Rozdział 19




Tylko nieobecność Bepo skłoniła Lawa, by poczynić pewne odstępstwo od "ustawowego urlopu" - pomijając oczywiście fakt spędzenia większości dnia z Rosapelo, który sam w sobie był ogromnym odstępstwem. Nawet jeśli Bepo się o tym dowie, to poniewczasie, a jego złość jakoś da się przetrzymać. Chodziło o to, że Law postanowił zrobić sobie, owszem, dwadzieścia cztery godziny wolnego, jednak nie kalendarzowo, tylko z przesunięciem w czasie, czyli zacząć ów urlop dopiero o siódmej-ósmej. Rosapelo wcześniej i tak spał, w przeciwieństwie do Lawa, który o tej porze był zwykle już od wielu godzin na nogach. Zadecydował więc rano przeprowadzić poranne zabiegi jak codziennie, a potem mieć całą dobę do dyspozycji własnej i chłopca.

Ponieważ w godzinach wczesnoporannych - czyli w tym przypadku między trzecią a siódmą - na oddziałach byli tylko lekarze dyżurni, zaś Law miał zwyczaj przemieszczania się pomiędzy kolejnymi chorymi cicho i niezauważalnie niczym widmo, istniała duża szansa, że informacja o tym, że jednak tego dnia pracował, nie dotrze do jego przyjaciół, aż będzie po fakcie. Do tego czasu Law zdąży się już zaszyć na oddziale zamkniętym na siódmym piętrze i nie pokazywać się nikomu aż do następnego ranka. Psychiatria miała ten plus, że o ile nikt z niej nie mógł wyjść bez pozwolenia, o tyle także nikt niepowołany nie miał tam wstępu, więc Law mógł być spokojny o to, że nikt go nie znajdzie. Konieczność takich zabiegów wciąż wzbudzała w nim poczucie irytacji - bo to wszystko było naprawdę absurdalne - jednak nie zawracał sobie tym szczególnie głowy. Będzie miał całą dobę wolnego i to uważał za najważniejszy argument, który mógł przedstawić ewentualnym krytykom.

Kiedy było już po zabiegach i o wpół do ósmej pojawił się u Rosapelo, chłopiec już nie spał. Law z zadowoleniem zauważył, że śniadanie przygotowano według jadłospisu, który wczoraj wspólnie ułożyli.

- Nie jesz? - zapytał na przywitanie, dając jednocześnie znać pielęgniarce, że może iść do innych zajęć, a potem usiadł na krześle, z którym przez ostatnie kilka dni zdążył się już dobrze zaznajomić.

Chłopiec uniósł ręce nad przykryciem i widać było, że przyszło mu to z trudem.

- No tak, nie dałbyś rady wziąć sobie sam ze stolika - zrozumiał Law. - Ale czemu nie poprosiłeś pielęgniarki, żeby ci podała?

W oczach Rosapelo coś błysnęło, a potem chłopiec przekręcił dłoń tak, by Law mógł mu na niej położyć kanapkę.

- Rozbestwiłeś się... - mruknął Law. - Mógłbyś chociaż coś powiedzieć.

- Dziękuję.

Law uśmiechnął się krzywo.

- Cieszę się, bo już pomyślałem, że od wczoraj zapomniałeś, jak się mówi.

Rosapelo zajął się kanapką. Jadł powoli, trzymając ją w obu rękach.

- Pelo, wszyscy już wiedzą, że jesteś w stanie rozmawiać - powiedział Law. - Znaczy się, wszyscy tutaj. I że jesteś świadomy obecności innych ludzi. Myślę, że musimy zawrzeć pewną umowę. Dzisiaj będę ci jeszcze w miarę potrzeby pomagał w jedzeniu, ale od jutra... - Ręce chłopca zastygły w powietrzu, kiedy Rosapelo wbił w niego spojrzenie. - Od jutra zaczynasz odzywać się do innych, kiedy mnie nie ma, a masz jakąś sprawę. Jedzenie się do tego zalicza.

Chłopiec uciekł wzrokiem, wyraźnie nie podobał mu się ten pomysł. Law wiedział jednak, że trzeba go do tego przekonać. Na szczęście uważał się za człowieka posiadającego zdolność perswazji.

- Wczoraj bardzo ładnie wyszła ci rozmowa z Clione - mówił dalej, choć pewną przesadą było nazywanie jednej wypowiedzi "rozmową"; liczyły się chęci. - Dzięki temu mogę dzisiaj spędzić z tobą cały dzień. - Uśmiechnął się szerzej. - W każdym razie pomyślałem sobie, że gdyby udało ci się zacząć, a może i nawet skończyć posiłek już przed moim przyjściem, wówczas byłoby więcej czasu do dyspozycji. Nie musielibyśmy się rozpraszać jedzeniem, nie sądzisz? - dodał tonem subtelnej zachęty, nawet jeśli zakrawało to do pewnego stopnia na zarozumialstwo. - A pielęgniarki bardziej niż chętnie ci pomogą. Musisz je tylko poprosić. To chyba niezbyt wiele, hmm?

- Nie chcę rozmawiać - stwierdził Rosapelo po chwili namysłu.

- Z pielęgniarkami? - Law pokręcił lekko głową. - Przecież nie musisz. Mówimy tylko o odezwaniu się, kiedy czegoś potrzebujesz. Ludzie nie potrafią czytać myśli, trzeba mówić na głos.

Teraz chłopiec popatrzył na niego z ewidentnym niedowierzaniem, odejmując kanapkę od buzi. Nic nie powiedział, a jego milczenie wraz z tym spojrzeniem wprawiło Lawa w konsternację.

- No co? Przecież to prawda - Law przeszedł w tryb obronny. - Spotkałeś kiedyś kogoś, kto umie czytać w myślach? Znaczy się, pewnie jest jakiś diabelski owoc, który to umożliwia, nie wiem...

- Nie, po prostu... słyszałem to już kilka razy.

Law mrugnął... a potem stłumił parsknięcie.

- No tak, na psychiatrii to jest pewnie slogan. Ech, widać za dużo przebywam z Clione i zaczęło mi się udzielać - mruknął z przekąsem i przejechał ręką przez włosy. - Jeszcze trochę, a zacznę w sukienkach łazić.

Rosapelo ponownie zajął się kanapką, jednak nie spuszczał z niego wzroku, a Law nagle zdał sobie sprawę, że na twarzy chłopca pojawia się coraz więcej emocji. Po prawdzie już wczoraj Rosapelo zaczął je uzewnętrzniać i nawet jeśli wciąż były słabo widoczne, to wyraźnie odróżniały się od tamtej pustki, która zdominowała jego oblicze na całe dwa tygodnie. Jego cera nie była też już taka blada jak wcześniej i generalnie przyjemniej było na niego patrzeć. Wciąż jednak był tak chudy, że skóra opinała się na jego kościach policzkowych i mięśniach szyi. Law pocieszał się tym, że teraz, kiedy chłopiec już zaczął normalnie jeść, bez wątpienia szybko przybierze na wadze.

Dobrze w tym kierunku wróżyło także to, że Rosapelo zjadł kanapkę zupełnie samodzielnie, a potem jeszcze wypił podaną mu szklankę mleka - niewątpliwie odzyskiwał siły. Law wiedział, że chłopiec nie ma żadnych przewlekłych chorób, wobec czego jego organizm powinien wrócić do zdrowia prędko, jak to u młodych osób było w zwyczaju... To, co jednak martwiło, to brak pewności, czy on sam pragnie wyzdrowieć. Jasne, zaczął jeść i wydobył się ze stanu niemalże katatonii, ale czy znaczyło to, że podjął definitywną decyzję, że chce żyć, i zamierzał się jej trzymać? Law miał niejasne wrażenie, że przed Rosapelo było jeszcze zdrowienie psychiczne, a ten proces miał być znacznie trudniejszy niż odzyskiwanie sił cielesnych...

Law nie wiedział, czy chce być częścią tego procesu. Wiedział, że najchętniej zostawiłby to Clione i jego zespołowi... Nie sądził, by miał wystarczająco wiele empatii czy cierpliwości, żeby uczestniczyć w czymś takim. Nie uważał się też za odpowiednią osobę, by rozbudzać w kimś wolę życia - on, który przeżył i żył tylko dzięki zastępczym celom. Najlepiej by było, gdyby Rosapelo ot tak sam z siebie wrócił do równowagi psychicznej, bez udziału czy pomocy osób trzecich... ale, Law stwierdził w duchu, tłumiąc westchnienie, równie dobrze człowiek mógł sobie zażyczyć gwiazdki z nieba, a nie miał do dyspozycji niegdysiejszego admirała Fujitory...

