Następnego dnia wcale nie było lepiej. Law czuł się największym wyrzutkiem ludzkości - do tego stopnia, że ostatecznie nie potrafił myśleć o niczym innym tylko o tym, że musi jeszcze raz zobaczyć się z Rosapelo i go przeprosić. Zrobić wszystko, by chłopiec zrozumiał, że jest mu przykro i żałuje swoich słów oraz swojego zachowania. Myśl ta uczepiła się go z mocą obsesji i nie pozwalała skupić się na niczym innym. Nie był w stanie jej sobie wyperswadować ani zagłuszyć żadnymi rozsądnymi argumentami, chociaż właściwie nawet nie próbował. Zupełnie zapomniał, że zaledwie wczoraj postanowił więcej się do chłopca nie zbliżać... albo raczej: dzisiejsze potrzeby przesłoniły wczorajsze decyzje. Jakąś racjonalną częścią siebie zdawał sobie sprawę, że zachowuje się niepoważnie - taki rozstrój nerwowy był do niego zupełnie niepodobny - ale to jedynie umacniało go w przekonaniu, by załatwić sprawę raz na zawsze. Nie wątpił, że jeśli porozmawia z chłopcem - Rosapelo na pewno czuł się już lepiej i będzie w stanie przyjąć jego przeprosiny - wówczas jego samopoczucie wróci do normy. Dopóki nie pozbędzie się tego ciężaru, dopóty nie będzie w stanie skoncentrować się na pracy - tak jak właśnie tego poranka. Nawet jeśli podczas samego leczenia Ope Ope no Mi pozwalał mu odciąć się od wszystkiego, to pomiędzy kolejnymi pacjentami Law niemal fizycznie odczuwał obecność tego konkretnego chłopca na siódmym piętrze, a wraz z tym doznaniem zwalała się na niego fala emocji, między innymi wyrzutów sumienia. To było jak ból w jakiejś części ciała: człowiek jest go cały czas świadomy, nawet jeśli na chwilę udaje mu się o nim zapomnieć, w dodatku po każdym takim zapomnieniu odczuwa go o wiele silniej. Koniec końców przedpołudnie minęło mu w podobnym nastroju jak cały poprzedni dzień, czyli w zupełnej irytacji. Shachiemu i Penguinowi znów się oberwało za nic, zganił też kilkoro innych pracowników na oddziałach, mimo że wiedział dobrze, że postępuje w sposób żałosny i naganny. Wreszcie jednak w południe skończył planowane zabiegi i miał chwilkę, by skoczyć na psychiatrię, co też z miejsca uczynił. Kiedy jednak już miał wejść na oddział, ze swojego gabinetu - jakżeby inaczej - wyłonił się Clione i machnął na niego. - Nie masz nic innego do roboty, tylko gapić się w obraz ze ślimakofonu? - spytał Law z ironią, nie ruszając się z miejsca. - Nie, tym razem to chyba ten mój radar - odparł psychiatra bez emocji. - Tobie też dzień dobry. Jak zawsze miło cię widzieć... ale co właściwie tutaj robisz? Law nakazał sobie spokój. - Muszę porozmawiać z Rosapelo - odparł wprost. - Nie pamiętasz, co ci wczoraj powiedziałem? - rzucił Clione, marszcząc czoło. - Pamiętam, ale co to ma do rzeczy? - burknął Law. - Jakie "co to ma do rzeczy"? - Clione wyprostował się na pełną wysokość, choć nawet na obcasach wciąż był od Lawa niższy. Potem rozejrzał się po korytarzu i pociągnął go do swojego biura. - Jeśli cię proszę, żebyś nie odwiedzał mojego pacjenta, to mówię to jako lekarz, a nie dla własnego widzimisię - powiedział, kiedy drzwi zamknęły się za nimi. - I oczekuję, że będzie to respektowane. Law prychnął. - Daj spokój, chodzi mi tylko o kilka minut. Clione pokręcił głową. - Nie. Może za jakiś czas, ale na pewno nie dzisiaj i nie jutro. Przykro mi. Law zmarszczył czoło. - Mówisz serio? Nie pozwolisz mi się z nim zobaczyć? Dlaczego? To jest jakaś niedorzeczność... Myślisz, że coś mu zrobię? - spytał z niedowierzaniem. Psychiatra popatrzył na niego z sympatią, a potem westchnął. - Law, to nie jest tak, że wątpię w twoje szczere intencje - odparł ze łagodnym przekonaniem. - Chodzi o to, że niezupełnie dowierzam twojej zdolności samokontroli... zwłaszcza po wczorajszym. Law potrząsnął głową z irytacją. - Obiecuję, że tym razem nie powiem nic głupiego - zapewnił cicho, ale z naciskiem. - Chcę go tylko przeprosić...! Clione uniósł brwi. - Wydaje mi się, że już to zrobiłeś...? - Ale nie wiem, czy to do niego dotarło - wycedził niechętnie Law. - No cóż, obawiam się, że od wczoraj w jego sytuacji niewiele się zmieniło, więc nie sądzę, byś dzisiaj miał więcej szczęścia. Poinformuję cię, jak będzie się już lepiej czuł i twoje odwiedziny będą wskazane, zaufaj mi - stwierdził Clione spokojnym tonem, który wykluczał wszelkie próby negocjacji. Law miał ochotę zgrzytać zębami. Zapomniał już, że psychiatrzy to ludzie, których ciężej niż kogokolwiek przekonać do własnego punktu widzenia. Zastanawiał się, czy dalej upierać się przy swoim... A może powinien zignorować opinię Clione? Był przecież dyrektorem tego szpitala, miał tutaj władzę nieledwie absolutną... Wiedział jednak, że byłoby to najbardziej niegodziwą rzeczą, jaką mógłby zrobić. Jakim byłby lekarzem, gdyby nie szanował autonomii i zdania swoich kolegów? Nie, nie byłby w stanie w ten sposób postąpić, nieważne jak wielką czuł potrzebę przeprowadzenia swoich planów. - Dlaczego tak ci na tym zależy? - spytał Clione, przyglądając mu się w zamyśleniu. Law uczepił się tego pytania. Może jednak nie wszystko było stracone...? - Po prostu... Muszę z nim porozmawiać. Nie mogę się na niczym skupić - przyznał z rozdrażnieniem, odwracając wzrok. - Więc naprawdę... - Nie dzisiaj. Poczekaj te kilka dni. Law syknął ze złością. - Kilka dni? To chyba prędzej sam u ciebie wyląduję, bo już mi niewiele do tego potrzeba. Dlaczego... Clione podszedł bliżej, położył mu rękę na ramieniu i zajrzał w twarz. - Law, posłuchaj - powiedział poważnym tonem, świdrując go spojrzeniem szaroniebieskich oczu. - Rozumiem, że czujesz się paskudnie po tym, co się stało, ale każdy lekarz... każdy człowiek popełnia błędy. Nawet ty, najwybitniejszy lekarz na świecie. Nic na nie nie poradzimy, możemy tylko się na nich uczyć. Musisz zaakceptować to, co zrobiłeś... przejść nad tym do porządku