Rozdział 13




Tej nocy Law w ogóle nie położył się spać. Czuł całym sobą, że jeśli skończy pracę, jeśli tylko zamknie oczy, wówczas myśli i emocje zaatakują go z całą siłą i nie będzie ich w stanie opanować nawet przy pomocy Ope Ope no Mi, a tego pragnął uniknąć za wszelką cenę. Na szczęście szpital pękał w szwach od większej niż planowana ilości pacjentów - musiano dostawić łóżka polowe, żeby wszystkich pomieścić - a następni czekali w kolejce. Sytuacja nie mogłaby być Lawowi bardziej na rękę; dzięki niej miał świetną wymówkę do zarwania nocy. Wszystkie strony były zadowolone, a pacjentom naprawdę nie robiło żadnej różnicy, czy są leczeni za dnia czy nocą, bo przeważnie i tak spali, gdy Law używał na nich swojego diabelskiego owocu.

Pracował więc przez całą noc i przez cały następny dzień. Zdawał sobie rzecz jasna sprawę, że musi uważać. Wiedział dobrze, czym może się skończyć korzystanie z Ope Ope no Mi przez dłuższy czas, dlatego zwracał szczególną uwagę, by przy jego dezaktywacji znajdować się w "bezpiecznym" położeniu, czyli na siedząco. Gdyby stracił przytomność, mógłby udawać, że po prostu usiadł i sobie przysnął na chwilę, bo przecież od ponad doby nie zmrużył oka... Już nigdy w życiu nie chciał przechodzić przez żadne omdlenia, a jeszcze mniej przez to wszystko, co powodowały w jego otoczeniu, bliższym i dalszym. Wciąż uważał za absurd stulecia fakt, że światowe media zrobiły aferę z jego krótkotrwałej niedyspozycji... Tym razem obyło się bez takich zajść, być może też dlatego, że nie miał żadnego przypadku, który wymagałby długotrwałego użycia owocu - najdłuższa operacja trwała dzisiaj niewiele ponad godzinę, zaś zdecydowana większość zabiegów kończyła się po kwadransie.

Udało mu się niemal zupełnie skupić na pracy i jedynie co jakiś czas wydarzenia poprzedniego dnia usiłowały przebić się do jego świadomości, na to im jednak nie pozwalał. Nie robił sobie ani jednej wolnej chwili, cały swój czas poświęcając pacjentom, i nawet przy pospiesznych posiłkach (do stołówki nie zajrzał już od dwóch dni) przeglądał karty choroby w swoim gabinecie. Zdołał też jakoś uniknąć spotkania z Clione, więc chyba szczęście mu tym razem sprzyjało, bo przeważnie ordynator psychiatrii zjawiał się przed nim właśnie wtedy, kiedy Law najmniej tego pożądał. Oczywiście, mógłby unikać go aktywnie, gdyby tylko użył Haki, ale takie zabiegi po pierwsze wydawały mu się niedorzeczne, a po drugie wymagałyby skupienia się na osobie unikanej - tymczasem dzisiaj Law pragnął myśleć o wszystkim, byle nie o tym, co wiązało się z wczorajszą sprawą, a Clione się do tej kategorii jak najbardziej zaliczał.

Wieczorem był odpowiednio zmęczony i zasnął, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki. Następnego dnia obudził się jednak w podłym nastroju i przez chwilę nie wiedział, co go powoduje. Przypomniał sobie o wiele za szybko, zaś poranny prysznic jedynie zintensyfikował jego proces myślowy. Nie pomogło nawet zakręcenie ciepłej wody - zamiast go otrzeźwić, zimny strumień wzmógł jego frustrację. W końcu poddał się i postanowił przy śniadaniu na szybko przetworzyć to wszystko, co miało miejsce dwa dni temu - z nadzieją, że da mu spokój.

Zwykle przy takich okazjach dochodził do wniosku, że jego naiwność czasem przekraczała wszelkie granice.

Popijając kawę i wpatrując się w ciemność za oknem, usiłował na chłodno przeanalizować tamten incydent, ale już na samym początku poczuł, jak wzbiera w nim złość, i nic nie mógł na to poradzić. Ściągnął do gabinetu dzieciaka, który planował utopić się w lodowatym oceanie. Potem - zupełnie nieumyślnie - złamał mu rękę, powstrzymując kolejną próbę samobójczą. Na koniec zaś nawrzeszczał na niego i dał do zrozumienia, że powinien się wynosić z jego szpitala. To ostatnie było bez dwóch zdań najgorsze i czuł się przez to jak zupełna kanalia.

Dlaczego tak zareagował? Cóż, najpewniej dlatego, że sytuacja go zaskoczyła. Przez ostatnie kilkanaście lat w ogóle nie miał styczności z osobą, która próbowałaby się zabić. Szpital Pamięci Corazona był miejscem, gdzie pomagano, dokonywano cudów i przywracano życie. Jego mury opuściły dziesiątki tysięcy pacjentów, a każdy z nich zdrowy, silny i szczęśliwy. (Może poza tymi z psychiatrii, ale to w swoich rozważaniach pominął). Trafalgar Law, władający mocą Ope Ope no Mi, najlepszy lekarz na świecie, używał swoich zdolności, by leczyć i ratować. Każdy człowiek, który przeszedł przez jego ręce, dawał świadectwo tego, że "Chirurg Śmierci" został pogrzebany w przeszłości i nigdy nie miał powrócić. Każdy człowiek, który przeszedł przez ręce jego pracowników, przekonywał się, że życie było jednak silniejsze. Nie było pacjenta, który odpływałby z Raftel bez uczucia wdzięczności, bo każdy przybył tutaj z pragnieniem przeżycia - ale Lawowi nie chodziło o wdzięczność, tylko o zwycięstwo nad śmiercią. Nie zamierzał pozwolić nikomu umrzeć, jeśli od niego zależał los tej osoby.

I teraz nagle w tę rzeczywistość celebrowania życia wdarł się element, który zupełnie tutaj nie pasował, który zaburzył równowagę: człowiek, który pragnął śmierci tak mocno, że próbował ją sprowadzić własnymi rękami. To było tak, jakby w pięknym, jasnym krajobrazie pojawiła się ciemna wyrwa i zdominowała cały widok. Oczywiście, że Law był zaskoczony, skoro przywykł do tego, że ludzie w jego otoczeniu zawsze chcą tylko żyć. W Szpitalu Pamięci Corazona śmierć nie miała prawa się zdarzyć, nie miała tutaj wstępu - ale to przywodziło na pamięć słowa, którymi zrugał chłopaka: że to nie jest miejsce dla tych, którzy chcą umrzeć... i prowadziło do jeszcze bardziej nieprzyjemnego wniosku, jakoby dla Lawa liczyła się w pierwszej kolejności nieskalana statystyka szpitala.

Zacisnął wargi. Nie, wiedział, że nie chodziło o żadną statystykę... ale to drugie wytłumaczenie i tak nie było żadnym usprawiedliwieniem. Nieważne jak bardzo był zaskoczony, nie usprawiedliwiało to jego postępowania wobec tego dzieciaka. Nawet jeśli uważał samobójstwo za największą głupotę i najgorszy błąd, jaki człowiek mógł popełnić, to dlaczego tak wybuchnął? Dlaczego nie pohamował swojego wzburzenia, nie opanował się, nie zachował się ze spokojem, z którego tak był znany? Na Króla Piratów, był przecież lekarzem...! Był dyrektorem szpitala i dorosłą osobą... a mimo to postąpił jak zupełny gówniarz, jakby wcale nie był starszy od tamtego chłopaka. Pozwolił, by emocje wzięły nad nim górę, i wyrzucił z siebie wszystkie te okropne słowa, które nie nadawały się do uszu dziecka. Nie, nie nadawały się do uszu pacjenta.