Te nieciekawe przemyślenia sprawiły, że zamilkł teraz na dłuższą chwilę i uznał z ironią, że może idea jedzenia czy karmienia nie była jednak taka głupia, jeśli na tym mogli się obaj skupić. Jego wnętrzności wręcz skręcały się na myśl, że miałby rozmawiać z Rosapelo na temat jego tragedii... a z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że jeśli chłopiec rzeczywiście zacznie o tym mówić, Law będzie musiał tego wysłuchać, bo przecież obiecał, a nie był na tyle draniem, by łamać złożone obietnice. Nie pozostało mu zatem nic innego jak zebranie odwagi i przygotowanie się na najgorsze.

Tak zbierał i się przygotowywał, że kiedy Rosapelo odezwał się po tej ciszy, która zaległa między nimi, niemal podskoczył na krześle.

- Law-san...?

- Tak?

- Kiedy będę mógł... iść do z łazienki? - spytał chłopiec nieśmiało ze wzrokiem wbitym w przykrycie.

Law mrugnął. Niezupełnie czegoś takiego się spodziewał... a przecież powinien był, biorąc pod uwagę sytuację Rosapelo, który od dwóch tygodni nie opuścił łóżka. Teraz, kiedy zaczął przyjmować normalny pokarm, z całą pewnością miał potrzebę skorzystania z toalety. Law powinien być szczęśliwy, że tym razem chodziło "tylko o to". W przeciwieństwie do problemów natury psychicznej ten konkretny dało się bardzo łatwo rozwiązać. Nie trzeba było nawet chłopca z niczego rozbierać, bo miał na sobie jedynie zapinaną na plecach krótką koszulę nocną.

- Dasz radę siedzieć na sedesie?

Rosapelo kiwnął głową, wzrok wciąż miał utkwiony we własnych rękach.

- Tak, ale...

- O resztę się nie martw. Tylko uważaj, bo to będzie szybkie... ROOM.

Zanim chłopiec zdążył choćby zapytać, co będzie szybkie, znalazł się nad muszlą klozetową w przylegającej do pokoju łazience z Lawem u swojego boku. Nawet nie pisnął, choć - prawdę powiedziawszy - w jego przypadku oznaczałoby to dalszy postęp w okazywaniu emocji. Law ostrożnie usadził go na desce, przytrzymując lekko za ramię, żeby chłopiec utrzymał równowagę. Wcześniej usunął mu cewnik, mając nadzieję, że jego pacjent będzie w stanie po tak długiej przerwie oddawać spontanicznie mocz. Cóż, także w tym przypadku trzeba było wierzyć w jego młody wiek.

Chłopcu udało się załatwić potrzebę, co Lawa bardzo ucieszyło.

- Świetnie ci poszło - pochwalił. - Co teraz? Skoro już tu jesteśmy, może chcesz się umyć?

Rosapelo jednak pokręcił głową, więc Law domyślił się, że chłopiec wyczerpał swój zapas sił na ten dzień.

- Zatem z powrotem do łóżka?

Kiwnięcie na tak... i w następnej chwili Rosapelo ponownie siedział pod kołdrą, zupełnie jakby się nigdzie nie ruszał. Na twarzy miał jednak rumieńce i oddychał dość szybko po wysiłku, jaki przypadł mu w udziale. Law pomyślał, że dobrze by było zacząć chłopca mobilizować - dwa tygodnie bez ruchu mogły zaszkodzić każdemu, zaś przy jego słabych kościach przedłużony pobyt w łóżku był w ogóle niewskazany... choć, paradoksalnie, dzięki temu szanse, że Rosapelo napyta sobie biedy, były minimalne. Tak czy owak w tej chwili większa rehabilitacja była raczej wykluczona, gdyż pacjent naprawdę wciąż był bardzo słaby. Może później Law spróbuje znów go gdzieś teleportować... Na razie mógł swój diabelski owoc zdezaktywować.

- To było szybkie - powiedział chłopiec cicho.

- Różne zastosowania Ope Ope no Mi - odparł Law z krzywym uśmiechem. - Służy nie tylko do leczenia.

- Wiem - stwierdził Rosapelo jeszcze ciszej i jeszcze bardziej pochylił głowę

Law przypomniał sobie, że rzeczywiście tak było, i przeklął w duchu. Potem, żeby odwrócić rozmowę od wiadomego tematu, powiedział szybko:

- Teraz, kiedy już nie masz cewnika, pewnie będziesz miał trochę problemu z oddawaniem moczu. Twój pęcherz odzwyczaił się od tego, tak samo jak od trzymania, więc jest możliwe, że przez kilka dni mocz będzie z ciebie uciekał. Gdybyś dał radę sam wstawać, wówczas nie byłoby takiego kłopotu, ale ponieważ jeszcze przez jakiś czas pewnie będziesz wolał leżeć, powinieneś używać tego.

Sięgnął pod łóżko po stojącą na podłodze kaczkę, którą następnie pokazał chłopcu.

- Nie jest to najprzyjemniejsza czynność pod słońcem, ale zawsze to jednak lepsze niż siedzenie w mokrej pościeli - powiedział rzeczowym tonem. - A do większych rzeczy mamy baseny... Zresztą co ja ci będę mówić - zreflektował się. - Pewnie zaznajomiłeś się z nimi aż nadto, kiedy miałeś złamaną nogę...?

Rosapelo kiwnął głową... i w pokoju znów zapadła cisza. Law gorączkowo zastanawiał się, co powiedzieć, zanim jednak wymyślił coś sensownego, jego pacjent zapytał wciąż tym samym cichym głosem:

- Law-san... Dlaczego mnie wtedy uratowałeś?

Law poczuł, że cierpnie na nim skóra... wiedział jednak, że tej rozmowy nie da się uniknąć, nieważne jak mocno by tego pragnął. Jego dotychczasowe starania nie miały efektu, więc równie dobrze mógł się poddać. Wrócił pamięcią do sytuacji sprzed dwóch tygodni, kiedy w ostatniej chwili ściągnął chłopca z lodu, zapobiegając jego śmierci.

- Ponieważ nie pozwolę nikomu tutaj umrzeć - odpowiedział spokojnym tonem.

Rosapelo podciągnął kolana w górę, wzrok cały czas miał wbity w przykrycie.

- Dlaczego? - spytał ponownie.

- Jestem lekarzem i dyrektorem tego szpitala, który powstał po to, by ratować życie - odparł Law, a chłopiec jakby skulił się na tę odpowiedź. - Ale powiedziałem ci kilka dni temu, że nie chodziło mi jakąś statystykę czy honor. Postąpiłbym w ten sam sposób, nawet gdyby coś takiego miało miejsce gdzieś zupełnie indziej.

- Dlaczego?

Law opanował irytację.

- Bo wierzę... wierzę w życie - powiedział, choć przynajmniej w połowie było to kłamstwo, mówił jednak dalej: - Wierzę, że lepiej jest pozostać przy życiu, żeby się przekonać, że coś dobrego może się jeszcze wydarzyć, a wydarzy się na pewno. Im dłużej człowiek żyje, tym więcej dobrych rzeczy go może spotkać. Dzieci... dzieci nie powinny się zabijać - dodał ciszej.

Palce Rosapelo zacisnęły się na pościeli.

- Coś dobrego? - szepnął. - Ja nie zasługuję na "coś dobrego".

Law zacisnął zęby, a w piersi zakłuło go ostrzegawczo. Już miał dość tej rozmowy... nie mógł jednak wstać i uciec. Nie po tym, jak obiecał chłopcu, że spędzi z nim cały dzień. I nie po tym, jak zaręczył mu, że zawsze go wysłucha.

- To nieprawda - odparł spokojnie.