dziennego. Przecież nie stało się nic poważnego, nic nieodwracalnego. Twoja duma lekarska nie powinna aż tak cierpieć z tytułu jednego... ach, potknięcia, więc powinieneś... - Daruj sobie taką gadkę, ja to wszystko sam wiem - przerwał mu Law z irytacją, cofając się o krok. - Poza tym... Jaka duma? Co ty pieprzysz, Clione? - Bo zachowujesz się dziwnie - odparł psychiatra, zakładając ręce na piersi - i jedyne, co mi przychodzi do głowy, to że jesteś wściekły na siebie, bo będąc dyrektorem szpitala, potraktowałeś pacjenta nie do końca z szacunkiem... I twoje poczucie własnej wartości nie daje ci spokoju. - Jestem wściekły na siebie i moje poczucie wartości nie daje mi spokoju - zgodził się Law. - I chcę przeprosić tego dzieciaka, żeby nie czuć jeszcze gorszym człowiekiem, niż już się czuję, do diabła! - wypalił, zanim zdołał ugryźć się w język. Zapadła cisza, w której słychać było tykanie zegara na ścianie i kroki na korytarzu. Law pożałował swoich słów w momencie, kiedy wyszły z jego ust, ale nie dało się ich cofnąć. Clione przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niego ze zmarszczonym czołem, a potem w jego oczach coś błysnęło i znów westchnął, ponownie opuszczając ręce. - Law, czy chciałbyś ze mną o czymś porozmawiać? - spytał miękko. - Nie, do cholery - odwarknął Law i odwrócił się, szukając klamki. - Ale gdybyś kiedyś chciał, to wiesz, gdzie mnie znaleźć. I przepraszam cię za to, co powiedziałem wcześniej, nie pomyślałem... Law nie słuchał, tylko wyszedł na korytarz, a stamtąd skierował się prosto na schody. Wbiegł na ósme piętro, usiłując się uspokoić, jednak jego puls wciąż był za szybki, a w uszach dudniło. Nie cierpiał tego stanu. Nie cierpiał być wściekły, nie cierpiał się złościć i irytować. Przez ostatnie lata niemal udało mu się zapomnieć te emocje, bo jego życie wypełnione było tylko pracą, a praca stanowiła sens życia. Prawie że uwierzył, że on, Trafalgar Law, nigdy już nie będzie miał tych przykrych odczuć - przecież w jego świecie nie było już nic, co mogłoby je powodować... "Ale nie żyjesz w próżni, nie możesz się odciąć od rzeczy, na które nie masz wpływu, a tych jest zdecydowana większość" - odezwał się w jego głowie rozsądek, który w ostatnich czasach dziwnie pobrzmiewał głosem Clione. I co z tego, skoro nawet ta wiedza nie pozwalała mu opanować wzburzenia, które teraz wyrażało się w całym jego sposobie bycia? Wszedł do stołówki szybkim krokiem, którego w szpitalu powinien unikać. Nałożył sobie jedzenia, gwałtownymi ruchami prawie że rozrzucając na wszystkie strony zawartość pojemników. Kiedy postawił tacę na stoliku, zrobił to tak mocno, że zadźwięczały stojące na niej szklanki, a kilka siedzących w pobliżu osób obejrzało się na niego. - Rzeczywiście jesteś wściekły - usłyszał znajomy głos. Podniósł wzrok i spojrzał na osobę siedzącą po drugiej stronie stolika. Ikkaku. Ostatni człowiek, którego w tej chwili potrzebował... Odsunął krzesło zamaszystym gestem i usiadł. - Mam problemy z psychiatrą. I z dzieciakiem - warknął, po czym złapał za sztućce. Kiedy milczenie się przedłużało, rzucił Ikkaku ukradkowo-niechętne spojrzenie nad talerzem. Ordynator ginekologii i położnictwa wpatrywała się w niego jak sroka w gnat, wyraźnie osłupiała - ona, która zawsze miała ciętą ripostę na każdą jego wypowiedź...! W innej sytuacji być może czułby się usatysfakcjonowany, ale nie teraz, kiedy to wszystko było tak żałosne. Ikkaku wreszcie potrząsnęła głową i zmiotła z talerza ostatnią porcję jedzenia. - Przepraszam, musiałam źle usłyszeć - rzuciła niepewnym głosem. - Musiałaś źle usłyszeć - zgodził się Law. Doprawdy, do czego go doprowadziła cała ta sytuacja? Że już przy wszystkich wylewa swoje żale bez żadnego poszanowania dla własnej godności? Nagle zupełnie odechciało mu się jeść. Wstał i chwycił tacę. Ikkaku szybko sięgnęła nad stołem i złapała go za rękaw. - Ej, siadaj. Nie jesteś cnotliwą panienką, żeby się tak wymigiwać od rozmowy - oświadczyła bez ceregieli. - Poza tym lepiej, żebyś coś zjadł. Znając ciebie, pewnie od śniadania jesteś na głodniaka, co? - A ty co? - burknął, ponownie siadając. - Jesteś moją... - Urwał. Ani żona, ani matka nie pasowały do tej konwersacji i niech go diabli, jeśli kiedyś użyje tych słów. - Jestem twoim przyjacielem - odparła Ikkaku z wyniosłą powagą. - Na wypadek gdybyś zapomniał. Law nabrał na widelec kopiastą porcję zapiekanki rybnej i wsunął sobie do ust. Jadł, w ogóle nie czując smaku. - Co się dzieje, Law? - spytała Ikkaku. - Wściekasz się na ludzi, warczysz na wszystkich, to zupełnie do ciebie niepodobne. Kiedy masz zły humor, robisz się po prostu bardziej mrukliwy i praktycznie przestajesz się odzywać, ale nigdy nie wyżywasz się na innych. Nawet podczas tego ostatniego sztormu byłeś ostoją spokoju. A teraz? Prawie sypiesz iskrami na wszystkie strony i biada temu, kto będzie musiał wejść ci w drogę. Jeszcze trochę, a zaczniesz shamblesować ludzi, bo ośmielili się do ciebie podejść. Penguin i Shachi truli mi wczoraj dupę o to, że się na nich wkurzyłeś. Powiedziałam, że pewnie sobie na to zasłużyli - stwierdziła bezceremonialnie. - Ale dzisiaj opieprzyłeś też moją stażystkę, a ona na pewno sobie nie zasłużyła - dodała z naganą, a potem rzuciła zaczepnie: - Ostatni raz widziałam cię w takim stanie, jak miałeś jakieś piętnaście lat... kiedy przechodziłeś okres dojrzewania. Oj, to było paradne... Law nie dał się sprowokować - już i bez tego miał zły nastrój - tylko kontynuował posiłek w milczeniu. Piętnaście lat? Wydawało się w innym życiu... - Czym ci Clione zawinił? - padło następne pytanie i tym razem wywołało reakcję: poziom jego rozdrażnienia zaczął się zbliżać do czerwonej kreski. Wciąż był zły na psychiatrę za to, co mu zrobił chwilę temu. - Próbował mi zrobić psychoanalizę - odparł, choć mijało się to trochę z prawdą. Właściwie zupełnie. Ikkaku uniosła jedną brew. - Przecież zawsze próbuje - zauważyła, odstawiając szklankę z wodą. - I nie tylko tobie, ale wszystkim naokoło, więc nie ma się czym przejmować. Choć, rzecz jasna, też bym się wkurzyła, gdybym poszła z gościem na randkę, a skończyła na kozetce. - Nie chodzę z Clione na randki - odparł Law, odganiając niespodziewaną myśl, że psychiatra od dawna go nie kokietował, nieważne jak debilnie to brzmiało. - Pewnie, że nie! - prychnęła Ikkaku. - Jest na to o wiele za mądry. Mimo całej miłości, jaką do ciebie żywi, nawet ten nasz przecierpliwy anioł nie wytrzymałby z tobą dłużej. Ale to jeszcze nie powód, żeby się wściekać - stwierdziła uszczypliwie. Law popatrzył na nią ze złością, a potem wycelował w nią widelec. - Nie widzę żadnej logiki w twoich słowach, natomiast wkurzają mnie bardziej niż zwykle - walnął prosto z mostu. - A biorąc pod uwagę, że już jestem wkurzony, nie jest to niczym przyjemnym. Przy okazji cię więc zapytam... Jak ty sobie radzisz z tym, że zawsze jesteś cięta jak osa? Ja jestem poirytowany dopiero kilka dni, a już mam serdecznie dość. Gdybym był takim cholerykiem jak ty, z pewnością wykończyłbym się dawno temu. Ikkaku wyprostowała się na krześle. - Ej, to było naprawdę wredne - rzuciła z urazą. - Zabrzmiało, jakbyś miał mnie za jakiegoś potwora, który potrafi się tylko wściekać... a ja przecież potrafię być miła...? - Kiedy nic nie powiedział, pokręciła głową, aż zatrzęsły się jej loki. - Ciekawe czyja to zasługa...? Oczekujesz, że kobieta, która spędziła ponad dekadę na łodzi podwodnej w towarzystwie samych chłopów, i to dwudziestu, będzie miłą dziewczynką? - O ile dobrze pamiętam, miałaś charakterek, zanim dołączyłaś do załogi - mruknął Law półgębkiem, wracając do jedzenia. - Grzeczne dziewczynki nie dołączają do załóg pirackich - stwierdziła Ikkaku oczywistość. - Ale ty mi tutaj nie zmieniaj tematu. Coś się stało, Law? Jakiś problem z pacjentem? Z rodziną pacjenta? Jakiś trudny przypadek? Ale dla ciebie przecież nie ma trudnych przypadków... Czy to po prostu brak Bepo tak ci doskwiera? Law popatrzył na nią z niedowierzaniem. - Co ma do tego Bepo? - Przecież to on zawsze przyjmuje na siebie twoje wszystkie nastroje. - Nie wyżywam się na Bepo, jeśli to masz na myśli - zauważył. - Na wszystkie diabelskie owoce, nikt tak nie twierdzi! - odparła z niecierpliwością w głosie. - Ale nie zdziwiłabym się, gdyby jego obecność miała duże znaczenie dla twojego samopoczucia. Przecież to jedyna osoba na świecie, przed którą choć trochę się otwierasz. Kiedy coś cię stresuje, pewnie Bepo pierwszy się o tym dowie. Teraz go nie ma, a ty chodzisz tak nabzdyczony, jakbyś miał ochotę rozwalić ten szpital od środka. Jak dla mnie jedno się wiąże z drugim. - Teraz ty się bawisz w psychiatrę? - odciął się Law. - Nie trzeba być psychiatrą, żeby coś takiego stwierdzić - odparła, machając ręką z lekceważeniem. Law nic nie powiedział, dojadał swój lunch. - O co chodziło z tym dzieciakiem? Mam dwoje, więc może coś ci będę mogła pomóc...? - zaproponowała. - Chociaż w głowę zachodzę, co Trafalgar Law może mieć wspólnego z dziećmi... Chyba że wiek ci już doskwiera i zacząłeś rozważać adopcję...? - rzuciła z ironią, która dzisiaj wyjątkowo Lawa dotknęła. - Jak już koniecznie chcesz ze mną rozmawiać, to postaraj się chociaż nie wygadywać głupot, dobrze? - warknął. Ikkaku jednak zupełnie nie zwróciła uwagi na ten komentarz. Wpatrywała się w niego z zamyślonym wyrazem twarzy przez dłuższą chwilę, aż wreszcie w jej ciemnych oczach coś zamigotało. - Dzieciak i psychiatria, może chodzi o... - mruknęła, marszcząc brwi. - No tak, dopiero teraz skojarzyłam... Berni wspominał, że kilka dni temu mieli u siebie tę paskudną sytuację, gdy jeden z chłopców próbował popełnić samobójstwo. O tym mówisz? Niech cię, Law. Dlaczego u ciebie wszystkiego trzeba się domyślać, a nigdy nie powiesz wprost, jak normalny człowiek? O to chodzi, prawda? Law zacisnął usta. Zapomniał zupełnie, że mąż Ikkaku pracuje na pediatrii... - Przecież to nie twoja wina - mówiła dalej ordynator położnictwa i ginekologii. - Poza tym to nie pierwszy pacjent z zapędami samobójczymi w tym szpitalu. Podejrzewam, że na "siódemce" przynajmniej połowa cierpi z tytułu takich dolegliwości, zanim im się polepszy, więc o co robić aferę? Clione się nim zajmie i postawi na nogi, jak każdego zresztą. To nie twój problem. Law w dalszym ciągu milczał. Wyglądało na to, że przynajmniej informacja o jego bezpośrednim zaangażowaniu w sprawę jeszcze do Ikkaku nie dotarła... i miał nadzieję, że tak zostanie. - Rozumiem, że coś takiego mogło cię rozstroić - mówiła dalej Ikkaku, a teraz w jej głosie niemal brzmiało współczucie. - Wszyscy dobrze znamy twoją chorobliwą ambicję... twoją obsesję na punkcie walki ze śmiercią - stwierdziła z krzywym uśmiechem. - Cóż, na szczęście ten przypadek nie skończył się tragedią, udało się zapobiec najgorszemu, i tylko to się liczy. A na "siódemce" na pewno chłopcu pomogą. Kto jak kto, ale nasz naczelny psychiatra jest specjalistą w swoim fachu, nie? Zna się na tym nawet lepiej niż na fryzurach i makijażu - stwierdziła z niechęcią, przyglądając się swoim nieumalowanym paznokciom, zanim ponownie popatrzyła na Lawa. - Więc nie przejmuj się tym aż tak. Masz wystarczająco dużo własnej roboty, prawda? - Mhm. - Skoro o tym mowa, ja też mam. - Ikkaku odsunęła krzesło od stołu i wstała. - Musze lecieć na oddział. Postaraj się za bardzo nie gnębić ludzi na konsultacjach, okej? Znaczy się... poza tymi z chirurgii, im się należy z założenia. Są wredni i zadzierają nosa - poinformowała, biorąc tacę. - No, trzymaj się! I już jej nie było, a Law - wbrew wszystkiemu - poczuł się zostawiony sam ze swoim problemem. Było