! - głos, w którym oburzenie mieszało się z przerażeniem, przewał ten atak werbalnej agresji. W następnej chwili Kaya podbiegła do chłopca i objęła jego barki, a zaraz za nią wpadł do gabinetu Clione, stając między nimi dwojgiem a Lawem. Law gwałtownym ruchem odwrócił się do okna i założył ramiona na piersi. W uszach mu dudniło, przed oczami wirowała czerwień, a jego oddech był szybki jak po biegu. Wciąż był wściekły, wciąż miał ochotę krzyczeć i przeklinać... ale jednocześnie już zaczynało do niego docierać to, co właśnie zrobił. Zagryzł wargi i zacisnął palce na materiale fartucha. Mimo dławiącego w gardle uczucia wiedział, że powiedział prawdę, powiedział to, co naprawdę myślał... choć miał świadomość, że nie powinien był tego mówić. Nie przypominał sobie jednak, by kiedykolwiek był tak wyprowadzony z równowagi przez pacjenta. Jego pacjenci chorowali, a potem zdrowieli... nie: "zdrowieli, żeby potem się zabić". Coś takiego było nie do przyjęcia, nie w Szpitalu Pamięci Corazona...! Jego serce znów uderzyło mocniej w piersi, niemal sprawiając ból. Jak miał się po czymś takim uspokoić... przejść do porządku dziennego...? - Co tu się stało? - opanowany głos Clione przedarł się przez szum w jego uszach. Law zacisnął zęby i odpowiedział dopiero po chwili, wciąż wpatrzony w scenerię na zewnątrz, której tak naprawdę nie widział. - Przyshamblesowałem dzieciaka tutaj prosto z lodu, po tym jak go zupełnym przypadkiem zobaczyłem z okna - wycedził, choć bardziej miał ochotę krzyczeć. - Nie ma wątpliwości, że zamierzał się utopić w morzu, zwłaszcza że zaraz potem próbował wyskoczyć przez balkon. Nie wiem, co mu strzeliło do gło... - Dobrze, już wystarczy - przerwał mu Clione. - Rosapelo leżał u nas po tym, jak Law go zoperował w dzień sztormu - odezwała się Kaya. - Został ranny w czasie katastrofy tego promu z Vokzel. - "Ranny? W jego ciele nie było praktycznie ani jednego zdrowego narządu", pomyślał Law z sarkazmem, przypominając sobie stan chłopca, gdy ten leżał na stole operacyjnym. - Płynął tutaj z matką... i wczoraj dowiedział się, że zginęła, kiedy statek zatonął. - Powinniście go byli lepiej pilnować - warknął Law. - Albo od razu przenieść na "siódemkę", na oddział zamknięty... - Law, ja cię bardzo proszę, bądź już cicho - powiedział psychiatra stanowczym tonem. - Law ma rację - odezwała się Kaya skruszonym tonem. - Przepraszam, Rosapelo. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo... że czujesz się tak źle. Choć to, co próbowałeś zrobić... Dlacze... - Zajmę się nim - przerwał jej Clione. - Myślę, że możesz już wrócić do siebie, Kaya. Później do ciebie zajdę. - Ale... - Wszystko będzie dobrze. Pomożemy mu - zapewnił psychiatra. - Nie potrzebujemy już Kayi, prawda? - spytał Lawa. Law pokręcił głową, wciąż stojąc tyłem do wnętrza pokoju. - Wszystko będzie dobrze - Kaya powtórzyła słowa Clione, a potem Law usłyszał dźwięk zamykanych drzwi i w gabinecie zapadła cisza. Oceniając po odgłosach, psychiatra wziął porzucony na podłodze koc i okrył nim chłopca. - Jestem Clione, lekarz - przedstawił się. - Trochę się będziemy widywać przez następne kilka dni. Masz na imię Rosapelo, tak? Chłopiec milczał... a Lawowi zupełnie znienacka przypomniały się jego słowa sprzed kilku miesięcy - tak wyraźne, jakby słyszał je zaledwie wczoraj, niech diabli wezmą jego przeklętą pamięć: "Rosapelo brzmi jak dziewczyna". Wyglądało jednak, że w obecnym stanie ducha chłopcu było zupełnie obojętne, jak się na niego mówi. - Pójdziemy na mój oddział - odezwał się ponownie Clione, wciąż tym samym ciepłym tonem. - To tylko jedno piętro niżej, pojedziemy windą. Law, możesz nas odprowadzić - zadecydował. Law odwrócił się wreszcie od okna i popatrzył na tę dwójkę, przygotowując się w duchu na kolejny przypływ furii... ten jednak nie nastąpił, mimo że przed sobą