Rosapelo uniósł głowę i rzucił mu spojrzenie, które Law zinterpretował sobie jako: "Co ty możesz wiedzieć?". Zaraz jednak chłopiec ponownie spuścił wzrok i nic nie powiedział. Law znów miał to okropne uczucie, że koniecznie musi mówić dalej, gdyż cisza była tutaj wrogiem. Jak miał jednak przekonać Rosapelo? Jak miał sprawić, by chłopiec uwierzył w siebie, skoro w tej właśnie chwili najwyraźniej postrzegał siebie jako potępionego i zasługującego tylko na unicestwienie...? Law znał to uczucie, znał je aż za dobrze... Wtedy, dawno, dawno temu, żadne słowa nie przekonałyby go, że nie ma racji. Wtedy, dawno, dawno temu, wyśmiałby każdego, kto powiedziałby mu, że nie jest tak złym człowiekiem, za jakiego się uważa.

Tylko że, olśniło go, Rosapelo nie był złym człowiekiem - i na pewno nie tak złym, za jakiego się uważał. W tym się różnili. Law miał wszelkie powody, by wierzyć w swoją winę, jednak Rosapelo nie był niczemu winny. Niczemu. I może to przekonanie dało mu siłę, by podjąć rozmowę, bo ciężko było widzieć przed sobą dzieciaka, który zupełnie bezpodstawnie pogrąża się w wyrzutach sumienia i myśli o sobie jak najgorzej.

- Pelo, powiedziałeś mi wczoraj, że to przez ciebie twoja mama... twoja mama zginęła. Dlaczego tak uważasz? - spytał opanowanym głosem.

Chłopiec spuścił głowę jeszcze niżej. Wciąż milczał, więc Law musiał kontynuować.

- Z tego, co wiem, twoja mama zginęła podczas sztormu. Nie rozumiem zupełnie, jak miałoby to być twoją winą - powiedział zdecydowanym tonem. - Nawet gdybyś miał moc wywoływania sztormu, to jestem całkowicie przekonany, że nie sprowadziłbyś krzywdy na własną mamę. Mylę się?

Rosapelo skulił się w sobie jeszcze bardziej, a potem lekko pokręcił głową.

- Ale...

- Ale co? - spytał cierpliwie Law.

- Płynęła ze mną tutaj - szepnął chłopiec. - Ponieważ byłem chory, chciała mnie tutaj przywieźć. Gdybym był zdrowy, nic takiego by się nie zdarzyło.

Law stłumił westchnienie.

- Pelo, jako lekarz... Jako najlepszy lekarz na świecie mówię ci, że choroby nie powstają z winy chorego - powiedział z przekonaniem, choć w głębi ducha wiedział, że niektórych schorzeń można by jak najbardziej uniknąć przy zdrowym trybie życia, ale w tym przypadku nie miało to znaczenia.

- Gdybym był ostrożniejszy... nie złamałbym sobie znów ręki - szepnął Rosapelo. - Gdyby nie to, nie musiałbym iść do szpitala.

Law zupełnie nie miał pojęcia, jakim cudem chłopiec i jego matka znaleźli się na statku płynącym w sztormie na Raftel. Na promie znaleźli się przecież krytycznie chorzy z opiekującym się nimi personelem... oraz ci, którym zdrowiu nie zagrażało niebezpieczeństwo, ale wymusili na załodze przyjęcie ich na pokład. Jednak matka Rosapelo nie wyglądała na osobę, która byłaby do czegoś takiego zdolna... już prędzej trafiła na statek przez przypadek. Tego jednak nie było potrzeby chłopcu mówić.

- Pelo, nie jesteś winny tego, że sobie złamałeś rękę - powiedział Law z naciskiem. - Przecież nie zrobiłeś tego celowo, prawda? To był wypadek, jak zwykle ze złamaniami bywa. Natomiast twoja mama... - Nabrał głęboko powietrza. - Oczywiście, że chciała cię zabrać do szpitala. Rodzice tak mają, że troszczą się o swoje dzieci. Nie wyobrażam sobie, by jakakolwiek matka miała patrzeć na cierpienie chorego dziecka i nie zaprowadzić go do lekarza. Twoja mama zrobiła tak, jak jej dyktowało serce, i pewnie ani przez chwilę nie przyszło jej do głowy postąpić inaczej.

Rosapelo przycisnął twarz do kolan i objął głowę ramionami.

- Nie chciałem, żeby zginęła - wyszeptał w pościel.

- Przecież to wiem. Wszyscy to wiemy. Tylko że... - Law zacisnął palce na materiale spodni. - To się stało. Nie potrafimy cofnąć czasu, nieważne jak bardzo byśmy chcieli.

Chłopiec milczał, a Law pozwolił mu na to. Zły był na siebie... nie wiedział, jak ma prowadzić tę rozmowę. Cokolwiek powie, nie będzie to miało tak naprawdę żadnego znaczenia... i czuł się z tym fatalnie. Bezsilny. Nie był przyzwyczajony do tego uczucia... W Szpitalu Pamięci Corazona nie było miejsca na bezsilność, nie było prawa porażki. Teraz zdał sobie sprawę, że przez te trzynaście lat żył jak w bańce. Otoczony tylko ludzką radością, wygrywając raz po raz ze śmiercią, zapomniał, że na świecie istnieje także nieszczęście. Oczywiście, to był do pewnego stopnia świadomy wybór - już dawno temu, na pewnej małej wyspie na North Blue, postanowił, że nigdy nie pozwoli odebrać sobie wolności, kontroli nad własnym życiem. Postanowił, że - przeciwnie - sam będzie ustalał warunki, sam będzie kontrolował. Tutaj, na Raftel, dostał okazję, by wreszcie kształtować rzeczywistość według własnych pragnień, być panem i władcą, nigdy już nie poddać się beznadziei i cierpieniu... nie, już nigdy się z nimi nie stykać... a nawet jeśli, to tylko na bezpieczną odległość.

Teraz ta odległość została nagle przekroczona, kiedy w jego życie wdarł się mały chłopiec ze swoją tragedią, a Law nie mógł zrobić nic, by się od niej odciąć - musiał ją zaakceptować, przepracować i zwyciężyć.

Mrugnął.

Tak, zwyciężyć. Nawet jeśli teraz czuł się bezsilny, to przecież nie zamierzał się poddawać. Poza tym... obiecał Rosapelo, że się od niego nie odwróci. Obiecał to sobie samemu. A Rosapelo, z jakiejś sobie tylko wiadomej przyczyny, chciał, żeby to właśnie on, Trafalgar Law, był przy nim w tym momencie straty i bólu. Law więc musiał tutaj być, musiał zostać tak długo, aż Rosapelo nie będzie go już potrzebował, aż stanie na nogi, odzyska zdrowie, odzyska siły wewnętrzne i będzie znów chciał iść przez życie. Law nie mógł się poddawać beznadziei. Nawet jeśli jedyne, co mógł zrobić, to towarzyszyć chłopcu przez ten ból - i powtarzać mu słowa, co do których sam nie do końca był przekonany - to musiał wierzyć, że to miało sens i się liczyło. Nawet jeśli jego natura chciała walczyć, musiał się pogodzić, że ta walka odbędzie się na warunkach Rosapelo.

Chłopiec znów odchylił się na oparcie łóżka i odwrócił głowę do okna.

- Myślałem, że to tylko sen - szepnął. - Że mama tak naprawdę żyje. Chciałem w to wierzyć. Powiedziałem sobie, że byłem chory, że mogłem to sobie wszystko wyobrazić... ale głęboko w sobie wiedziałem... czułem, że to jest prawda. Sen nie mógłby tak bardzo boleć - wykrztusił. - Poza tym... mama zawsze była przy mnie, kiedy chorowałem. A teraz jej nie było, ani razu tutaj nie przyszła... Dlatego wiedziałem, że to nie był sen.

Law zacisnął wargi w nagłym absurdalnym poczuciu, że powinien zniknąć. Rosapelo mógł równie dobrze zarzucić mu to słowami: "To nie ty miałeś tutaj być". Nie czuł się urażony - nie, po prostu doskonale rozumiał, że tak właśnie byłoby sprawiedliwie. Oczywiście, że Rosapelo nie potrzebował jego, obcego człowieka - chciał obecności własnej matki. I dlatego jedyne, co Law mógł powiedzieć, to:

- Przykro mi z jej powodu. Chciałbym, by żyła. Przepraszam, że nie zdołaliśmy jej uratować. Gdyby tylko...