Miał zwyczaj nieudzielania pacjentom kazań. Pouczał ich, rzecz jasna, w kwestii zdrowego trybu życia, jednak nigdy nie narzucał im swojej opinii. Dzielił się jedynie wiedzą i zalecał to czy tamto, ale nigdy nie straszył, nie wymagał, nie dyktował. Nie podnosił głosu, nie podpierał swoich słów emocjami, by wywrzeć większe wrażenie. Zostawiał decyzję im, bo w momencie opuszczenia szpitala odpowiedzialność za własne życie wracała do nich. W kontakcie z chorymi zawsze pozostawał spokojny, nie mówił zbędnych rzeczy, a jeśli się czasem uśmiechał, był to taki lekki uśmiech, który nawet nie ingerował w postawę drugiego człowieka. Law pozostawał na tyle neutralny, że jedyne, co łączyło go z pacjentem, to chęć zniszczenia choroby, bo tylko po to tu był. Nigdy nie przekraczał granicy personalnej, nie traktował chorych jako przyjaciół, nie uprawiał wycieczek osobistych.

Aż do teraz.

Nie był najmilszym człowiekiem na świecie - wręcz przeciwnie, uważał się za jedną z najmniej sympatycznych osób, jakie chodziły po ziemi - ale na pracę starał się przenosić tylko te najlepsze aspekty własnego charakteru. Był zdania, że cechuje go kultura osobista, nawet jeśli w relacjach pozazawodowych miał zwyczaj mówienia wprost i czasem wręcz szokował innych bezpośredniością. Nie uważał się jednak za podłego, małego człowieka, a tymczasem dwa dni temu zachował się właśnie jak ktoś taki. Wściekł się na dziecko, zwyzywał od najgorszych i mało brakowało, a zacząłby rzucać jakimiś niecenzuralnymi słowami. Nazwał go niewdzięcznikiem - on, który nie leczył ludzi, by otrzymać ich wdzięczność. Pewnie, każdy lekarz miał prawo odczuwać frustrację, widząc, że owoc jego ciężkiej pracy jest lekceważony, a za to można uznać fakt, że dzieciak próbował się zabić zaledwie trzy dni po tym, jak Law spędził kilka godzin, używając Ope Ope no Mi, by odtworzyć niemal wszystkie kosteczki w jego ciele... niemniej jednak takie zachowanie po prostu nie przystawało. Prawda była taka, że w tamtym momencie całkowicie oblał egzamin na istotę ludzką i wciąż nie wiedział dlaczego.

Przed oczami, zupełnie niechciana, mignęła mu twarz naczelnego psychiatry szpitala. Wcisnął głowę w ramiona, a brwi ściągnął, zapatrzony w nocny krajobraz, którego tak naprawdę nie widział.

Musiało chodzić o coś znacznie głębszego... o coś znacznie bardziej osobistego, skoro tak bardzo został wytrącony z równowagi - pytanie brzmiało, czy chce się nad tym zastanawiać. Wiedział z doświadczenia, że w jego przypadku psychoanaliza niezwykle rzadko prowadziła do radosnych wniosków, a nie chciał sobie pogarszać już i tak kiepskiego nastroju. Ponieważ jednak nigdy nie wyrobił w sobie zdolności ignorowania pewnych spraw, jeśli już zaczepiły się o jego umysł - nie wypracował zdrowego instynktu nierozważania kwestii, które mogły go tylko pognębić - także i teraz zagłębił się we własną psychikę, mówiąc sobie, że dzięki temu może w przyszłości uda mu się uniknąć podobnych sytuacji. Tego, że chce ich uniknąć, był pewien tak mocno jak własnego imienia.

Z niechęcią przywołał w pamięci twarz chłopaka, którego uratował od śmierci w lodowatym oceanie. Cóż, w tamtym momencie dzieciak był zaczerwieniony i siny z zimna, ale Law pamiętał jego twarz z wcześniejszych spotkań. Dość owalna, wciąż jeszcze mocno dziecięca buzia - dwunastolatka? trzynastolatka? - na której jednak ani razu nie widział uśmiechu. Nastroszone brązowe włosy i bardzo niebieskie oczy, które patrzyły z już nie-dzieciącą powagą. Nazywał się Rosapelo... ale chciał, żeby zwracać się do niego Pelo, bo Rosapelo "brzmiało jak dziewczyna". Był w Szpitalu Pamięci Corazona już kilka razy, ponieważ cierpiał na - diagnoza robocza - niesprecyzowaną łamliwość kości, przez którą nabawiał się co i rusz dziwnych złamań. Ope Ope no Mi nie był w stanie wykryć u niego żadnej nieprawidłowości, co samo w sobie było bardziej niż niepokojące, ale w tej chwili Law zmusił się, by o tym zapomnieć. Pomijając więc kwestie medyczne, chłopak wydawał się zupełnie przeciętnym dzieciakiem - chodził do szkoły i lubił grać w piłkę z kolegami. Mieszkał tylko z matką, ojca w obrazie rodziny nie było, jednak coś takiego zdarzało się nie tak znów rzadko, by przywiązywać do tego wagę.

I oto tenże sam Rosapelo, kiedy Law zetknął się z nim po raz kolejny, trafia do niego ze szkieletem w małych kawałeczkach po tym, jak został ranny w katastrofie promu. (Law go nie poznał, ale to akurat miało tutaj najmniejsze znaczenie. Mógł się przynajmniej pocieszać, że tyle w nim jeszcze zostało z człowieka, że nie poznawał innych ludzi na podstawie tego, co mieli w środku). Law ratuje mu życie i ma poczucie dobrze wykonanej pracy... tylko po to, by zaledwie trzy dni później być świadkiem, jak chłopak z wielką determinacją próbuje się zabić.

Co powiedziała Kaya? Że matka chłopca utonęła. Chłopak nie ma o tym pojęcia, dowiaduje się dopiero dwa dni potem, kiedy już odzyskuje przytomność. Jak się dowiaduje? W najgorszym wypadku każą mu zidentyfikować zwłoki. Dzieciak traci prawdopodobnie jedynego członka rodziny. Już to jedno wystarcza, by wpaść w przygnębienie i stracić chęć życia... a jest całkiem prawdopodobne, że obwinia się o jej śmierć. Skoro oboje płynęli na Raftel, oznacza to, że jedno z nich było chore - i najpewniej właśnie chłopiec, bo gdyby to matce coś dolegało, raczej nie ciągnęłaby ze sobą dziecka na sztorm, tylko zostawiła w domu. Naprawdę nie tak trudno było zrozumieć, że chłopak, który właśnie został sam na świecie - i z poczuciem, że doprowadził do śmierci jedynej bliskiej osoby - mógł podjąć tak drastyczną decyzję.

Kiedy się było Trafalgarem D. Waterem Lawem, coś takiego dało się pojąć przerażająco łatwo.