to o tyle absurdalne, że przecież miał w zwyczaju trzymać wszystko w sobie i z nikim się własnymi kłopotami nie dzielić, tym mniej oczekiwać pomocy w uporaniu się z nimi. Teraz jednak był zły na Ikkaku, że najpierw go wymęczyła pytaniami, a potem po prostu sobie poszła, urywając rozmowę w połowie. Zdawał sobie sprawę, że tak naprawdę jest zły na wszystko i wszystkich wokół, także na samego siebie, jednak ukierunkowanie tej złości wydawało się lepszym pomysłem, nieważne jak było głupie... Nie chciał przyznać, że rozmowa akurat z Ikkaku nieco mu pomogła, gdyż ordynator położnictwa i ginekologii ani trochę nie przejmowała się jego humorami i sprawiała wrażenie, jakby cała jego złość spływała po niej jak woda - albo raczej neutralizowała ją własnym ogniem. Przynajmniej jej nie mógł zranić swoim paskudnym nastrojem, i to była jakaś pociecha, bo w ciągu trzech dni już wystarczająco wielu osobom wyrządził krzywdę opryskliwością czy wręcz otwartą agresją. Na konsultacji starał się ze wszystkich sił panować nad sobą i nikogo nie krytykować - nawet chirurgów - co udało mu się całkiem nieźle. (Tylko jedna specjalizantka z onkologii wyszła z sesji z miną, która wyraźnie mówiła, że uważa się za najgłupszą i najbardziej żałosną osobę na świecie i rozpatruje zmianę zawodu). Później przyszła pora na nowe przyjęcia, co zagwarantowało mu kilka godzin spokoju - nie upadł jeszcze na tyle, by okazywać swój zły nastrój pacjentom (o ile, rzecz jasna, nie próbowali się zabić na jego oczach), i wierzył całym sobą, że nigdy do tego nie dojdzie. Wreszcie jednak wieczorem został sam w gabinecie... i przy papierach jego myśl wróciła do rozmowy z Ikkaku. Westchnął. Uświadomił sobie, że cała złość już mu minęła. Może wszedł na etap cichej rezygnacji i poddania się okolicznościom...? Szybko... ale pasowało do niego. Naprawdę nie potrafił się wściekać dłużej niż kilka dni... Teraz czuł przede wszystkim zażenowanie własnym zachowaniem, ale musiał ufać, że ten problem był za nim i może w końcu będzie w stanie wrócić do równowagi...? Przydałoby się już. Ikkaku, mimo całej jej wredoty, potrafiła czasem powiedzieć coś, co trafiało w sedno. Clione zresztą też, ale z jakiejś przyczyny przyjęcie tego od psychiatry było trudniejsze. Dzisiaj od obojga - miał prawdziwego pecha - usłyszał ten sam przekaz, mimo że ubrany w różne słowa... to samo założenie, które w pierwszej chwili odebrał jak głaskanie pod włos, gdyż zbyt mocno go dotknęło. Najpierw Clione mówił o jego dumie lekarskiej, o jego poczuciu własnej wartości dyrektora szpitala, a potem Ikkaku rzuciła tekstem o jego wybujałych, obsesyjnych - chorobliwych, jak to nazwała - ambicjach lekarza. Brzmiało to, jakby oboje widzieli go tylko przez pryzmat medycyny i postrzegali jako człowieka, którego nie obchodzi nic innego. Clione: "Nie przejmuj się jedną pomyłką, masz ważniejsze rzeczy na głowie". Ikkaku: "Nie przejmuj się jednym chłopcem, masz poważniejsze zajęcia". Bardzo łatwo można było wysnuć wniosek, że w oczach obojga jest jakimś potworem, którego życie kręci się tylko wokół leczenia i uzdrawiania, wokół szpitala, wokół ambicji zawodowych. Z jakiegoś powodu ta analiza, właśnie dzisiaj, sprawiła mu cholerną przykrość. Teraz jednak, kiedy zastanawiał się nad tym na spokojnie, uświadomił sobie, że przecież tak właśnie było. Jakim cudem mieli - pewnie nie tylko oni dwoje, ale wszyscy w jego otoczeniu - uważać go za kogoś innego, skoro przez ćwierć wieku taki właśnie wizerunek siebie pielęgnował? W jego życiu nie było niczego poza medycyną, leczeniem, realizacją planów oraz ambicji; wypełniały każdą jego wolną chwilę. Jego życie w całości kręciło się wokół Ope Ope no Mi. Trafalgar Law był w pierwszej, drugiej i trzeciej kolejności lekarzem, zaś jakiekolwiek aspekty człowieczeństwa znajdowały się w jego przypadku na tak dalekim planie, że wręcz umykały percepcji. Nie było więzi, bo trzymał innych na dystans. Nie było przyjaźni, bo jej unikał. Nie było miłości, bo nie był do niej zdolny. Nie było rodziny, bo jej nie potrzebował. Jego tożsamość określała w pełni jego profesja, zaś jego powołaniem kierował Ope Ope no Mi. Jak mógł mieć pretensje o to, że inni widzą go w taki sposób, skoro każdym gestem, każdym słowem, każdym czynem i postawą udowadniał, że ten obraz pokrywa się z rzeczywistością? Law-człowiek po prostu nie istniał. W gruncie rzeczy było prawdziwym cudem, że jeszcze istnieli na świecie ludzie, którzy nie mówili do niego per "doktorze Law". Wystarczyło popatrzeć na tę bieżącą sytuację. Wściekł się na Bogu ducha winnego chłopca, gdyż ten nie przystawał do jego wizji medycznej. Potraktował go w sposób, któremu daleko było do ludzkiego. A kiedy w wyrzutach sumienia obsesyjnie zapragnął go przeprosić... czy nie chodziło właśnie o to, co powiedział dzisiaj Clione: że jako lekarz nie mógł znieść poczucia winy za swój błąd? Było zupełnie tak, jakby wtedy na Minion, dwadzieścia sześć lat temu, umarło jego serce, a w jego miejsce dostał Ope Ope no Mi. Jakby w tamtym dniu Law-człowiek przerodził się w Lawa-lekarza. Nie tak trudno było w to uwierzyć - podobnie jak w to, że ta przemiana była całkowicie nieodwracalna. Może to mu zresztą wtedy odpowiadało, bo jako lekarz był w stanie uzdrowić każdego i nigdy już nie musiał doświadczać porażki, podczas gdy jako człowiek nie miał niczego poza cierpieniem... I tak spędził następne ćwierć wieku: kierowany przez tę ideę, więcej się nad nią nie zastanawiając, gdyż była jego jedynym imperatywem. A skoro nie znał niczego innego, skoro nie czuł się pewnie z niczym innym... czyż nie powinien także teraz się na niej oprzeć? Był lekarzem, miał Ope Ope no Mi. Jego zadaniem było leczenie, jego misją była medycyna, jego celem była pomoc - nie dlatego, że ktoś za niego zadecydował, ale