"Gdyby tylko pomoc dotarła szybciej, nawet jedną minutę. Gdyby tylko zdążyli ją uratować i dowieźć na Raftel... wtedy bym ją ocalił." Uświadomił sobie, że mówienie czegoś takiego nie miało sensu. Takie słowa nie przyniosłyby żadnej korzyści, jedynie zraniłyby Rosapelo jeszcze mocniej.

- Powiedzieli, że... że kiedy nas znaleźli, moja mama mnie obejmowała - powiedział chłopiec cicho, a Law poczuł, że jego serce, które od początku tej rozmowy biło szybkim rytmem, podskoczyło w jego piersi.

- W takim razie ocaliła ci życie - odparł z miejsca, jednocześnie w swoim lekarskim umyśle rewidując dotychczasową wiedzę. Powiedzieli mu, że matka chłopca utonęła, jednak to mogła być błędna ocena. Możliwe, że zginęła uderzona jakimś ciężarem, kiedy rozpaczliwie próbowała osłonić swoje dziecko. Cios wystarczył, by pozbawić ją życia i rozbić kruchy szkielet chłopca, jednak nie zabił go, gdyż jej ciało zamortyzowało największe uderzenie. - Kiedy tutaj trafiłeś, miałeś niemal wszystkie kości w małych kawałeczkach. Wszystkie poza czaszką. Twoja głowa nie doznała żadnego urazu, więc najpewniej twoja mama cię osłaniała. Do samego końca chciała cię chronić przed krzywdą.

Rosapelo odwrócił się w jego stronę. Na jego twarzy znów malowała się ta straszna pustka, która towarzyszyła mu przez ostatnie dwa tygodnie - ta ostateczna obrona przed cierpieniem, przed którym nie można się inaczej obronić. Law chciał zrobić wszystko, by rozbić tę maskę, gdyż wiedział, że pustka oznaczała śmierć. Cierpienie oznaczało życie.

- Kochała cię - powiedział spokojnie, z powagą, z naciskiem, nie odrywając wzroku od chłopca.

Niebieskie oczy Rosapelo napełniły się łzami i chłopiec zacisnął powieki oraz zagryzł wargi, a potem przycisnął obie dłonie do twarzy. Cichy szloch wstrząsnął jego ciałem. Law poczuł, że coś pęka także w nim samym... wypełnia jego pierś gorącą emocją, którą w pierwszej chwili uznał za ulgę. Położył chłopcu rękę na ramieniu w geście wsparcia i nic już więcej nie powiedział.

Popatrzył w okno, by zobaczyć, że za szybą sypie śnieg. Dreszcz przebiegł wzdłuż jego kręgosłupa. Szybko odwrócił wzrok od tego widoku, jednak jego serce uderzyło boleśnie, a przed oczami pojawił się obraz zasypanej śniegiem wyspy, gdzie ktoś, dla kogo powinien być obcym człowiekiem, powiedział mu, że go kocha, i w imię tej miłości zupełnie niepotrzebnie oddał życie.

- Twoja mama cię kochała - wydusił, zmuszając się, by wrócić do rzeczywistości. Tu nie było miejsca na jego własne tragedie, zwłaszcza kiedy jego przypadek i przypadek Rosapelo tak bardzo się od siebie różniły. Musiał mówić, musiał przekonać chłopca, musiał mu przekazać to, co było ważne, nawet jeśli nie zdoła naprawić doznanej straty. W głowie mu się kręciło, a serce uderzało gwałtownie, sprawiając ból, słowa jednak same wyrywały się z jego ust, dobiegały z samego jego sedna, które wierzyło stuprocentowo w to, co mówił. - Każda matka kocha swoje dziecko. Nie mogła postąpić inaczej. Chciała dla ciebie jak najlepiej, nawet jeśli oznaczałoby jej krzywdę. Na pewno nie chciała cię zostawić. Przecież wiem, jaki byłeś dla niej ważny. Widziałem, jak się troszczyła o twoje zdrowie, kiedy tutaj byliście. Na pewno chciała z tobą zostać... ale kiedy musiała dokonać wyboru między sobą a tobą, to nawet się nie zastanawiała. Rodzice tak właśnie mają, że zawsze stawiają dobro dziecka przed własnym - mówił, aż wreszcie jego gardło zacisnęło się i urwał, nie będąc w stanie wykrztusić nic więcej.

Dlaczego to wszystko brzmiało tak znajomo? Dlaczego to wszystko brzmiało jak Cora-san, nieważne jak bardzo powtarzał sobie, że było inaczej...? Przecież Cora-san i on byli dwojgiem obcych ludzi... nie mieli wobec siebie żadnych zobowiązań... nic ich nie łączyło... Prawda?

Miał wrażenie, że sam siebie próbuje oszukać, ale teraz to się zupełnie nie liczyło, bo nieważne jakie powody kierowały Corazonem, to jedno Rosapelo i on mieli wspólnego: utracili człowieka, którego kochali ponad wszystko... Na zawsze utracili najważniejszą - albo wręcz jedyną istotną - osobę w swoim życiu. I Law wiedział, że naprawdę współczuje chłopcu... ale silniejszy od tej emocji był jego własny ból, który teraz ściskał jego serce i niemal odbierał oddech. Tak, cierpienie oznaczało życie, sam sobie to przed chwilą powiedział, ale...

Jego ramiona zgarbiły się, kiedy opuścił głowę i skulił się na krześle od tego nieznośnego bólu, który wydawał się rozrywać go teraz na kawałki. To dlatego zakazał sobie wspomnień o Corazonie i postanowił nigdy nie przywoływać wydarzeń z przeklętej Minion. To dlatego unikał sytuacji, które mogłyby mu przypomnieć o tamtej tragedii sprzed ponad ćwierć wieku, i nikomu nie opowiadał o tym, w jakich okolicznościach zaczęło się jego nowe życie. Wiedział, że ten ból jest tak silny, że może go zniszczyć... i poczuł złość na Rosapelo za to, że kazał mu go doświadczać... jednak ta złość była zupełnie nie na miejscu i zaraz rozmyła się w cierpieniu, które przesłaniało wszystko.

Jakąś racjonalną częścią swojego umysłu zdawał sobie sprawę, że powinien się opanować, powinien kontynuować rozmowę... ale jak miał to zrobić, kiedy czuł się, jakby jego serce, płuca i gardło zostały przebite na wylot i nawet Ope Ope no Mi nie mógł sprawić, by działały tak jak zawsze...? Był w stanie tylko tak siedzieć, pochylony do przodu przyciskając jedną rękę do piersi, a drugą do twarzy, zagryzając wargi i zaciskając powieki. Zastanawiając się, czy jego świat kiedykolwiek jeszcze wróci do normy. W tym momencie wydawało mu się to zupełnie niemożliwe.

Tkwił jak sparaliżowany, ale z zachowaną pełnią świadomości - co było prawdziwym przekleństwem, gdyż świadomość ta była uwięziona w kłębku bólu i niezdolna się uwolnić. Zawsze jednak wiedział, że jego umysł jest jego największym skarbem... oraz największym wrogiem. Nie mógł wyłączyć swoich myśli... i teraz po raz pierwszy w życiu przyszło mu do głowy, że może jednak powinien był podzielić się swoją przeszłością z innymi, zamiast nosić wydarzenia z Minion w sobie i nigdy o nich nie mówić. Może wówczas, na przestrzeni tych dwudziestu sześciu lat, zdołałby jakoś zaakceptować to, co się stało, zdołałby się z tym pogodzić, zdołałby powoli przepracować rozpacz i cierpienie i wreszcie zasymilować je z własną psychiką... zamiast odgrodzić się od nich zupełnie i ryzykować, że kiedy ponownie uderzą, zrobią to z równie wielką siłą jak za pierwszym razem. Nie miał jednak odwagi, ani wtedy, ani potem. Kiedy jeden, jedyny raz sięgnął do swoich wspomnień i opowiedział tę historię - opowiedział ją trzynaście lat temu Sengoku-san - wstrząsnęło to nim tak mocno, że z miejsca postanowił zamknąć je ponownie w najgłębszym zakamarku swojego umysłu. Uznał podświadomie, że skoro przez trzynaście lat nie zdołał oswoić się ze swoją stratą, nie nastąpi to już nigdy - i zrezygnował z jakiejkolwiek próby. I minęło kolejne trzynaście lat... I rzeczywiście nic się nie zmieniło...