Law założył nogę na nogę, skrzyżował ramiona na piersi i wcisnął się głębiej w krzesło, usiłując odgrodzić się od wszystkich i wszystkiego, a zwłaszcza od tego bólu, który ścisnął go za serce w znajomy sposób. Wciąż patrzył za okno i wciąż nie widział za nim niczego. Jego myśli, niechciane, pomknęły na zimową wyspę na North Blue, gdzie dwadzieścia sześć lat temu znalazł się dokładnie w takiej sytuacji, z jaką teraz miał do czynienia. Usilnie starał się tego nie pamiętać, starał się zostawić to uczucie w przeszłości, odciąć się od niego i zamaskować nowym celem, motywacją i misją... ale nigdy nie zapomniał, że po śmierci Corazona pragnął umrzeć.

Wtedy, na Minion, chciał tylko położyć się koło zwłok człowieka, który stał się dla niego całym światem i który zginął za jego przyczyną, i zasnąć na zawsze... podążyć za tym, który dał mu wszystko, a potem odszedł, by nigdy nie wrócić. W tamtym momencie życie wydawało się ciężarem, którego trzynastoletni Law nie był w stanie unieść - ciężarem samotności, ciężarem wyrzutów sumienia, ciężarem pustki. Życie bez Corazona straciło cały sens, podczas gdy śmierć wydawała się kusząca jak nigdy wcześniej. Tylko szacunek dla swojego wybawiciela - szacunek, który nie pozwalał zmarnować ofiary najlepszego z ludzi - skłonił Lawa, by podniósł się i odszedł z Minion, zamiast ją uczynić także swoim grobowcem. By zmienił swoje życie w hołd, bo na to, by żyć jedynie dla samego siebie, po prostu nie miał sił.

Law nie lubił dzieci, zwłaszcza chorych. Chłopców, którzy pragnęli śmierci, lubił jeszcze mniej, gdyż zbyt dotkliwie przypominali mu samego siebie, przekreślając dwadzieścia sześć lat egzystencji, tak jakby ich nigdy nie było. Przywracali go na Minion, do chwil największej rozpaczy, której nie chciał przecież pamiętać, gdyż wciąż, wciąż, rozrywała jego serce na kawałki. Sprawiali, że znów stawał się tamtym trzynastolatkiem, który odczuwał tylko wstręt do życia i łaknął unicestwienia. Ta rana nigdy się nie zabliźniła, ta część jego nigdy nie wyzdrowiała, nie zamknęła się, nie dorosła, nie przekształciła się w coś dojrzałego. Nawet jeśli nie był jej na co dzień świadomy, to wciąż i wciąż na niego wpływała - na jego emocje, na jego uczucia, na jego schematy reagowania i postępowania - czyniąc pewne rzeczy na zawsze nieosiągalnymi.

Zamknął oczy i odetchnął głęboko. Czy jednak to wszystko usprawiedliwiało jego zachowanie? Czy własne odczucia, które doskonale rozumiał, dawały mu prawo postąpić w taki sposób wobec drugiego człowieka, który przecież nic tutaj nie zawinił? Nie. Odpowiedź wciąż była taka sama jak w przypadku każdej innej argumentacji: wyszło z niego straszne bydlę, dokładnie tak, jak powiedział Clione. Na którymś etapie założył, że jego smutek i jego rozpacz są święte i pozwalają mu na wszystko. Prawda, zawsze był egoistą, który za nic ma cudze uczucia... ale dzisiaj czuł się z tym wyjątkowo źle.

Może więc był czas, by wreszcie dać sobie spokój ze smutkiem i rozpaczą? - zapytał sam siebie i zaskoczyło go to, bo nigdy dotąd tak nie myślał. Zaraz potem doszedł do wniosku, że z pewnością nie osiągnie tego, wciąż i od nowa skupiając się tylko na sobie samym, jak to robił w tej chwili. Zacisnął szczęki. Tak czy owak, nie mógł zasłaniać się własną krzywdą i bez oporów krzywdzić innych. Miał jeszcze na tyle przyzwoitości, by zrozumieć, kiedy potraktował drugą osobę po prostu źle.

Musiał przeprosić. Niezależnie od własnych uczuć - a może właśnie ze względu na nie - musiał dzieciaka przeprosić. Chłopak nie był niczemu winny, nie zasłużył na tę agresję, z jaką Law się do niego odniósł. To jedno było oczywiste i domagało się sprawiedliwości. Zawsze uważał się za osobę, która potrafi przyznać się do błędu - a wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, że jest człowiekiem i na każdym polu poza medycyną popełnia błędy. Nie wzbudzało to jego entuzjazmu - bo tak jak jako lekarz uważał, że lepiej zapobiegać niż leczyć, tak wyznawał zasadę raczej unikania błędów niż ich naprawiania - niemniej jednak z faktami nie należało się spierać. Nie miało też sensu odwlekanie nieuniknionego dłużej, niż już to zrobił. Zostawił chłopaka na półtorej doby z poczuciem, że zrobił coś złego, podczas gdy coś złego zrobił w tamtej sytuacji niewątpliwie Law. Postanowił więc iść na psychiatrię, kiedy tylko skończy poranne zabiegi - przez to, że poprzedniej doby pracował więcej, miał dzisiaj trochę luzu w terminarzu. Już sama ta decyzja nieco złagodziła zły nastrój, który towarzyszył mu od momentu przebudzenia, i miał nadzieję, że kiedy wprowadzi ją w życie, uspokoi się zupełnie. I wszystko wróci do normy.

Na razie wróciło na tyle, że z nowym zaangażowaniem i bez tego gniotącego w żołądku wrażenia zdołał skończyć śniadanie, a potem wziąć się do pracy. Kolejne trzy godziny z kawałkiem zleciały nie wiedzieć kiedy i już po ósmej stał przed wejściem na psychiatrię. Zanim jednak zdążył wkroczyć na oddział, którego na co dzień starał się unikać, jak tylko mógł, ze swojego gabinetu wyszedł Clione i jak gdyby nigdy nic otworzył przed nim drzwi "siódemki".

- Masz na mnie jakiś radar? - zapytał Law po dziesięciu sekundach obopólnego milczenia, kiedy drzwi ponownie się za nimi zatrzasnęły.

- Nie, nadzorującego ślimakofona w korytarzu - odparł psychiatra. - Z podglądem do mojego gabinetu.

Law zmarszczył brwi.

- Nie mówisz serio...?

- Mówię serio. Kazałem wczoraj zamontować, żeby mieć na oku pacjentów, którzy próbują uciec.

- Żeby móc ich gonić po deszczu? - mruknął Law.

Clione wzruszył ramionami, jak zwykle nie przejmując się jego sarkazmem.

- Ale nie potrzebowałem ślimakofona, żeby wiedzieć, że się tu pojawisz. Jesteś zbyt dobrym człowiekiem.

Teraz Law przyjrzał mu się z otwartym zaskoczeniem, po czym potrząsnął głową.

- Czasem czuję się jak ostatnia kanalia - stwierdził cicho.

- Wiem - odparł po prostu Clione, a potem klepnął go po plecach i uśmiechnął lekko. - Jesteś istotą ludzką, jak my wszyscy. Cieszę się, że przyszedłeś.

Law nic nie powiedział, kiwnął jedynie głową. Teraz, kiedy tu był, odczuwał napięcie, choć w żaden sposób nie wpływało ono na jego determinację. Umocniło tylko przekonanie, że najlepiej będzie mieć to szybko z głowy i wrócić do własnych zajęć.

- Tylko się upewnię... Przyszedłeś z nim porozmawiać, tak? - zapytał Clione. - Z Rosapelo...?