miał sprawcę swojego wzburzenia sprzed chwili. Chłopiec stał ze spuszczoną głową i wzrokiem wbitym w dywan, niechętny do jakiegokolwiek kontaktu, pozornie niezdolny do ruchu. Clione pochylał się nad nim lekko, uśmiechając się łagodnie, z sympatią, ale kiedy cisza się przedłużała, uniósł spojrzenie. - Law...? - Zrobimy to inaczej - powiedział Law, podchodząc bliżej. Dzieciak w żaden sposób nie zareagował; sprawiał wrażenie, jakby stracił całą wolę albo wręcz wyłączył się z otaczającej rzeczywistości. Nie było to dobre, ale przynajmniej niczego nie utrudniał. - ROOM. Uśpił chłopca i położył na przyshamblesowanych w następnej sekundzie z korytarza noszach. - Ma złamaną rękę - mruknął, zanim Clione zdążył cokolwiek powiedzieć, a potem zaleczył złamanie. - Miał - poinformował, dezaktywując Ope Ope no Mi, jednak pozostawiając chłopca w narkozie. - Złamałeś mu rękę? - spytał psychiatra neutralnym tonem, który w jego przypadku brzmiał bardzo groźnie. - To nie tak... Dzieciak ma bardzo kruche kości - wyjaśnił Law, poprawiając odruchowo koc na ciele uśpionego chłopca. - Leczył się u nas już kilka razy z powodu dziwnych złamań. - Kilka razy? - zdziwił się Clione zupełnie zrozumiale; w Szpitalu Pamięci Corazona bardzo rzadko trafiali się pacjenci, którzy wymagaliby leczenia więcej niż jeden raz. Law kiwnął głową, a potem odetchnął głęboko. I jeszcze raz. Nie potrzebował w tym momencie dodatkowo pognębiać się świadomością, że w tym przypadku zawiódł nie tylko jako człowiek, ale też jako lekarz, bo wciąż nie odkrył przyczyny tych złamań. - Możesz z nim iść, nie obudzi się przez następny kwadrans - poinformował psychiatrę. - Do tego czasu zdążysz go zapiąć w pasy czy co tam dla niego planujesz. - Wiesz co, Law? - rzucił Clione, przechylając głowę i wpatrując się w niego ze ściągniętymi brwiami. - Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że straszne z ciebie bydlę. - Kiedyś nazywali mnie Chirurgiem Śmierci - przypomniał Law, patrząc ponad jego ramieniem. Ordynator "siódemki" pokręcił głową z niezadowoleniem. - Dlaczego, na wszystkie świętości, zareagowałeś w taki... - Idź już. To jest krótka narkoza - powiedział Law, otwierając drzwi na korytarz. - Chcę z tobą o tym porozmawiać. - Już i tak jestem spóźniony na konsultacje. - To później. - Będę zajęty do wieczora. Mamy chwilowo dwa razy więcej pacjentów niż zwykle. Nie wiem nawet, o której się dzisiaj położę... o ile w ogóle. - W takim razie... kiedyś - zapowiedział Clione, po czym wyszedł z gabinetu, popychając nosze przed sobą. Zatrzymał się jeszcze i odwrócił, jakby coś sobie przypomniał. - Tak czy owak... kolejny raz uratowałeś mu życie - stwierdził, a w jego oczach zamigotało znajome ciepło. W tym jednak momencie nie było ono w stanie ukoić Lawa tak jak przy innych okazjach. Law nic nie powiedział, tylko zamknął za psychiatrą drzwi. Potem oparł się o nie i wziął kilka głębokich wdechów... a kiedy to nie pomogło, aktywował Ope Ope no Mi i bezpośrednio uspokoił swój organizm, regulując ciśnienie krwi i pracę serca. Poczuł, jakby na jego ciało spłynęła przyjemna fala chłodu, przywracając znane i w tej chwili tak bardzo pożądane poczucie opanowania. Nie chciał myśleć o tym, co się wydarzyło. Nie mógł. Nie wolno mu było. Miał za dużo na głowie, musiał skupić się na pracy. Wiedział, że to wszystko wróci do niego szybciej, niż by pragnął, wraz z całym wachlarzem emocji i wniosków, ale zdeterminowany był odsuwać to od siebie jak najdłużej... jak najdalej w przyszłość. Clione może za nim ganiać choćby po całym szpitalu, jednak Law nie zamierzał dać się złapać i zaciągnąć na psychoanalizę. A póki ma Ope Ope no Mi, póty będzie w stanie zachować spokój, którego potrzebował do pracy... bo pracy potrzebował dla spokoju. Kiedy tylko wiedział, że jest gotów, wypadł z gabinetu i pognał na konsultacje.
|