Czy kiedy ponownie upłynie ten sam okres czasu... czy wtedy wszystko wciąż będzie tak samo? Czy naprawdę tego chciał...? Nie chciał... ale w tym konkretnym momencie ciężko mu było wyobrazić sobie własną przyszłość, gdyż ból wciąż miażdżył jego ciało, a cierpienie zalewało jego umysł. Pochłaniało całą świadomość. Przekonywało go, że nic nie ma sensu... i że istnieje jedno stuprocentowo pewne rozwiązanie wszystkich jego problemów... Znał dobrze ten głos, który teraz szeptał mu, że przecież tak łatwo dało się zatrzymać akcję serca przy pomocy Ope Ope no Mi... Stoczył z nim wiele, wiele walk, za każdym razem odnosząc zwycięstwo... ale ten głos nigdy nie znikał na dobre, zawsze powracał, by w chwilach słabości namawiać i kusić, i Law wcale a wcale nie miał pewności, czy kiedyś mu nie ulegnie...

Kiedyś? Dlaczego nie dzisiaj...?

- Dzień do... Och, co tu się stało? - głos Clione przedarł się przez szum krwi w uszach, kiedy psychiatra ze stukotem obcasów podszedł do łóżka Rosapelo.

Law poderwał głowę i wyprostował się na krześle, nabierając gwałtownie powietrza. Zagubiony na najciemniejszych poziomach swojego umysłu, w ogóle nie słyszał, kiedy Clione wszedł do pokoju... i przyciągnął go z powrotem do świata, do rzeczywistości, do życia. Do Rosapelo, który wciąż siedział z podciągniętymi kolanami i twarzą ukrytą w dłoniach. Już nie szlochał, jednak z całej jego postaci wciąż biła rozpacz, która mogła go złamać zupełnie, i był to widok nie do zniesienia.

Law zacisnął wargi... a potem w nagłym zdecydowaniu przesiadł się na brzeg łóżka i położył chłopcu obie ręce na ramionach. Prawie nie drżały.

- Pelo, posłuchaj mnie - powiedział, nie zwracając uwagi na obecność Clione. - Wiem, co teraz czujesz i myślisz. Naprawdę wiem... naprawdę znam te myśli i te uczucia. Jakby świat się skończył, jakby nie było już żadnej radości, jakby najłatwiej było po prostu umrzeć. Wiem, jak to jest, kiedy człowiek czuje się najgorszą... najbardziej żałosną istotą pod słońcem... kiedy cierpi tak bardzo, że śmierć wydaje się jedynym sensownym rozwiązaniem. Obiecałem, że nie będę ci zawracać głowy własną przeszłością... ale jednak chcę, żebyś tego wysłuchał, bo... - Zawahał się. - Bo może sprawi to, że poczujesz się choć trochę lepiej - zakończył dość kulawo.

Jego serce cały czas ściskał ból, ale mimo tego ono wciąż biło, wciąż uderzało szybko i wytrwale, nie poddając się. Odetchnął głęboko, nie spuszczając wzroku z Rosapelo, choć w tej pozycji widział przede wszystkim włosy na czubku jego głowy. I przed oczami tak naprawdę miał teraz powleczony srebrzystą bielą rajski krajobraz, który lada chwila miał zmienić się w piekło. Bieli nie można było ufać, zawsze przynosiła zło... może za wyjątkiem bieli lekarskiego fartucha.

- Jak ci powiedziałem wczoraj, pochodzę z North Blue - zaczął opowiadać, szybko, żeby nie zdążył się rozmyślić, rzeczowym tonem, póki jeszcze był w stanie go przywołać. - Urodziłem się we Flevance, niewielkim państwie, które nazywano Białym Miastem. Nie musisz znać jego położenia, ponieważ od dawna nie istnieje na mapach świata, zostało zniszczone na długo przed twoimi urodzinami. To było piękne miejsce i bardzo bogate, a jedno i drugie za sprawą przypominającego srebro minerału, który tam od dziesięcioleci wydobywano... białego ołowiu, nazywanego też bursztynołowiem. - Przełknął i zmusił się, by mówić dalej. Bursztynołów nie mógł go skrzywdzić. - Znajdował się w glebie, w wodzie, w roślinach, wszędzie. Potrafisz to sobie wyobrazić? Wszystko lśniło bielą: domy, drzewa, pola... To był niepowtarzalny widok, którego nie dało się zapomnieć... Tam się urodziłem i spędziłem dzieciństwo. Moi rodzice byli lekarzami, prowadzili największy szpital w kraju. Mieli ogromną wiedzę i cieszyli się szacunkiem wszystkich, ale przede wszystkim byli dobrymi ludźmi, którzy chcieli pomóc każdemu cierpiącemu człowiekowi. Miałem też młodszą siostrę, Lami...

Zdał sobie sprawę, że jego palce wbijają się w ramiona Rosapelo - choć chłopiec nawet nie pisnął - i poluźnił uścisk, co było trudne, bo wydawało mu się, że jego całe ciało ogarnęło niemożliwe do opanowania napięcie. Nie mógł jednak zastanawiać się nad własnymi uczuciami, musiał mówić dalej, póki dawał radę.

- Miałem wspaniałe dzieciństwo i wspaniałą rodzinę, troskliwych rodziców i kochaną siostrę. Miałem przyjaciół, mogłem też uczyć się medycyny, która była moją prawdziwą pasją. Wydawało mi się wtedy, że lekarz jest w stanie pokonać wszystkie nieszczęścia, pomóc każdemu... Moja matka była pełna ciepła i współczucia, zawsze się uśmiechała, pacjenci za nią przepadali, tak jak Lami i ja... Ojciec był natomiast w moich oczach niepokonanym bohaterem, lekarzem zaangażowanym w pracę i naukę, a do tego optymistycznym i troszczącym się o innych człowiekiem. Uwielbiałem go i chciałem być taki jak on, pracować razem z nim w szpitalu i leczyć chorych, pomagać ludziom, którzy tej pomocy potrzebowali. Byłem pewny, że tak właśnie będzie, ale...

Urwał. Przed jego oczami rozlało się morze płomieni, które pochłonęło jego marzenia i jego dzieciństwo... odebrało mu wszystko, łącznie z własnym człowieczeństwem. Uczyniło z niego monstrum.

- Kiedy miałem dziesięć lat, wszystko się skończyło - kontynuował, a jego głos był cichszy. - Wspomniałem ci już o tym, prawda? O mojej chorobie i o tym, co spotkało moich rodaków. Mieszkańcy Flevance zaczęli jeden po drugim chorować, a potem umierać. To była wina bursztynołowiu, który jak trucizna od samego początku kumulował się w organizmach ludzi, aż wreszcie powodował objawy. Wszyscy we Flevance byli skażeni, wszyscy nosili w sobie bursztynołów i każdy miał prędzej czy później zachorować i umrzeć. Wtedy jednak mało kto zdawał sobie sprawę z przyczyny choroby i większość ludzi uznała, że chodzi o jakąś śmiertelnie groźną epidemię... zarazę, na którą nie było lekarstwa. Dlatego zamiast pomóc chorym, inne kraje wysłały wojsko, żeby... pozbyć się wszystkich chorych... pozbyć się wszystkich obywateli Flevance - wyszeptał.

Mógł o tym mówić tylko dlatego, że z tą tragedią zdołał się pogodzić. Nieważne jak była okrutna i niesprawiedliwa, zdołał ją przepracować i przyjąć do siebie... zaakceptować jako część swojej historii, swojego życia. Był w stanie pożegnać się głęboko w sercu ze swoimi rodzicami i siostrą, z przyjaciółmi z rodzinnego miasta. Nic nie mógł poradzić na ich śmierć. Cokolwiek by wtedy zrobił, nie mógłby jej zapobiec - mógł jedynie uciec i samemu starać się zachować życie.