dlatego, że sam uznał te założenia za własne, postanowił oprzeć na nich swoją egzystencję. Trwanie w nich było jedynym sensownym... jedynym bezpiecznym działaniem. Może dlatego już się uspokoił. Może dlatego już zrezygnował z tego gniewu. Może dlatego już był w stanie zaakceptować sytuację. Musiał przejść do porządku dziennego nad tym, co się stało. Musiał zostawić innym ich robotę, a skupić się na własnej. Do niego należało uzdrawianie nieuleczalnie chorych pacjentów i nie powinien się przejmować niczym innym. Tylko po to tutaj był, w Szpitalu Pamięci Corazona. Wziął głęboki oddech, a potem jeszcze jeden, witając jak dobrego znajomego to poczucie spokoju, które wreszcie go ogarnęło. Wiedział, od czego zacznie: od przeproszenia jutro wszystkich, których potraktował niesprawiedliwie i którym sprawił niezasłużoną przykrość. Po prawdzie nie mógł znieść myśli o trwającej dłużej niezgodzie z Shachim, Penguinem czy Clione. Właściwie to powinien być wdzięczny za nieobecność Bepo, bo pewnie i minkowi by się w tych okolicznościach paskudnie oberwało, a to było coś, czego Law pragnął najmniej w świecie. Miał zresztą do przeproszenia znacznie więcej ludzi, ale nawet jeśli będzie musiał się pokajać przed całym personelem, zrobi to. Była wreszcie pora, żeby skończyć z tą bezproduktywną farsą i znów zacząć postępować, jak przystało na dyrektora szpitala. Już wystarczająco czasu zmarnował na głupoty, w dodatku krzywdząc przy tym innych. Oni nie potrzebowali zirytowanego, wściekłego i chimerycznego Trafalgara Lawa, tylko spokojnego i opanowanego doktora Lawa, na którego rzetelność mogli zawsze liczyć. Wróci do tej roli, to był jedyny mądry wybór. Nie był piętnastolatkiem, który przechodzi okres dojrzewania, jak to określiła Ikkaku. Pochylając się ponownie nad kartami pacjentów, usiłował zignorować nieprzyjemne ściskanie w piersi. Powiedział sobie, że Ope Ope no Mi nie mógł go przecież boleć. Następnego poranka obudził się przygnębiony, ale spokojny. Udało mu się jednak uśmiechnąć przy liście od Idy, który znalazł na biurku - wczoraj nie miał głowy do przeglądania korespondencji - i otworzył przy śniadaniu. Pielęgniarka w entuzjastyczno-optymistycznym tonie opisywała sytuację na Vokzel i Law przy czytaniu odbierał jej emocje tak wyraźnie, jakby siedziała obok niego. W szpitalu na sąsiedniej wyspie zasilanie zostało już przywrócone, ale wciąż trwał remont zniszczonych fragmentów. Pacjenci i personel mogli jednak wrócić, nawet jeśli szpital działał na pół obrotu. Ida raz jeszcze dziękowała za wielką pomoc, której udzielił im Szpital Pamięci Corazona, i wyrażała nadzieję, że uda się jej ponownie odwiedzić Raftel, choć z pewnością nie miało to nastąpić zaraz, gdyż miała więcej pracy niż konieczne - nie zamierzała jednak narzekać. Law wywnioskował, że samopoczucie pielęgniarki wróciło do normy. Przynajmniej nie została jej żadna trauma na punkcie podróży morskich, a to był dobry znak. Pomyślał, że sam chciałby ją kiedyś jeszcze zobaczyć, choć za tą myślą przyszła druga, zupełnie niechciana, że Ida ma przecież narzeczonego. Zaraz doszedł do wniosku, że jego rozumowaniu brakuje logiki, zanim jednak zdążył się tym odkryciem przejąć, śniadanie dobiegło końca i była pora na pracę. Przed pójściem na oddział, na którym miał pierwszy tego dnia zabieg, przeprosił pracownicę stołówki - Mariannę, jak informował identyfikator ja jej fartuchu - za swoje gwałtowne zachowanie w ciągu ostatnich dni i poprosił, żeby przekazała to także reszcie personelu. Marianna - korpulentna kobieta pod sześćdziesiątkę - najpierw obrzuciła go osłupiałym spojrzeniem, a potem wybuchnęła śmiechem. - Dyrektorze, nie mam pojęcia, o czym pan mówi - powiedziała pogodnie. - Tutaj jest przeważnie taki gwar i zamieszanie, że gwałtowność jednej osoby zupełnie ginie w tłumie. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że ludzie się spieszą, gadają jeden przez drugiego, potrącają się nawzajem czy rozrzucają jedzenie. Nie ma się czym przejmować, naprawdę. Nie wiem, co dyrektor musiałby zrobić, żeby w tym miejscu zwrócić na siebie uwagę i wywołać publiczne zgorszenie - dodała serdecznie. - Może stłuc jeden po drugim wszystkie talerze albo obrzucić sztućcami kolegów. Law aż się wzdrygnął na taką wizję. Musiałoby z nim być naprawdę fatalnie, żeby miał coś takiego zrobić. Nie, musiałby się stać zupełnie inną osobą, a to mu raczej nie groziło. - Ale na wypadek gdyby komuś moje zachowanie sprawiło przykrość - poczuł się jednak w obowiązku zaznaczyć, choć taka gorliwość wydawała mu się cokolwiek głupia - proszę wszystkim koniecznie przekazać, że żałuję. W oczach kobiety wciąż migały wesołe iskierki, ale kiwnęła głową, więc życzył jej miłego dnia i udał się na ginekologię. Zaczynał dzisiaj od zabiegu na ciężarnej, czy raczej na jej nienarodzonym dziecku z poważną wadą genetyczną, która spowodowałaby jego śmierć w ciągu pierwszego roku życia. Potem miał dwóch pacjentów na pediatrii: czteroletnią dziewczynkę z rdzeniowym zanikiem mięśni oraz sześcioletniego chłopca z nerwiakowłókniakowatością. Na onkologii wyleczył niespełna pięćdziesięcioletniego mężczyznę z zaawansowanym nowotworem skóry, który zabiłby tego człowieka prawdopodobnie w ciągu trzech miesięcy. Była już ósma, więc po zabiegu rozpytał o specjalizantkę, którą wczoraj w nieprzyjemnych słowach skrytykował na konsultacji. Jak dowiedział się od pielęgniarek, miała na imię Salla. Spotkał ją na korytarzu, gdy szła od strony swojego gabinetu. Ucieszyło go, że jednak zdecydowała się przyjść do pracy... przynajmniej jeszcze dzisiaj nie zamierzała rezygnować ze swojego lekarskiego powołania. Ona jednak na jego widok niemal wpadła w panikę. Wyraźnie się zgarbiła, co przy jej wzroście - była prawie tak wysoka jak on - robiło dziwne wrażenie. Zauważył, że