- Przeprosić - odparł Law półgębkiem.

- Okej. Jest w kiepskiej kondycji psychicznej, ale przeprosiny nie zaszkodzą, może nawet pomogą.

- Czy... Czy znów próbował sobie coś zrobić? - spytał Law, choć nie sądził, by go to obchodziło.

Psychiatra pokręcił głową.

- Nie. Chwilowo przestał próbować czegokolwiek - odrzekł. - Zresztą sam zobaczysz.

Cóż, dobrze było wiedzieć, że chłopak nie próbował więcej targnąć się na swoje życie. Może zrozumiał już, że to nie jest żadne wyjście.

Clione wskazał mu drogę i ruszyli korytarzem. Oddział wyglądał dokładnie tak jak zawsze. Musiało być dopiero co po śniadaniu, gdyż przed niektórymi pacjentami - tymi, którzy nie chcieli jeść w swoich pokojach - wciąż stały tace z posiłkiem... aczkolwiek nie każda doczekała się takiej uwagi, jak miało to miejsce na każdym innym piętrze. Jedna pacjentka wyraźnie cierpiała na gonitwę myśli, gdyż gadała nieustannie do wszystkich wokół na pięć tematów jednocześnie, zupełnie nie będąc w stanie skupić się na jedzeniu. Trzymała nienapoczętą kanapkę w ręce prawdopodobnie już kwadrans i nawet jeśli co jakiś czas unosiła ją do ust, nie była w stanie przerwać potoku słów, by choćby ją ugryźć. Inny pacjent zaśmiewał się do rozpuku na kanapie, choć nie sprawiał wrażenia, by słuchał opowieści kobiety, a raczej własnych myśli czy głosów. Kolejny stał w zastygłej pozie pod ścianą - z jedną nogą uniesioną i wyciągniętą ręką - prawie nie mrugając, ze wzrokiem utkwionym przed sobą.

Na oczach Lawa do tej grupy dołączył jeszcze jeden pacjent, był jednak tak pobudzony, że nie mógł sobie znaleźć miejsca, bo ledwo usiadł na kanapie, zaraz wstał i przesiadł się na krzesło. Potem warknął na "trajkotkę", krzyknął na "śmieszka", rzucił zirytowane spojrzenie "posągowi", a następnie szybkim krokiem wrócił tam, skąd przyszedł. Zaraz jednak ponownie się pojawił: zatrzymał się przed nimi i z twarzą przysuniętą na jakieś piętnaście centymetrów do twarzy Clione zaczął domagać się pięciu różnych rzeczy, które zmieścił w jednym zdaniu, po czym przeszedł do pięciu następnych. Psychiatra wysłuchał go w spokoju, nie przejmując się zdenerwowaniem mężczyzny, które wyrażało się w poirytowanym tonie i gwałtownej gestykulacji, a potem obiecał, że później z nim porozmawia.

- Przez te kilka słonecznych dni wyroili się nam maniacy - wyjaśnił, kiedy ruszyli dalej, choć Law sam mógł to widzieć.

- Wiosna idzie - mruknął. - Gdyby nie te minus dwadzieścia na dworze, można by się nabrać...

Clione znów się uśmiechnął kącikami ust i skręcił za róg. Law podążył za nim i po chwili weszli do jednego z pokojów chorych. Zalany był słonecznym blaskiem, który z pewnością dobrze robił większości pacjentów... jednak nie temu konkretnemu. Law już od drzwi zauważył, że źle zinterpretował wcześniejsze słowa psychiatry o tym, że chłopiec przestał czegokolwiek próbować. Rosapelo siedział na łóżku z rękami na przykryciu, wpatrzony w jakiś punkt przed sobą, i w ogóle nie zareagował, kiedy weszli. Taca z nienaruszonym śniadaniem stała na stoliku obok i Law potrafił sobie wyobrazić, że chłopiec nawet nie rzucił na nią okiem.

- Dzień dobry, Rosapelo - powiedział pogodnie Clione, stając w nogach łóżka i dając znak Lawowi, by też podszedł bliżej. - Doktor Law przyszedł się z tobą zobaczyć. Chciałby z tobą porozmawiać.

Zgodnie z oczekiwaniem Lawa - i wbrew jego nadziei - chłopiec nie poruszył się, ani żadnym gestem nie dał do zrozumienia, że zdaje sobie sprawę z ich obecności. Wydawał się zupełnie pogrążony we własnym świecie, zaś jedyną oznaką życia był sporadyczny ruch rzęs przy mruganiu. Law popatrzył na Clione, który nie spuszczał wzroku ze swojego pacjenta. Chciał zapytać, czy z dzieciakiem wszystko fizycznie w porządku, ale domyślił się, że ordynator psychiatrii z pewnością już wykluczył u chłopca cielesny uraz, który mógłby spowodować stan takiego wyłączenia z kontaktu. Cóż, Rosapelo nie był pierwszą osobą w głębokiej depresji, jaką Law widział, nawet jeśli starał się takich widoków unikać. Clione z całą pewnością mu pomoże, był przecież najlepszym w tym szpitalu specjalistą w swojej dziedzinie.

On tu jednak przyszedł w innym celu, a im szybciej załatwi sprawę, tym szybciej będzie mógł wrócić do swoich zajęć. Usiadł na stojącym przy łóżku krześle - przepraszający człowiek nie powinien patrzeć na przepraszanego z góry - i usiłował przywołać na twarz odrobinę pogodniejszy od swojego codziennego wyraz. Podejrzewał, że to i tak nie robiło żadnej różnicy, bo Rosapelo nie zamierzał na niego patrzeć, niemniej jednak spróbował i miał nadzieję, że wyszło to przekonująco.

Otworzył usta... a potem je zamknął. Zdał sobie sprawę, że w ogóle nie przygotował się na tę rozmowę. Nie sądził, by była taka potrzeba, a jednak teraz, gdy już tu był, zupełnie nie wiedział, jak zacząć. Fakt, że chłopiec całkowicie go ignorował, wcale nie pomagał. Law ze złością uświadomił sobie, że naprawdę jest przyzwyczajony do tego, że pacjenci wpatrują się w niego z pełną uwagą i słuchają jego słów jak kazania czy wyroczni. Miał absurdalną ochotę wyciągnąć rękę i potrząsnąć chłopakiem, choć rozsądkowo wiedział, że absolutnie nie może tego robić.

Wziął głęboki oddech, choć czuł się bardzo głupio, robiąc to, zwłaszcza w obecności Clione. Psychiatra jednak w żaden sposób nie zareagował; stał dalej w szczycie łóżka, opierając o krawędź dłonie z umalowanymi na turkusowo paznokciami, i obserwował swojego pacjenta. Law zerknął w okno, za którym przeleciała mewa, a potem znów popatrzył na chłopca. Nie potrzebował tutaj złości. Przyszedł tu z konkretnym zamierzeniem i niech go diabli, jeśli go nie przeprowadzi. Najlepiej było od razu przejść do sprawy, tak jak zresztą miał w zwyczaju robić także przy innych okazjach.

- Przyszedłem cię przeprosić za swoje słowa z przedwczoraj - powiedział wprost, rzeczowym tonem i bez wahania. Mówił to, co myślał. - Usłyszałeś ode mnie coś, czego nie powinienem był mówić. Nie zrobiłeś niczego złego, a mimo to potraktowałem cię w bardzo paskudny sposób. Nie chcę się tłumaczyć, bo nie ma żadnego wytłumaczenia na takie zachowanie z mojej strony. Chcę cię tylko przeprosić. Chcę, żebyś wiedział, że żałuję tego, co zrobiłem. Przepraszam, Pelo.