W opowiadaniu pomagało także to, że po rewolucji do wiadomości publicznej została podana prawda o Białym Mieście. O tym, że biały ołów był przy surowym kontakcie toksyczny. O tym, że Rząd Światowy zataił tę informację i pozwolił na jego wydobycie. O tym, że mieszkańcom Flevance można było pomóc, ale zamiast tego skazano ich na śmierć. To Sengoku-san zapoczątkował proces, który ostatecznie doprowadził do rehabilitacji Białego Miasta w oczach opinii światowej. I nawet jeśli nie mogło to już nikomu pomóc ani zadośćuczynić, to przynajmniej historia została naprostowana, a kłamstwa zastąpione faktami. Na gruzach Flevance postawiono monument upamiętniający ofiary bursztynołowiu i rzezi, upamiętniający kraj, który został zniszczony ludzkimi rękami... i Law - mimo że nigdy nikomu nie przyznał się do swojego pochodzenia i nigdy nie wrócił do swojej ojczyzny - był za to wdzięczny.

- Mnie udało się uciec - opowiadał dalej, starając się nie myśleć o całym ciągu koszmarów, przez które przeszedł, zanim dotarł do Doflamingo - jednak wiedziałem, że jestem nieuleczalnie chory. Wiedziałem, że mam przed sobą nie więcej jak trzy lata życia. W wieku dziesięciu lat wiedziałem, że umrę za trzy lata. Nie było dla mnie żadnego ratunku. Mój czas był ograniczony, moje życie zostało zakreślone grubą linią, poza którą była tylko śmierć. Człowiek nie powinien znać daty swojej śmierci, coś takiego zupełnie odbiera nadzieję i sens... Ze mnie ta świadomość zrobiła potwora... sprawiła, że w tym krótkim czasie, który mi został, chciałem tylko krzywdzić innych ludzi, niszczyć i zabijać, chciałem zemścić się, odegrać za swój los, sprawić, by inni cierpieli tak jak ja, wszyscy, których zdołałem dosięgnąć. Dlatego dołączyłem do załogi pirackiej... do człowieka, który był prawdziwym diabłem i którego po dziś dzień uważam za najbardziej plugawą, najbardziej niegodziwą istotę na świecie. Dołączyłem do niego, bo chciałem być i prawie że byłem taki jak on, który pragnął jedynie niszczyć wszystko na swojej drodze i zadawać cierpienie ludziom. W swojej podłości wydawał mi się tym, za którym powinienem iść, zupełnie jakby wskazywał mi drogę i dawał licencję na bezmyślną destrukcję.

Gorące uczucie nienawiści wypełniło jego serce, a oddech znów przyspieszył. Choć minęło już tyle lat, wciąż nie przestał nienawidzić Doflamingo - i podejrzewał, że nigdy nie przestanie. Wiedział też dobrze, że gdyby nie Doflamingo, cała ta nienawiść skupiłaby się na nim samym. Zacisnął usta, a potem znów podjął opowieść.

- Stałem się naprawdę zły. Nie wiem, czy istniało gdziekolwiek gorsze ode mnie dziecko. Należałem do grupy przestępczej, która za nic miała życie ludzkie, więc możesz sobie wyobrazić, co robiłem... czym się zajmowałem. Kiedy skończyłem dwanaście lat, byłem skażony do szpiku kości i doskonale o tym wiedziałem. Tak, byłem potworem... obyś nigdy kogoś takiego nie spotkał, Pelo. Potwory pozostawiają za sobą tylko krzywdę i zniszczenie, gdyż nie są zdolne do jakichkolwiek ciepłych uczuć, potrafią tylko nienawidzić. Ja nienawidziłem świata, ludzi, a najbardziej samego siebie, bo wierzyłem, że tylko na nienawiść zasługuję. Ale...

Urwał. Jego gardło zacisnęło się boleśnie, struny głosowe były jak sparaliżowane, niezdolne wydać dźwięk. Opuścił wzrok i zdjął ręce z ramion Rosapelo, a jego plecy się zgarbiły. Wspomnienie tego, co stało się potem, zawsze czyniło go zupełnie bezbronnym. Nienawiść dawała siłę do walki, przynajmniej na trochę, ale otrzymane dobro... wytrącało z dłoni każdą broń i udaremniało każdą próbę ochrony. Przeciw krzywdzie mógł protestować, ale jak oprzeć się życzliwości...? Można się z nią tylko pogodzić. I choć ta historia z pewnego punktu widzenia była historią zwycięstwa, to dla niego stała się powodem największej rozpaczy... i nawet teraz, po tych wszystkich latach, kiedy upłynęła już ćwierć wieku, zdawał sobie sprawę, że chciałby ją odwrócić, odczynić, nie dopuścić do niej... gdyby tylko było to w jego mocy. Ale nie było.

- Byłem potworem i byłbym umarł jako potwór - podjął po chwili, kiedy ponownie był w stanie mówić, choć słyszał, że jego głos się trzęsie... W środku trząsł się cały, serce ściskało się okropnym bólem, chociaż była w tym bólu także jakaś kropla słodyczy. Jakby poprzez łzy zobaczył czyjś uśmiech. - Ale wtedy pojawił się anioł, który mnie ocalił - szepnął, wpatrzony we własne ręce. - To był bardzo dziwny anioł. Nosił pelerynę z czarnych piór, palił papierosy jeden za drugim, przewracał się o własne długie nogi i miał upiorny uśmiech wymalowany na twarzy. To, co jednak było w nim najdziwniejsze, to że był rodzonym bratem diabła, do którego załogi dołączyłem. Diabeł stroił się w jasne piórka i udawał fajnego faceta. Anioł nosił czarne skrzydła i wydawał się ponurym, przerażającym dziwadłem... ale w rzeczywistości był najlepszym człowiekiem na świecie.

Głos znów go zawiódł i przez dłuższą chwilę musiał przełykać ślinę, by przestało ściskać go w gardle. Zdał sobie sprawę, że chce stąd uciec... ale zmusił się do pozostania na miejscu. Przecież postanowił o tym opowiedzieć, by pomóc Rosapelo, przypomniał sobie. Już zaczął, nie wolno mu było kończyć w połowie, nieważne jak ciężkie... jak bolesne to było. Tak, robił to dla Rosapelo, który... Który podniósł w międzyczasie głowę i wpatrywał się w niego zaczerwienionymi oczami, gotów w każdej chwili ponownie spuścić wzrok i pogrążyć się we własnej rozpaczy. Law chciał się do niego uśmiechnąć... ale wydawało mu się, że jeśli poruszy choć jednym mięśniem w twarzy, wówczas... wówczas...

Zacisnął wargi, a potem nabrał głęboko powietrza i powoli wypuścił je z płuc. Jego serce pulsowało znajomym bólem, ale był on pod kontrolą... wszystko było pod kontrolą. Mógł to zrobić, mógł dalej mówić.

- Anioł zabrał mnie od diabła i ruszył ze mną w podróż - kontynuował cicho, prawie szeptem. - Nie była to jednak żadna wycieczka, tylko beznadziejna wędrówka po szpitalach North Blue w poszukiwaniu leczenia na syndrom bursztynołowiu. Nie zwracał uwagi na wypełniające mnie zło, zupełnie nie przejmował się tym, że byłem potworem, który zapomniał, że kiedyś był człowiekiem. Widział we mnie tylko dzieciaka i jak dzieciakiem się mną zajął, mimo że wcale tego nie chciałem. Nienawidziłem wszystkich ludzi i jego też, próbowałem go nawet zabić... On machnął na to ręką, jakby nie miało żadnego znaczenia. Uparł się, że mnie uratuje, i nic nie mogło go odwieść od tego postanowienia, choć przecież tylko cud mógł mnie uratować. Ale wiesz, Pelo, on sprawił ten cud - powiedział z natchnieniem. - Gdyby nie on, ty i ja nigdy byśmy się nie spotkali, ponieważ umarłbym w wieku trzynastu lat daleko stąd, na North Blue...

Znów spojrzał na swoje dłonie. Palce wciąż lekko drżały, więc zacisnął je w pięści i położył z powrotem na kolanach. Popatrzył przelotnie na Rosapelo - chłopiec przypatrywał się mu, mrugając co jakiś czas - a potem wbił wzrok w ścianę nad jego głową. Przed oczami znów miał zasypany śniegiem krajobraz Minion - wyspy, która była dla niego miejscem końca i początku.