wygląda na zmęczoną i przygnębioną, twarz miała bladą - jej cera kontrastowała z ciemnymi włosami, które wiązała na czubku głowy w bujny ogon - a teraz zbladła jeszcze bardziej. Jej źrenice rozszerzyły się, sprawiając, że oczy wydawały się teraz zupełnie czarne, kiedy patrzyła na niego strwożona. Zanim jednak zdążyła się odezwać, powiedział: - Przepraszam za swoje słowa z wczoraj, Salla. Kobieta mrugnęła, nie mogła się spodziewać czegoś takiego - już prędzej kolejnej nagany, a może nawet zwolnienia, kiedy zaraz po przyjściu do pracy, pod własnym gabinetem, wpadła na dyrektora szpitala, który zaledwie dzień wcześniej zjechał ją od stóp do głów. Law pomyślał, że jest naprawdę okrutny, jeśli wywoływał u swoich pracowników takie reakcje. - Miałem zły dzień, choć to żadne usprawiedliwienie - dodał, kiedy wciąż milczała. - Cieszę się, że pracujesz w tym szpitalu i mam nadzieję, że dalej będzie... Hej, wszystko w porządku? Salla opadła na ścianę, jakby miała stracić przytomność - co na szczęście nie nastąpiło, ale i tak zdążył ją złapać. Rozejrzał się. Kilka metrów dalej stały dwa krzesła. Pomógł jej tam dojść i posadził, a potem machnął na przechodzącą pielęgniarkę. - Doktor Salla zasłabła - wyjaśnił. - Proszę się nią zająć. Specjalizantka popatrzyła na niego błędnym wzrokiem. - Jeśli chcesz, możesz wziąć dzisiaj dzień wolny - oświadczył. Pokiwała głową, a potem oblizała wargi. - Dziękuję - szepnęła. - Dbaj o siebie - mruknął, a następnie ewakuował się poza oddział. W duchu liczył na to, że w razie czego kobieta rozwieje wątpliwości, jakoby to on spowodował jej niemoc... nawet jeśli w gruncie rzeczy była to prawda. Zdał sobie sprawę, że czuje się z tym wszystkim wyjątkowo głupio. Nie mógł się jednak zrażać tym doświadczeniem, musiał dalej robić swoje. Zszedł dwa piętra niżej i na ginekologii odszukał kolejną ofiarę swoich humorów. Pielęgniarka w dyżurce poinformowała go, że lekarze są na porannym raporcie - przy okazji podpytał ją o imię nieszczęsnej stażystki. Kiedy wszedł do właściwego pomieszczenia, wszystkie głowy odwróciły się w jego stronę - także Ikkaku, która na jego widok zwęziła oczy, choć w spojrzeniach całej reszty odbił się raczej niepokój. No tak, nagłe pojawienie się dyrektora szpitala zwykle nie wróży nic dobrego... - Przeszkadzam wam tylko na chwilę - oznajmił od drzwi, a potem spojrzał na stażystkę, która siedziała zaraz obok szefowej oddziału. - Chciałbym przeprosić doktor Ulkę za swoje wczorajsze zachowanie i... Ikkaku wybuchnęła śmiechem. - Law, to ci dopiero... Z tobą naprawdę nie można się nudzić - zawołała wesoło. - Ciebie właściwie też przepraszam - zwrócił się do niej. - Dobrze, już dobrze. Przeprosiny przyjęte - odparła i znów parsknęła, a potem klepnęła młodszą koleżankę. - Ulka, powiedz coś. Stażystka zdążyła się w międzyczasie schować za notatnikiem, jednak teraz znad jego krawędzi wyjrzała para jasnych oczu. - Przeprosiny przyjęte - wymamrotała. - Nie mogę się doczekać, kiedy w następnym wydaniu gazetki przeczytam o tym, jak szacowny pan dyrektor chodził po szpitalu i publicznie przepraszał pracowników - stwierdziła Ikkaku i znów się zaśmiała, w czym zawtórowało jej kilka osób. - Jak nic ludzie pomyślą, że prima aprilis przyszedł w tym roku dwa miesiące wcześniej. Sama bym na pewno nie uwierzyła, gdybym nie widziała na własne oczy - dodała. - Law, poprawiłeś mi humor na cały dzień. Law nic na to nie powiedział, jednak - niespodziewanie - sam miał ochotę się uśmiechnąć. W oczach siedzących wokół stołu lekarzy odbijała się wesołość. Cóż, to był lepszy efekt niż ten, który uzyskał na onkologii. - To się już więcej nie... - Dobra, idź już - ponagliła go Ikkaku, machając ręką. - Jesteśmy zajęci. Miłego dnia! Jesteś kochany. - Miłego - mruknął Law, po czym odwrócił się i wyszedł. W korytarzu usłyszał kolejny wybuch śmiechu Ikkaku i uśmiechnął się pod nosem. Doszedł do wniosku, że woli, kiedy ludzie są rozbawieni jego nietypowym zachowaniem, a nie rozstrojeni. Czekał go jeszcze jeden zabieg - leżący na neurologii młody mężczyzna z oporną na leczenie padaczką - więc nie tracił więcej czasu, bo do południa miał w planach jeszcze dwie operacje na bloku. Pacjent znajdował się pod wpływem silnych leków, które de facto utrzymywały go niemal w śpiączce, inaczej miałby nieustanne ataki. Choroba była w tym przypadku powikłaniem po leczeniu guza mózgu, Law był jednak daleki od krytykowania innych lekarzy za ich decyzje. Usunięcie nowotworu było jedynym słusznym rozwiązaniem - uratowało choremu życie - więc nikt nie popełnił błędu, a na szczęście istniał Ope Ope no Mi, by usunąć wszystkie skutki uboczne terapii. Law przywrócił układ nerwowy pacjenta do pełnej normy - odbudował też między innymi ubytek w mózgu - choć wiedział, że o efekcie końcowym przekona go dopiero kilkudniowa obserwacja. Był jednak pełen nadziei, że mężczyzna wróci do zdrowia. Wyszedł do głównego holu, gotów udać się na salę operacyjną, kiedy jego spojrzenie pochwyciło tablicę z nazwą oddziału naprzeciwko. Zatrzymał się i zerknął na zegar na ścianie - miał jeszcze prawie kwadrans. Zacisnął usta w cienką linię, a potem westchnął cicho i podszedł do drzwi obok wejścia na psychiatrię. Zapukał, po czym wsadził ręce w kieszenie fartucha. Wyczuwał w środku obecność jednego człowieka, więc zakładał, że to Clione. I rzeczywiście - drzwi zaraz się otworzyły, ukazując ordynatora psychiatrii we własnej, ubranej na kobieco osobie. Clione wyglądał jak co dzień, a jednak jego widok wzbudził jakieś nieprzyjemne uczucie, którego Law nie chciał teraz analizować. - Law... Co cię do mnie sprowadza? - spytał Clione, a potem zmarszczył czoło. - Jeśli chodzi o Rosapelo, to niestety... - Nie. - Law pokręcił głową. - Chciałem przeprosić za wczoraj - mruknął. Clione