W ciszy, która zapadła, dało się słyszeć kroki z korytarza, a potem głos pielęgniarki. Law jednak nie spodziewał się żadnej reakcji, więc cisza była zupełnie okej. Nie wiedział co prawda, czy chłopiec w ogóle go słyszał, czy przyjął jego słowa... ale na to nie mógł już nic poradzić. Przeprosił i to było najważniejsze. Cieszył się, że powiedział to, co chciał, że zrzucił to z siebie - od razu czuł się lepiej. Teraz jeszcze wystarczyło życzyć chłopcu powrotu do zdrowia i będzie mógł iść.

Zanim jednak zdążył ponownie otworzyć usta, stała się rzecz nieoczekiwana: Rosapelo powoli przekręcił głowę i popatrzył na niego, a Law poczuł nagłą ekscytację. Jednak chłopiec musiał zdawać sobie sprawę z jego obecności, jednak musiał go słyszeć... nawet jeśli wciąż sprawiał wrażenie, jakby był tylko żywą lalką. Pewnie był to po prostu mechanizm obronny, ale na jego twarzy nie było żadnych emocji - smutku, strachu, rozpaczy, urazy - wyrażała zupełną pustkę. Podobnie bez wyrazu było jego spojrzenie, jednak Law nie miał wątpliwości, że niebieskie oczy dzieciaka skupiły się na nim.

Lekarskim wzrokiem zwrócił uwagę na to, że twarz chłopca jest wychudzona i zapadnięta. Wyglądał na zmęczonego i wyczerpanego. Nie wydawał się jednak odczuwać bólu, co po tych wszystkich koszmarnych złamaniach cieszyło... Z drugiej strony Law dobrze znał stan, w którym człowiek nawet na ból fizyczny przestaje zwracać uwagę - taki stan śmierci za życia. Ten chłopiec tak właśnie wyglądał: jakby - mimo że wciąż żył i oddychał - tak naprawdę już umarł, wtedy, dwa dni temu.

Zupełnie nagle ogarnął go ten gniew z przedwczoraj, bo to wszystko było nie tak. Dzieciaki nie powinny chcieć się zabić, i tyle. Nieważne jak ciężka była sytuacja, śmierć nie była żadnym rozwiązaniem. On sam zrozumiał to bardzo szybko i ukierunkował cały swój wysiłek na to, by przeżyć, a potem czepiać się życia, bo musiał żyć także za tego, który z jego winy odszedł. Było więc zupełnie realne, zupełnie możliwe i wykonalne pojęcie tych spraw... a jednak ten gówniarz cały czas sprawiał wrażenie, jakby mu na niczym nie zależało...! Jakby wciąż jedynym, czego pragnął, było umrzeć...?

Law wiedział, że w jego rozumieniu coś jest bardzo nie w porządku, jednak znów - znów! - nie zdołał się opanować.

- Jak mogłeś zrobić coś takiego? - zapytał z naganą, mimowolnie rejestrując, że chłopiec drgnął. - Przecież to straszna głupo...

- Law, myślę, że lepiej będzie, jak już sobie pójdziesz - wszedł mu w słowo Clione, kładąc rękę na ramieniu. - No, chodź.

Law nie ruszył się z miejsca, nie odrywał też wzroku od oczu chłopaka. Miał nadzieję... liczył, że sprowokuje jakąś reakcję... jednak wtedy Rosapelo odwrócił spojrzenie i ponownie zapatrzył się w jakiś niewidoczny punkt przed sobą, a Law musiał powstrzymać ten impuls sprzed chwili: by chwycić go za ramię i odwrócić w swoją stronę... sprawić, by chłopak raz jeszcze na niego spojrzał.

Palce Clione wbiły się mocniej w jego bark. Strząsnął rękę psychiatry, wstał i wyszedł bez słowa, zaciskając usta w cienką linię. Clione poprosił pielęgniarkę, by została z chłopcem, a sam podążył za Lawem.

- Nie wiem, czy dać ci ocenę zaliczająca - powiedział, kiedy szli korytarzem. - Zacząłeś dobrze, potem było już niestety gorzej. Nie przychodź przez jakiś czas - polecił, choć Law nie zamierzał przychodzić nigdy. - Ostatnim, czego ten chłopiec potrzebuje, są twoje oskarżenia. Czy w ogóle czyjekolwiek.

Law wciąż nic mówił, tylko maszerował ze wzrokiem utkwionym przed sobą. Był zły - na chłopaka, na Clione, na samego siebie. Nic dobrego nie wynikało z zadawania się z psychiatrami i ich pacjentami, zawsze to wiedział. Chciał stąd wyjść i nie pokazywać się tutaj tak długo, aż będzie musiał w związku z pracą, czyli dopiero pod koniec miesiąca, dopiero za jakieś trzy tygodnie.

Zanim dotarł do głównych drzwi, jego złość zdążyła już osłabnąć - przynajmniej ta skierowana na otoczenie. Coś się z nim działo, coś bardzo niedobrego... Dlaczego, na wszystkie diabelskie owoce, nie był w stanie zachowywać się normalnie? To, co teraz robił i czuł, było do niego zupełnie niepodobne i stawiało mu włosy na sztorc... Zaraz jednak doszedł do trzeźwego wniosku, że "siódemka" była ostatnim miejscem, w którym chciałby się nad tym zastanawiać.

- Pomimo kiepskiego końca nie powiedziałbym jednak, że twoja wizyta była zupełną katastrofą - przemówił ponownie Clione. - Chłopiec zareagował, kiedy się do niego odezwałeś. To już więcej niż przez ostatnie dwa dni, na żadne z nas nawet nie spojrzał... Może to dlatego, że... Jak się do niego zwróciłeś? Pelo? Dlaczego?

Law odetchnął głęboko. Puls wciąż miał zbyt szybki, ale wiedział, że już się uspokaja, poza tym nigdy nie potrafił się długo złościć na Clione. No i tak naprawdę wcale nie był na niego zły.

- Wszyscy go tak nazywają - odparł mrukliwie, zerkając na niego z ukosa. - Twierdzi, że Rosapelo brzmi jak dziewczyna.

Clione przypatrywał mu się tak, jakby wyrosła mu druga głowa.

- Czytasz mu w myślach? - zapytał bez emocji.

Law wywrócił oczami.

- Powiedział mi, kiedy pierwszy raz go badałem.

Teraz spojrzenie, którym obrzucił go psychiatra, było bardzo skupione, przenikliwe, ostre. Law nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Clione coś sobie w swoim psychiatrycznym mózgu pomyślał, ale ów ostatecznie rzucił tylko:

- Aha.

- Żadnej psychoanalizy - ostrzegł Law.

- Nic nie mówiłem.

A Law z jakiegoś powodu uznał, że to było jeszcze gorsze, i znów się zirytował. Przeciągnął rękami przez włosy i raz jeszcze wziął głęboki oddech. Tak, był najwyższy czas, żeby się stąd ewakuować, zanim zupełnie straci nad sobą panowanie.

Clione otworzył mu drzwi i klepnął go w ramię.

- Nie przejmuj się tym aż tak - zasugerował pocieszającym tonem. - Poradzimy sobie. Dzięki, że przyszedłeś.