- Powiedziałem ci, że to dzięki Ope Ope no Mi udało mi się odzyskać zdrowie, pozbyć się wyroku śmierci i przedłużyć życie, które miało się już wkrótce skończyć. To mój anioł zdobył dla mnie Ope Ope no Mi własnymi rękami. Sprzątnął go sprzed nosa swojemu bratu-diabłu po to tylko, żeby mnie uzdrowić, tak jak sobie postanowił. Nie zważał na nic, nie przejmował się własnym losem, tylko realizował swój plan, żeby mi pomóc.

Znów opuścił głowę i znów musiał kilka razy przełknąć ślinę, by móc kontynuować opowieść. Dziwił się, że jego serce wciąż jest całe i wciąż bije z mocą, bo był przekonany, że od takiego bólu można umrzeć i on sam nie będzie wyjątkiem.

- Ale wiesz, Pelo? Ja wtedy już nie wierzyłem, że coś może mnie uratować - wyznał. - Byłem pewien, że umrę... ale już się tym nie przejmowałem. Nawet jeśli mojego ciała nie dało się uzdrowić, to... to chociaż moja dusza została uleczona. Bo widzisz, kiedy tak podróżowaliśmy przez pół roku po morzach North Blue, odwiedzając bezskutecznie kolejne wyspy i szpitale, znalazłem w miejsce nienawiści i niszczenia coś dobrego. Znalazłem człowieka, który stał się dla mnie ważny. Człowieka, do którego się przywiązałem... i którego pokochałem... ja, który myślałem, że już nigdy nie będę nikogo chciał - wyszeptał. - A tymczasem on stał się dla mnie całym światem, przesłonił wszystko inne. Pragnąłem tylko tego, żeby z nim zostać aż do śmierci. Obiecał mi... obiecał mi, że kiedy będzie po wszystkim, uciekniemy gdzieś we dwóch i nikt nas nie znajdzie. Nie wiem, czy w to wierzyłem... miałem przecież wkrótce umrzeć... ale wiem, że byłem szczęśliwy, gdy to powiedział.

Przycisnął rękę do twarzy i zamknął oczy. Pod powiekami cały czas widział bezlitośnie opadający śnieg, pokrywający wszystko niczym całun nienawistną bielą. Minion. Przeklęta wyspa śmierci i życia.

- Jednak to nie miało się tak skończyć - mówił dalej, choć teraz praktycznie zmuszał się do każdego słowa. Oczy wciąż miał zamknięte. - Bo anioł naprawdę przechytrzył diabła, odebrał mu Ope Ope no Mi i przywrócił mi życie. Do ostatka ochraniał mnie własnymi skrzydłami, bronił przed złem... przed swoim bratem. Do ostatniej chwili myślał o mnie i dbał tylko o mnie, a potem umarł z ręki potwora... umarł z uśmiechem, bo wiedział, że mnie ocalił na zawsze. Człowiek, którego kiedyś podziwiałem, sprowadził na mnie rozpacz... a człowiek, którego kiedyś nienawidziłem, oddał za mnie życie.

Przycisnął rękę do piersi, jakby mogło to złagodzić rozsadzający ją ból. W głowie mu się kręciło, obrazy przesuwały się przed oczami jak kadry filmu, ale zupełnie nieuporządkowane, chaotyczne, pozbawione chronologii, co jakiś czas migając obłąkanym, pełnym miłości uśmiechem. Miał wrażenie, że zaraz oszaleje, i zapytał sam siebie, jak zdołał zachować zdrowie psychiczne przez te wszystkie lata... bo zdołał, nawet jeśli niektóre rany w jego duszy nigdy się nie zagoiły, a inne pozostawiły blizny, które na zawsze skrzywiły jego psychikę.

- Wtedy prawie zwariowałem - powiedział i zdziwił się, że jest w stanie. - Wydawało mi się, że cały świat zwariował, a wszystko było nie tak, jak powinno. Jedyne, co miało znaczenie, to że straciłem człowieka, który zastąpił mi rodzinę... którego kochałem i jego jednego nie chciałem stracić, choćby wszystko inne przestało istnieć. Ale nagle jego nie było, a ja zostałem zupełnie sam... z nowym życiem... które nie miało dla mnie żadnego znaczenia... żadnej wartości - wyznał. - Pelo, wtedy na... Wtedy, na tamtej przeklętej wyspie, gdzie to wszystko się wydarzyło, chciałem umrzeć, bo przygniatała mnie świadomość, że to przeze mnie... że to ja doprowadziłem do jego śmierci. Ale wiedziałem jednocześnie, że muszę żyć, żeby nie zmarnować tego daru, który otrzymałem od niego. - Jak sucho, jak martwo brzmiały te słowa w jego ustach... zupełnie jak wtedy, kiedy definitywnie skończyło się jego dzieciństwo. - Wiedziałem, że muszę przetrwać i żyć także za niego. Skoro poświęcił wszystko, żeby mnie ocalić, byłoby brakiem szacunku odrzucić życie, zrezygnować z tego, co dla mnie zdobył. Nie mogłem tego zrobić, nieważne jak bardzo pragnąłem umrzeć... A pragnąłem cholernie mocno - dodał zduszonym szeptem.

Podniósł powieki i popatrzył na Rosapelo, który odwzajemnił spojrzenie. Jego niebieskie oczy były szeroko otwarte i skupione na nim.

- Tak więc, Pelo, wiem dokładnie, dokładnie, jak się czujesz. Wiem, jak to jest stracić jedynego... ostatniego ukochanego człowieka na świecie. Wiem, jak to jest obwiniać się za tę śmierć. Wiem, jak to jest pragnąć tylko śmierci - powiedział z naciskiem. - Ale mimo to przeżyłem... aż do tego dnia.

Rosapelo zmrużył oczy, a jego wargi drgnęły.

- Jak...? - zapytał tak cicho, że ledwo go było słychać.

A Law poczuł, jak pod tym spojrzeniem i pod tym rozpaczliwym pytaniem - tym błaganiem, w którym brzmiało także jakieś współczucie - rozsypują się ostatnie bariery, które jeszcze tkwiły w jego wnętrzu. Zacisnął usta, mrugnął kilka razy... a potem po jego policzkach spłynęła wilgoć... Szybko otarł twarz i pociągnął nosem, ale to też nie pomogło - nie był w stanie powstrzymać łez. Nie płakał od czasu Minion... obiecał sobie, że nigdy już nie będzie płakał... a teraz nie mógł przestać...! Zwarł mocno powieki, mając nadzieję, że dzięki temu zdoła się opanować, a na koniec zakrył twarz dłonią.

Jakąś częścią swojego umysłu - bo przecież nawet w stanie największego roztrzęsienia nie tracił zdolności logicznego myślenia, nie na długo - zdawał sobie sprawę, że nie może się tak zachowywać... Tu już nawet nie chodziło o to, że dorosły facet mazał się jak dziecko na oczach takiego właśnie dziecka, które potrzebowało siły i zapewnienia, nie słabości. Miał przecież przekonać Rosapelo do życia, a nie zrobi tego, pokazując mu swoją rozpacz... pokazując mu, jak wciąż cierpi, mimo że minęło ćwierć wieku...! Nie, to było najgorsze, co mógł uczynić. Musiał natychmiast się uspokoić... odzyskać panowanie nad sobą. Do diabła, był Trafalgarem Lawem, dyrektorem Szpitala Pamięci Co...

Nowa fala bólu przeszyła jego pierś... i nagle ogarnęło go przerażające uczucie, że nie będzie w stanie wrócić do równowagi, nieważne jak się starał. Przecież zawsze miał kontrolę, musiał ją mieć...! Wizja bycia zdanym na łaskę innych była koszmarem... a teraz, w tej właśnie chwili, wydawała się zmieniać w rzeczywistość...!

Poczuł na włosach dotyk i poderwał głowę. Ręka Rosapelo zawisła w powietrzu, a potem została cofnięta i chłopiec odwrócił wzrok. Law mrugnął, zaskoczony. Świadomość, że musiał być pocieszany przez trzynastolatka, była tak absurdalna, że wreszcie udało mu się opanować... a zaraz potem poprawił się: Rosapelo prawdopodobnie przeraził się jego wybuchu i próbował sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. Zrobił kilka głębokich wdechów. Łzy w końcu przestały płynąć.

- Przepraszam - pospieszył z zapewnieniem. - Nic mi nie jest. Przepraszam, że cię przestraszyłem, Pelo.