mrugnął. - Kogo? - Ciebie! - rzucił Law z irytacją. - Nie zrobiłeś niczego, za co musiałbyś mnie przepraszać - odparł Clione spokojnym tonem. Law stłumił kolejne westchnienie. - Jak to było? Minus bycia psychiatrą jest taki, że nie jesteś w stanie złościć się na ludzi, bo rozumiesz dokładnie ich postępowanie, tak? - rzucił półgębkiem. Clione uśmiechnął się lekko. - Coś w tym rodzaju - odrzekł pogodnie. - Ale naprawdę nie masz powodu mnie przepraszać. W gruncie rzeczy to mam wręcz ochotę ci dziękować, bo ostatnio zachodzisz do mnie znacznie częściej niż przedtem. - I to cię cieszy? - spytał Law, choć wcale nie planował. - Jeszcze się pytasz! Oczywiście, że mnie cieszy - zapewnił psychiatra. - Myślisz, że dla kogo tak się codziennie stroję - dodał tonem, co do którego Law nigdy nie wiedział, czy to żart czy zupełnie serio. Nie mógł się pozbyć tego nieprzyjemnego wrażenia, które ogarnęło go chwilę temu. Powinien czuć ulgę, bo Clione był taki jak zawsze i wydawał się nie mieć mu za złe wczorajszej konfrontacji, a jednak z jakiejś przyczyny stawał się coraz bardziej przygnębiony, jakby jakiś ciężar kładł mu się na piersi. Gdyby wiedział, że tak będzie, nie przyszedłby tutaj, pomyślał ze złością. - Coś się stało? - spytał psychiatra po chwili ciszy, przyglądając mu się uważnie. - Chcesz wejść? Porozmawiać? Mam kilka minut. Law jednak wciąż stał w miejscu, czując, jak do jego świadomości próbuje się przebić jakaś myśl, wspomnienie czegoś zupełnie niedawnego, a jednak tak przykrego, że zepchnął to na samo dno umysłu i nie zamierzał nigdy przywoływać. - Naprawdę nie masz mi za złe wczorajszej rozmowy? - spytał głosem, w którym nie było emocji, bo zmuszał się do każdego słowa. - Nie gniewasz się? W oczach Clione błysnęło zaskoczenie, a jego czoło przecięła pionowa zmarszczka. - Czy ja się kiedykolwiek na ciebie gniewam? - odpowiedział pytaniem na pytanie. - Aż tak cię to dręczy? Law...? - Nie wiem - syknął Law z irytacją. - Ikkaku powiedziała coś takiego... - Urwał. - Co powiedziała? - zapytał psychiatra ze spokojem. Law skupił spojrzenie na jego szaroniebieskich oczach, wiedząc, że wcale nie chce tego pamiętać, jednak teraz jej słowa już napłynęły do jego głowy i nie potrafił ich stamtąd przegonić. - Powiedziała, że nawet ty ze mną dłużej nie wytrzymasz - rzucił sucho, z wyzwaniem, jakby coś go do tego zmusiło... i poczuł się jeszcze gorzej. Clione mrugnął, a zmarszczka pomiędzy jego oczami pogłębiła się. Potem psychiatra zacisnął usta z wyraźną irytacją i szybkim ruchem wciągnął go do gabinetu, a następnie zamknął drzwi. - Wiesz dobrze, że przynajmniej połowę tego, co mówi Ikkaku, należy wpuszczać jednym uchem, a wypuszczać drugim - powiedział z naciskiem, patrząc Lawowi głęboko w oczy. - Z całym szacunkiem dla niej, czasem gada głupoty. Jak w tym przypadku. Wytrzymałem z tobą już ponad dwadzieścia lat i wytrzymam przynajmniej drugie tyle - zadeklarował. - Nawet w to nie wątp. Jestem twoim przyjacielem i nie zamierzam z tej przyjaźni rezygnować. Nigdzie się stąd nie ruszam, jeśli tego się obawiasz. - Uśmiechnął się. - Musiałbyś mnie zwolnić... a i tak pewnie zostałbym koczować pod bramą szpitala. Jednak ta odpowiedź wcale nie uspokoiła Lawa, daleko też mu było do śmiechu. Odwrócił wzrok i spojrzał za okno, choć w ogóle nie widział, co się za nim znajdowało. Jego serce biło szybko i musiał walczyć z samym sobą, żeby pozostać na miejscu, bo miał absurdalną ochotę uciec stąd. Nie wiedział właściwie, co tutaj robi i czego tak naprawdę chce. - Law - odezwał się ponownie Clione, tym razem z ostrożnością - wiem, że nie lubisz, kiedy robię ci psychoanalizę... więc tylko cię zapytam. Czy to ma jakiś związek z tym, co powiedziałeś wczoraj? O czuciu się złym człowiekiem? Law nic nie powiedział, choć prawdopodobnie tak właśnie było. - To, jak się czujesz, to twoja sprawa - mówił dalej psychiatra - jednak nie sądzę, by ktokolwiek uważał cię za złego człowieka, raczej przeciwnie. Gdyby tak było, ludzie na całym świecie nie garnęliby się do ciebie, zarówno pacjenci, jak i pracownicy. - Garną się do Ope Ope no Mi - odparł Law, a jego poczucie własnej godności śmiało się z niego głośno na taki upadek. - Do tego szpitala, gdzie uprawia się medycynę na najwyższym poziomie. Clione pokręcił głową. - Nie, zupełnie się mylisz - stwierdził zdecydowanym tonem. - Powiedz mi, co by ze mnie zostało, gdybym nie miał Ope Ope no Mi? Jaki byłby ze mnie pożytek? Kto chciałby się ze mną zadawać? - zapytał Law, rzucając mu przelotne spojrzenie, zanim znów popatrzył w bok. Czuł się żałośnie. Naprawdę przyszedł tutaj wylewać swoje żale? Czego właściwie oczekiwał? Mądrych odpowiedzi i pocieszenia? Cóż, wiadomo, psychiatra najlepiej się do tego nadawał, jednak mimo wszystko... Czy może po prostu bez skrupułów wykorzystywał uczucia Clione, bo potrzebował jego zapewnień...? Nie, to nie było to. - Cóż, ja na pewno - odparł Clione, wzruszając ramionami. - I podejrzewam, że większość twoich przyjaciół też, w tym Ikkaku. Dla nas nie jesteś "doktorem Lawem", tylko po prostu Lawem. Jeśli więc cię to uspoka... - Według Ikkaku nawet nie poszedłbyś ze mną na randkę - przerwał mu Law, choć jeszcze kwadrans temu... jeszcze pięć minut... pięć sekund temu nie uważał się za człowieka, który byłby w stanie powiedzieć coś takiego, i nigdy tego nie planował. Reakcja Clione była w swej mocy równa jego własnemu zaskoczeniu. Psychiatra cofnął się o dwa kroki i przez bardzo długą chwilę patrzył na niego w zupełnym osłupieniu. Law z każdą mijającą sekundą czuł się coraz gorzej, choć nie wiedział już, co było tego głównym powodem: jego własne słowa, słowa Ikkaku... czy może odpowiedź Clione, na którą, uświadomił sobie, czekał jak na ścięcie. Psychiatra wreszcie potrząsnął głową i uniósł jedną rękę w przesadnie dramatycznym