Law nic nie powiedział, tylko ruszył do windy. Czekały go kolejne zabiegi i na nich powinien się teraz skupić. Miał jakąś minutę, dwie na odzyskanie równowagi. Irytacja, złość, gniew były bez sensu. Musiał przejść do porządku dziennego nad tym, co się stało: przedwczoraj i dzisiaj. Clione powiedział, żeby się nie przejmował - i miał rację. Nie było potrzeby, by Law przejmował się jednym dzieciakiem, tym mniej psuł sobie nastrój z jego powodu. Zrobił to, co do niego należało: tak jak zamierzał, przeprosił chłopca. Miał to z głowy.

Mimo to nie mógł się uspokoić, bo miał wrażenie, że wszystko poszło nie tak i za to znów mógł obwiniać jedynie samego siebie. Na co liczył? Że chłopak wspaniałomyślnie przyjmie jego pokorne przeprosiny i powie, że mu wybacza? I rozstaną się w obopólnej zgodzie? A tymczasem jedynym, co otrzymał w zamian, było nieme spojrzenie - i to go rozstroiło? I wzmogło poczucie, że nie może tego tak zostawić, że to jeszcze nie koniec... że będzie musiał tam wrócić, pójść jeszcze raz do tego zalanego słońcem pokoju, w którym chłopiec umarł za życia... i próbować znów przeprosić, próbować przekonać... i wreszcie otrzymać jakąś odpowiedź...?

Miał ochotę poczochrać się z frustracji, ale ostatecznie użył Ope Ope no Mi, by - jak dwa dni wcześniej - uregulować swoje funkcje fizjologiczne. Puls sześćdziesiąt na minutę. Oddech dwanaście na minutę. Ciśnienie krwi sto dwadzieścia na siedemdziesiąt. Napięcie mięśniowe normalne. Uspokojenie organizmu nie pomogło jednak na psychiczne uczucie irytacji i skończyło się tym, że ledwo wszedł na blok operacyjny, zaraz zrugał Shachiego i Penguina za to, że pierwszy pacjent jeszcze niegotowy do zabiegu. Pacjent był właściwie gotowy i czekał w sali obok tylko na to, aż Law się pojawi, by go operować - zaraz też zresztą wjechał na salę i można było zacząć.

Powodów do psioczenia znalazło się jednak znacznie więcej: tlen przepływa za słabo, podkręcić, monitor pika za głośno, wyłączcie to, czemu te kable od EKG tak się plączą pod nogami, dlaczego w pojemniku są tylko dwie pary rękawiczek i co to za nieczytelne gryzmoły w karcie choroby, czy mamy posłać po Nico Robin, żeby nam to odczytała? I tak dalej, i tak dalej... Jego dwaj asystenci znosili jego zły humor bez szemrania... i wyraźnie nie przejmowali się tymi docinkami. Cóż, kto jak kto, ale oni byli mistrzami złośliwości i na co dzień uprawiali radosne obrzucanie się nimi nawzajem - mogło mieć to jakiś związek z faktem, że byli najlepszymi kumplami pod słońcem - więc z pewnością potrzeba było znacznie więcej, by poczuli się urażeni.

Kiedy było po zabiegach i wszyscy trzej zmieniali ubrania na normalne, Shachi rzucił od niechcenia:

- Strasznie dzisiaj szef nie w sosie... zupełnie jakby na śniadanie zjadł gniazdo os.

- To dlatego, że tamta pielęgniareczka wróciła na swoją wyspę, co? - podsunął Penguin, uśmiechając się znacząco. - Czemu szef jej nie zaproponował wyższej pensji, żeby ją tu zatrzymać?

Law popatrzył na niego, marszcząc brwi. Pielęgniareczka...? Ach, Ida. Przez ostatnie dwa dni nawet o niej nie pomyślał...

- Wam tylko baby w głowie - fuknął na nich, zakładając fartuch. - Jak zawsze.

- Ja sobie wypraszam - odrzekł Shachi z godnością, która nie licowała z jego wyglądem, bo kiedy się wyprostował, by popatrzeć na Lawa, spodnie opadły mu do kostek i stał teraz z samych gaciach. - Ja mam w głowie tylko moją żonę.

- Ja też - poparł go Penguin.

Shachi rzucił mu kose spojrzenie.

- Penguin... masz w głowie moją żonę? - zapytał.

- Nie, palancie. Swoją!

Shachi ponownie złapał za spodnie, podciągnął do pasa i zapiął.

- Moja baba i twoja baba to w sumie dwie - stwierdził, a potem znów spojrzał na Lawa i dodał niechętnie: - Czyli szef miał rację.

- Jak zawsze - mruknął Penguin w podobnym tonie.

Law wywrócił oczami. Z tymi dwoma nie dało się prowadzić normalnej, poważnej rozmowy. Przewiesił stetoskop przez szyję i ruszył do wyjścia. W drzwiach jeszcze uniósł rękę, by podziękować im za wspólną pracę, i usłyszał, jak przybili jeden drugiemu piątkę. Mógł sobie wyobrazić, jak szczerzą zęby w uśmiechu, i poczuł, że także kąciki jego ust drgnęły. Kiedy jednak skierował się do windy, by wjechać na najwyższe piętro i ze stołówki zgarnąć jakąś namiastkę lunchu, wrócił jego podły nastrój.

Rano już wszystko było dobrze, pomyślał, nakładając sobie sałatki. Wyciągnął właściwe wnioski i opracował plan działania, które miało przywrócić sytuację do normy. Udało mu się nawet go zrealizować... a mimo to sprawy poszły w złym kierunku. Nieważne jak się starał, nie mógł wyrzucić z głowy chłopca, który w tej chwili leżał na "siódemce" i sprawiał wrażenie, jakby w ogóle go nie było. Ale był tam, był bardziej realny niż ktokolwiek inny w całym szpitalu - już choćby z tego powodu, że Law nie był w stanie przestać o nim myśleć. Prawie że odczuwał fizycznie jego obecność - zaledwie piętro niżej, zaraz pod tym korytarzem, którym teraz szedł z lunchem w rękach do swojego gabinetu.

Nie wiedział już nawet, czy chodzi tutaj o chłopca czy raczej o niego samego. Kiedy skupiał się na jednym, drugie zaraz wyskakiwało jak diabeł z pudełka. Chłopiec, jego obecność, jego przypadek, jego samopoczucie... rozstrajały go, wprawiały w irytację. A im bardziej się irytował, tym bardziej świadomy się robił własnego stanu, który odbiegał od wszystkich znajomych norm. Chłopiec sprawiał, że Law zachowywał się zupełnie inaczej niż zawsze. Trafalgar Law, który wrzeszczy na swoich pacjentów, to już nie było odstępstwo od normy, tylko cholerne odwrócenie na głowie tego, czym na co dzień był. A kiedy próbował temu zaradzić, kiedy poszedł i przeprosił, wówczas jakimś cudem sprawy jedynie przybrały gorszy obrót. Znów się wściekł - i odczuwał przez to jeszcze większą złość. Zapętlił się w tym i nie wiedział, jak się wyrwać z tego błędnego koła.

Wiedział natomiast, że jeśli to potrwa, bez wątpienia zwariuje. Naprawdę zwariuje i Clione zamknie go na swoim oddziale. A wcześniej zapnie w kajdany z morskiego kamienia, żeby nie mógł uciec. I Law nie będzie mógł pracować, a praca była przecież jego ostatnią ostoją normalności ...