geście. - Poczekaj, poczekaj... - poprosił. - Wydaje mi się, że ta rozmowa wkroczyła na etap, który nie do końca ogarniam. Czy ty właśnie użyłeś słowa "randka"? I to w kontekście nas dwóch? Law, to na pewno ty? Nikt cię nie podmienił? Może masz gorączkę? Czy może znów się przepracowałeś i stres z ciebie wyłazi? - Przestań błaznować - warknął Law, patrząc wszędzie indziej, tylko nie na psychiatrę, i zastanawiając się, jak ma z tej sytuacji wybrnąć... Nie, jak sprawić, żeby świat był po czymś takim normalny. I mimo wszystko serce wciąż nie zwalniało w jego piersi, bo nie chciał, żeby to wszystko zostało obrócone w żart, nawet jeśli byłoby to najbezpieczniejszą opcją. - Więc nie przyszedłeś mi wyznać swoich uczuć? - usłyszał spokojny głos Clione. - Nie, do diabła! Ugh. - Spuścił głowę i przejechał obiema rękami przez włosy w wyrazie frustracji. - Idę sobie. Uznajmy, że ta rozmowa nigdy się nie wydarzy... Nie skończył, gdyż wtedy właśnie Clione objął go mocno i przycisnął policzek do jego policzka, a Law nawet nie zdążył zareagować, kiedy owionął go lekki zapach perfum. - Law, Law. Kocham cię i dobrze o tym wiesz - powiedział psychiatra cicho, a w jego głosie było słychać czułość, współczucie i smutek. - To, co powiedziała Ikkaku... Mogła sobie to darować... nawet jeśli miała rację, do pioruna. Ale źle to zrozumiałeś, może zresztą ona sama to źle rozumie. Poszedłbym z tobą na randkę albo i na dwie, może nawet pięć byśmy dali radę zaliczyć... może nawet zdecydowalibyśmy się na płomienny romans... Tylko że nic by z tego nie wyszło, Law. Ale nie dlatego, że jesteś złym człowiekiem, bo to zupełna nieprawda, więc nie myśl o sobie źle, nikt tego nie chce. - Clione przytulił go jeszcze mocniej. - Och, Law... Jestem twoim przyjacielem i chcę nim zostać, ale wiem dobrze, że to nie mnie potrzebujesz. Nieważne jak bym się starał, nie byłbym w stanie dać ci tego, czego pragniesz... nie byłbym w stanie wypełnić tej pustki w twoim sercu, której istnienia tylko się domyślam. Cofnął się, choć wciąż trzymał ręce na jego barkach. Jego oczy błyszczały. - Tylko nie czuj się, jakbym cię odrzucał, dobrze? - dodał z naciskiem. - Nigdy, nigdy cię nie odrzucę. Zawsze masz we mnie oparcie, jeśli tylko chcesz. Law kiwnął głową, choć musiał włożyć w ten gest całą swoją siłę, bo w gruncie rzeczy właśnie tak się czuł: jakby został odrzucony - i było to tak przykre uczucie, że zrobiłby wszystko, by się od niego odciąć. Wiedział jednak każdą cząstką swojego rozumu, że Clione ma rację. Wiedział też, że musi się chwycić tej chłodnej logiki, bo tylko ona mogła mu w tej sytuacji pomóc. Zegar na korytarzu wybił dziewiątą. - Muszę iść - powiedział. Palce Clione zacisnęły się na jego ramionach, jakby chciały dodać mu otuchy. - Law, wiesz, że na ciebie też ktoś gdzieś czeka, prawda? - spytał psychiatra. - Ten specjalny ktoś, kto potrzebuje właśnie ciebie i kogo ty potrzebujesz. Law potrząsnął głową. Nie wierzył w to. Opuszki palców wbiły się głębiej w jego ciało. - Nie trać nadziei, Law - powiedział Clione z naciskiem, świdrując go spojrzeniem jasnych oczu. - Nadzieja umiera ostatnia. Law zogniskował na nim wzrok. Wydawało mu się, że już kiedyś to słyszał... w poprzednim życiu... A wraz z tym wspomnieniem przyszła pamięć, że na jego niewypowiedziane nadzieje rzeczywiście odpowiedziano, dając mu największą radość... by odebrać ją szybciej, niż zdążył ją pojąć. Złapał dłonią koszulę na piersi, nie chciał czuć tego bólu, nie dzisiaj, kiedy już czuł się wystarczająco żałośnie. - Nie sądzę, bym mógł na to liczyć. Wyczerpałem już zapas swojego szczęścia - stwierdził głucho. Clione uniósł brwi. - Chyba na bardzo wczesnym etapie - rzucił pół ironicznie, pół współczująco. - Nie przypominam sobie, żebym cię kiedykolwiek widział szczęśliwym. - Zgadza się, nie widziałeś - odparł Law, nie patrząc na niego. - Muszę iść - powtórzył i zrobił krok w tył. Naprawdę musiał, bo wiedział, że jeśli tu zostanie, nie skończy się to dobrze dla nikogo. Clione wreszcie go puścił. - Będę tutaj - powiedział spokojnym tonem, a potem otworzył drzwi, żeby go wypuścić. - Będę. Law kiwnął głową i wyszedł. W holu odwrócił się jeszcze i spojrzał na psychiatrę, marszcząc brwi. - Nie skreślaj mnie tak zupełnie - poprosił, niepewny, dlaczego właściwie to mówi. - Może kiedyś... - Urwał. - Może kiedyś dojdziesz do tego etapu, w którym ja ci wystarczę? - domyślił się Clione, a Law uznał, że zabrzmiało to dokładnie tak okropnie, jak podejrzewał, że zabrzmi. Psychiatra klepnął go lekko po plecach. - Oby nie było takiej potrzeby. Jeśli jednak cię to uspokoi... mogę zaczekać - obiecał, uśmiechając się pogodnie. Law jednak nie wierzył jego uśmiechowi i nie był w stanie go znieść. Musiał stąd iść, bo wiedział, że jeszcze chwila, a pryśnie ta odrobina równowagi, jaką udało mu się od wczoraj wypracować. Skierował się do windy. - Law! - usłyszał za plecami. Obrócił się, by zobaczyć, jak Clione wyciąga do przodu rękę i unosi kciuk. - Jesteś dobrym człowiekiem. Wierz psychiatrze. Psychiatra zawsze ma rację. Law machnął mu na pożegnanie i wcisnął przycisk windy. Czekając, aż przyjedzie, obejrzał się przez ramię i mruknął: - Może jeśli powtórzysz to jeszcze sto razy, uwierzę. Clione uśmiechnął się. - Na tym polega psychoterapia. - Jak już uznam, że jej potrzebuję, będę wiedzieć, gdzie przyjść. - Będę czekać - odparł psychiatra wesoło. Kiedy drzwi windy zamknęły się, Law odetchnął głęboko. Zdał sobie sprawę, że jednak wciąż jest w stanie ufać temu uśmiechowi... i czerpać z niego otuchę. Prychnął, ale nie mógł odpędzić świadomości - tej wiedzy, która tkwiła w nim niczym dogmat - że czasem uśmiechy miały moc przywoływania cudów. Dzisiaj ponad wszelką wątpliwość cudem było sprawienie, że dzień nie wydawał się jednak kompletną porażką.
|