Byłoby to wszystko zupełnie absurdalne, gdyby nie fakt, że naprawdę od wielu lat nie był tak wyprowadzony z równowagi. Clione z pewnością z chęcią by o tym porozmawiał, niech go diabli... Wydawał się dziwnie zafiksowany na punkcie jego psychiki, choć może w gruncie rzeczy podchodził tak do każdego człowieka, tego Law nie wiedział.

Jakoś zdołał zjeść posiłek, choć starał się zrobić to tak szybko, że prawie się zadławił. Potem były konsultacje, na których udało mu się skoncentrować ledwo, ledwo, choć przy okazji w ostrych słowach skomentował wystąpienie jednego z chirurgów. Zaraz zresztą przeprosił za swój ton, a później już mocno się pilnował, by więcej się nie odzywać, chyba że było to absolutnie niezbędne. Po konsultacjach aż do wieczora przyjmował nowych pacjentów i to był zdecydowanie ten moment wytchnienia, którego potrzebował. Nawet gdyby wszystko inne trafił szlag, to przynajmniej na pracy z chorym był w stanie się skupić całkowicie - i miał nadzieję, że to jedno nigdy się nie zmieni.

W którymś jednak momencie pacjenci się skończyli, a Law został sam ze swoim nastrojem... czy raczej: rozstrojem, który ponownie go ogarnął, jakby tylko czekał na najbliższą okazję. Doszło do tego, że zaczął już życzyć sobie jakiejś katastrofy, jakiegoś kolejnego ostrego dyżuru, który może na całe pół doby, a może i na dłużej odciągnąłby jego myśli od paskudnej sytuacji... Na szczęście opatrzność musiała mieć tego dnia co innego do roboty niż wysłuchiwanie podłych życzeń lekarzy, którzy cierpieli na poważny ubytek moralności, i wieczór przebiegł bez żadnych zakłóceń, więc Lawowi nie udało się uniknąć kolejnej konfrontacji ze swoim marnym samopoczuciem.

Jak zwykle przyjął dzisiaj kilkoro dzieci i teraz, kiedy przeglądał ich karty choroby i opracowywał plan leczenia na jutro, analizując w głowie każdy przypadek i dobierając najlepszą metodę postępowania, na ich twarze nakładała się twarz tego jednego dzieciaka, który za nic miał wszystkie wysiłki, jakie wkładano w to, by mu pomóc. Law nie wątpił, że Clione i cały personel "siódemki" robią wszystko, co w ich mocy, by przywrócić chłopakowi zdrowie i postawić na nogi. W jego proces zdrowienia zaangażowane było zresztą więcej ludzi, między innymi pediatria i nawet on, Trafalgar Law...

Podniósł wzrok i wyprostował się na krześle, kiedy spadła na niego świadomość, że on sam w tym momencie nie robił nic, by chłopcu pomóc, wręcz przeciwnie. To było jak uderzenie, od którego człowiek widział gwiazdy przed oczami. Wstał od biurka i wyszedł na balkon, żeby przy pomocy mrozu - wciąż było około dwudziestu pięciu stopni na minusie - ostudzić myśli. Oparł łokcie o balustradę, a czoło na splecionych dłoniach. W tej chwili odczuwał wobec siebie w pierwszej kolejności obrzydzenie.

Jak to powiedział Clione? "On nie potrzebuje twoich oskarżeń."

Była najwyższa pora skończyć z tą pogardą, z jaką odnosił się do chłopca. Od tego musiał zacząć, inaczej niczego nie osiągnie. Był dorosłym człowiekiem, a gniew skierowany na dziecko nie uchodził osobie dorosłej. Nieważne co chłopak zrobił, nieważne jak się zachowywał, nieważne jak się odnosił do innych i nieważne jakie uczucia w nim powodował - Law musiał przestać widzieć w nim utrapienie i kłopot. Dzieciak był w tym szpitalu pacjentem, był wymagającym leczenia chorym i tylko w takich kategoriach Law powinien o nim myśleć. A każdy chory zasługiwał na opiekę, troskę i współczucie, tak po prostu i z założenia. To był właściwy punkt wyjścia.

Przypomniał sobie, że rano już był na dobrej drodze. Już w którymś momencie zaczął traktować chłopca jako kogoś, kto nie potrzebował agresji, tylko zrozumienia, ale potem skupił się na samym sobie i na własnej historii i sytuacja wróciła do zera. Był idiotą... jednak najgorsze, co mógł teraz zrobić, to zająć się tą myślą, dlatego spróbował raczej wrócić do tych porannych nastrojów, przywołać tamte uczucia... choć jednocześnie, zupełnie nieproszone, na pamięć przychodziły mu własne słowa - te, które powiedział chłopcu - by wbijać się w jego sumienie i nieprzyjemnie ściskać w piersi.

Wszystko wskazywało na to, że chłopiec stracił jedynego członka rodziny - i to matkę, a matka dla dziecka liczyła się najbardziej. Możliwe, że został sam na świecie. Nawet jeśli miał jakichś krewnych, nie znaczyło to, że znajdzie kochający dom. On sam prawdopodobnie czuł, że nie ma już nic, że wokół jest tylko pustka, że wszystko się skończyło - a do tego dręczyły go wyrzuty sumienia, że mógł przyczynić się do śmierci najbliższej osoby.

Jak Law mógł go potępiać za to, że pragnął w tamtym momencie unicestwienia? Nawet jeśli wiedział z doświadczenia, że życie ma większą wartość niż śmierć, to przecież sam przeszedł przez etap takiej rozpaczy i takiego przeraźliwego czekania na koniec czy wręcz wołania o niego. To był niemal identyczny przypadek. Law poradził sobie, stanął na nogi, ale nie było to przecież niczym łatwym. Jak mógł więc wymagać od Rosapelo, by ten z miejsca wziął się w garść i zwrócił ku życiu?

Chłopiec wycofał się w głąb siebie, odciął od wszystkiego, stracił niemal zupełnie kontakt ze światem. Było oczywiste, że cierpiał. Pewnie nie znajdował nic, dla czego warto by było żyć. Pewnie życie jawiło mu się jako wielka ciemność, w której nie istniało światło. Law, kiedy był w jego sytuacji, zdołał odszukać w sobie to światło, a ono pozwoliło mu iść nawet przez najbardziej przerażającą ciemność, ale ten chłopiec nie był w stanie tego zrobić - nie w tej chwili, jeszcze nie teraz.

A Law, zamiast to zrozumieć, zaczął na niego wrzeszczeć. Zaczął go oskarżać i negować cały sens jego istnienia, który w tamtym momencie i tak musiał być cieńszy niż najcieńsza nić. Gdyby Kaya i Clione mu wtedy nie przerwali, prawdopodobnie dokończyłby swoją myśl: "To nie jest miejsce dla takich jak ty, więc wynoś się stąd". Zimny dreszcz przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa i nie miał nic wspólnego z tym, że wciąż stał na wściekłym mrozie - spowodowała go świadomość, że jego słowa można było bardzo łatwo zinterpretować jako: "Idź się zabić gdzie indziej", i to mimo tego, co zrobił chwilę wcześniej. Mimo że jedną ręką przeszkodził w samobójstwie, to drugą niemal popchnął chłopaka do niego. Jak mógł zrobić coś takiego?

A później? Dzisiaj? Poszedł go przeprosić, a skończyło się na tym, że znów zaczął go łajać - dzieciaka, który pewnie już sam uważał się za najbardziej niegodziwą istotę na świecie. "Nie potrzebuje twoich oskarżeń." Pewnie, że nie potrzebował! Jak Law czułby się wtedy, na Minion, albo trochę później, gdyby ktoś zmieszał go z błotem, wyzwał od durniów i zdeptał tę resztkę poczucia wartości, jaka jeszcze w nim kołatała? Możliwe, że zaparłby się w sobie, zacisnął zęby i na przekór wszystkiemu szedł dalej... ale możliwe też, że byłaby to ostatnia kropla, która przelałaby czarę goryczy, ostatnie ziarnko, które przeważyłoby szalę, i wtedy żadne światło, żadne wspomnienie miłości, żadne poczucie misji nie byłoby w stanie go ocalić. Kiedy nie ma się sił, wystarczy powiew wiatru, by zmieść człowieka z powierzchni ziemi. Krzyki i pretensje, agresja i frustracja... nie w taki sposób pomaga się zrozpaczonej osobie w odbudowaniu życia. Wiedział to najlepiej, sam tego doświadczył, a mimo to nie potrafił zastosować tej wiedzy w praktyce. Miał blisko czterdzieści lat, a wciąż postępował zupełnie niedojrzale. Co z tego, że był najwybitniejszym lekarzem na świecie, jeśli nie rozumiał najbardziej podstawowych rzeczy, którymi uważający się za przyzwoitego człowiek powinien się w życiu kierować...?

Przypomniał sobie twarz chłopca, jak ją widział dzisiaj. Blada cera, poznaczona sińcami i zadrapaniami, które jeszcze się goiły. Zapadnięte policzki i podkrążone cieniem wielkie, intensywnie niebieskie oczy. Twarz bez wyrazu, zupełnie odcięta od wszystkich emocji, których nie dało się znieść. Czy Law naprawdę był tak podłym człowiekiem, by ten widok nie obudził jego współczucia? Czy może w tamtej chwili skupił się tylko na samym sobie, na tym, żeby powiedzieć to, z czym przyszedł, załatwić sprawę i pójść sobie? Jego słowa... Teraz, kiedy do nich wracał, wydawały mu się tak sztuczne, tak pozbawione jakiegokolwiek potwierdzającego je uczucia czy przekonania. Jakby odklepał ułożoną wcześniej formułkę, choć tak naprawdę wcale jej sobie nie przygotowywał... i to też mogło być oznaką lekceważenia.

Chłopiec wzbudził w nim tak gwałtowną reakcję, ponieważ o wiele za bardzo przypomniał mu własną tragedię sprzed lat - tragedię, nad którą Law nigdy nie przeszedł do porządku dziennego. To podobieństwo jednak, zamiast wyciągnąć z niego najlepsze cechy, wyciągnęło te najgorsze. Zamiast wzniecić w nim współczucie, wywołało graniczącą z obrzydzeniem niechęć i pragnienie, by usunąć mu ten element sprzed oczu. Teraz prawie że był przerażony, widząc, kim się stał - być może na własne życzenie.

Rozprostował łokcie i pochylił się jeszcze niżej, chowając twarz w materiale rękawa i nakrywając głowę drugą ręką.

Prawda była taka - choć nie chciał tym usprawiedliwiać swojego postępowania - że kiedy przychodziło do kwestii międzyludzkich, zupełnie tracił pewność i rozeznanie i spadał na poziom ordynarnego gbura. Był genialnym lekarzem, który potrafił wyleczyć każdą chorobę, a jednak jako istota ludzka ledwo, ledwo zdawał egzamin. Trzymał innych na dystans i za wszelką cenę unikał tematów, które angażowały nie Lawa-lekarza, tylko Lawa-człowieka, bo wiedział, że jest to jego najsłabszy punkt - o unikaniu uczuć i więzi w ogóle nie wspominając. Rosapelo padł ofiarą tej jego nieumiejętności... tej jego niesprawności w byciu człowiekiem i Law miał tego pełną świadomość. Teraz jeszcze musiał się pilnować, by o tym przypadkiem, wygodnie nie zapomnieć.

Co powiedziałby Cora-san, gdyby mógł go teraz zobaczyć? Z pewnością nie chciał, by Law wyrósł na kogoś takiego...? Gdyby wtedy został... gdyby nigdy nie odszedł... gdyby Law mógł dalej kąpać się w tej zdolnej zmienić świat miłości... wówczas bez wątpienia wszystko byłoby inaczej. Jednak dziecko, któremu pozostały jedynie pamięć o otrzymanej dobroci, miażdżące poczucie winy i przeraźliwa samotność, nie mogło stać się aniołem, z tego Law zdawał sobie sprawę. Wymagało wszystkich jego sił niestanie się zupełnym diabłem.

Zimno zrobiło się zbyt dokuczliwe... za bardzo przywodziło na myśl tamtą noc na Minion, kiedy stracił wszystko i w rękach zostały mu tylko strzępy. Musiał to powstrzymać. Wrócił do gabinetu, zdrętwiałymi palcami zamykając za sobą drzwi balkonowe. Przez chwilę siedział w wychłodzonym pokoju, zdegustowany samym sobą, przygnębiony, ale nareszcie zupełnie spokojny. Rachunek sumienia - nawet jeśli wypadł mocno na jego niekorzyść - pomógł mu w końcu wypalić tę złość, ten gniew, który płonął w nim od dwóch dni i przeszkadzał w myśleniu, i na który nawet Ope Ope no Mi nie zdołał nic zaradzić.

To był dobry moment na podjęcie jakichś rozsądnych decyzji - takich, których będzie w stanie się trzymać. Jedna była oczywista: tak jak mówił Clione, nie powinien zbliżać się do chłopca. Nie był kimś doskonałym, kto zawsze wiedział, jak należy postępować i jak się do innych odnosić, więc nie miało sensu narzucać swojej obecności tym, którym mogła ona zaszkodzić. Musiał przełknąć swoją dumę, schować głęboko przekonanie, że jest kimś, do kogo ludzie pędzą przecież z całego świata, bo nawet jeśli była to prawda w każdym innym przypadku, to nie w tym jednym, gdy było zupełnie na odwrót. Trafalgar Law był na tyle rozgarnięty, by to zrozumieć.

Pod opieką Clione i jego zespołu chłopiec na pewno stanie na nogi, Law ani przez chwilę w to nie wątpił. Ordynator "siódemki" miał znacznie więcej cierpliwości do ludzi, i tak zresztą powinno być. Małemu pacjentowi wkrótce się polepszy, nawet jeśli Szpital Pamięci Corazona nie mógł mu zwrócić niczego więcej poza zdrowiem. Law w każdym razie powinien odsunąć się i nie ingerować w leczenie. Wiedział od dawna, że psychiatria jest ostatnią dziedziną, w której mógłby się wykazać jako lekarz - i przyjmował tę świadomość z pokorą. Nie potrzebowano go tam, nie tym razem.

Odetchnął kilka razy i wreszcie czuł się gotowy, by wrócić do pracy. Kiedy ponownie zajrzał w papiery, był w stanie skupić się w całości na nowych pacjentach. Brakowało mu zwyczajowego entuzjazmu, jednak postanowił się z tym chwilowo pogodzić. Pocieszył się tym, że przygnębienie należało do dzisiaj, a jutro z pewnością będzie już lepiej.



rozdział 12 | główna | rozdział 14