Chłopiec zerknął na niego i ściągnął brwi, a w jego wzroku odbiło się coś na kształt... urazy? Law mrugnął... a potem raz jeszcze odetchnął głęboko. Trzeba było wrócić do rozmowy, nie mógł jej tak w środku urywać. Rosapelo pytał, jak udało mu się przeżyć... To było akurat bardzo proste.

- Uczyniłem swoje życie hołdem dla człowieka, który mnie ocalił - odpowiedział. - Wszystko, co od tamtej pory robiłem, miało wyrażać moją wdzięczność dla niego... miało czynić jak najlepszy użytek z tego, co od niego otrzymałem. I sprawić, żeby dalej żył... także w świadomości ludzi, którzy nigdy go nie spotkali.

Rosapelo przypatrywał mu się, wciąż marszcząc czoło, ale Law tylko pokręcił głową i zamknął oczy. Znów ścisnęło go w gardle. Nie chciał się rozpłakać, a zdawał sobie sprawę, że kiedy odpowie na to nieme pytanie, tak właśnie się stanie. Dlatego zostawił chłopca w ciszy, choć wiedział, że to było złe.

- Pamiętasz, jak się nazywa ten szpital? - rozległ się głos Clione, o którym Law zupełnie zapomniał.

Drgnął, otworzył oczy i odwrócił się, by na niego spojrzeć. Psychiatra siedział na krześle pielęgniarki. Wydawał się całkowicie opanowany, jednak z całej jego sylwetki biło napięcie, widoczne w wyprostowanych plecach oraz zaciśniętych na materiale fartucha palcach. Na jego twarzy nie było żadnych emocji, podobnie jak w wypowiedzianych przed chwilą słowach, zaś jego spojrzenie było maksymalnie skupione i przeszywało patrzącego na wskroś... ale kiedy człowiek przyjrzał się lepiej, mógł dostrzec, że - choć makijaż miał nietknięty - szaroniebieskie oczy lśniły nienaturalnie, zupełnie jakby sam był bliski łez. Clione nie był osobą, która łatwo się rozczulała - Law raczej widział go bliżej przeciwnego bieguna na tym spektrum - był jednak normalnie zdolny do wzruszeń, po prostu potrafił to świetnie ukrywać.

- Szpital Pamięci... Corazona...? - powiedział Rosapelo i Law ponownie popatrzył w jego kierunku. - Twój anioł... nazywał się Corazon?

Kiwnięcie głową to było jedyne, na co Law mógł się zdobyć - wszystkie jego siły pochłaniało staranie, by nie dopuścić do kolejnych łez. Prawdę powiedziawszy miał wrażenie, jakby przejechał go walec... ale mimo to, zdał sobie sprawę, wciąż żył. Świat się nie skończył, rzeczywistość się nie zawaliła... a ból nie zmiażdżył go do ostatka. Mrugnął z zaskoczeniem, wpatrzony w niebieskie oczy przed sobą. Uświadomił sobie, że czuje, jakby gdzieś rozwarły się chmury i przeniknął przez nie promień słońca, przypominając, że nadzieja umiera ostatnia. Dopiero po chwili zrozumiał, że była to... ulga, która przecież nie wynikała z tego, że już skończył, że już było po wszystkim. Mimo całego cierpienia, które przyniosła mu ta rozmowa, teraz naprawdę czuł ulgę.

I wyglądało też na to, że Rosapelo udało się zapomnieć, choćby na chwilę, o własnym smutku, o własnej tragedii... Nie, "zapomnieć" to nie było właściwe słowo - po prostu zdołał na moment skupić się na czymś innym. A jeśli tak się rzeczywiście stało, to ta szczera spowiedź naprawdę miała sens... i Law nie mógł jej żałować... prawda?

Zdał sobie sprawę, że nie żałuje.

- Jesteś pierwszą osobą, której o tym powiedziałem - mruknął, choć zupełnie tego nie planował. - Choć ten tam - machnął w stronę Clione, przypominając sobie nagle rozmowę, którą odbył z psychiatrą kilka miesięcy temu - już dawno sam się wszystkiego domyślił - rzucił z ironią.

- Wcale nie wszystkiego - sprostował ordynator "siódemki", co Law skwitował jeszcze jednym machnięciem. - Ale, nie będę wam przeszkadzał - dodał Clione w następnym momencie i podniósł się z krzesła.

Zamiast jednak wyjść, stał dłuższą chwilę przy łóżku, aż wreszcie Law poczuł irytację i obrzucił go zniecierpliwionym spojrzeniem.

- Co...? - burknął. - Jak chcesz coś powiedzieć, to powiedz.

Psychiatra jednak pokręcił głową i tylko na niego patrzył, a tym razem w jego oczach było samo ciepło i jeszcze więcej współczucia. Potem Clione szybkim gestem uścisnął go w ramię i uciekł z pokoju. Law zastanowił się przelotnie, czy oznaczało to, że zostanie mu na resztę życia oszczędzona psychoanaliza... i doszedł do wniosku - ironicznego - że chyba będzie za nią tęsknił.

Popatrzył za okno. Śnieżyca w międzyczasie ustała, choć białe chmury nad szaroburym morzem nie wróżyły dobrze w kwestii pogody na ten dzień - jednak nie przejmował się tym. Śnieg nie mógł go skrzywdzić, ani teraz, ani nigdy... zaś do wiosny było już bliżej niż dalej. A kiedy tak patrzył na scenerię wybrzeża Raftel, zdał sobie sprawę, że z każdą sekundą, z każdym oddechem i uderzeniem serca odzyskuje siły - mimo że jeszcze chwilę temu czuł się ich zupełnie pozbawiony... mimo że jeszcze chwilę temu sam czuł się jak skrzywdzony przez los trzynastolatek, który nie był zdolny nikogo pocieszyć, o pomaganiu nie mówiąc. To już jednak minęło, zostawiając go z wrażeniem wygranej. Była to dziwna wygrana - okupiona łzami i okropnym cierpieniem - ale świadczył o niej sam fakt, że przeżył. Tak jak wtedy, przed ćwierćwieczem, pozostał przy życiu - nie poddał się ani śmiertelnej chorobie, ani głębokiej rozpaczy - tak i teraz nie pozwolił, by ból go złamał, starł na pył. Nie potrzebował niczego więcej, żeby móc powrócić do znanej sobie rzeczywistości i iść dalej przez życie, tak jak do tej pory.

Odwrócił głowę i ponownie spojrzał na Rosapelo. Chłopiec siedział wciąż w tej samej pozycji, z podciągniętymi kolanami, gotowy w każdej chwili zakryć twarz rękami, gotowy w każdej chwili uciec w siebie. Jego powieki były opuchnięte, a spojówki zaczerwienione po wcześniejszym płaczu, ale teraz już nie płakał, tylko wpatrywał się w niego intensywnym wzrokiem. Law pod wpływem impulsu położył mu rękę na głowie.

- Nie wiem, czy chciałeś tego słuchać... ale dziękuję, że słuchałeś - powiedział cicho. - To nie była przyjemna historia i przepraszam, jeśli sprawiła ci przykrość - dodał, ale Rosapelo powoli pokręcił głową, co sprawiło, że Law niespodziewanie uśmiechnął się. - Jesteś dobrym dzieciakiem - mruknął i lekko roztrzepał mu włosy, a potem cofnął rękę i ponownie spoważniał. - Nie opowiedziałem ci tego, żeby dać ci porównanie... żebyś sobie pomyślał: "O, ten miał gorzej ode mnie, to czym ja się przejmuję...?". Nic z tych rzeczy, nawet tak nie myśl. Nie da się porównywać cudzych nieszczęść z własnymi... i nie wolno w ten sposób deprecjonować własnej tragedii - stwierdził z przekonaniem w głosie. - Zrobiłem to, żebyś wiedział, Pelo, że jest ktoś, kto rozumie... kto ci współczuje w tej sytuacji. Nie wiem, czy ci to pomoże... nie zmieni przecież tego, co się stało, a podejrzewam, że w tej chwili najbardziej w świecie pragniesz zmienić przeszłość... przywrócić swojej mamie życie... Ale myślę, że świadomość, że ktoś przeżył coś podobnego, może choć trochę złagodzić twój smutek. Że nie jesteś zupełnie sam, jak jakiś inny gatunek człowieka, oddzielony od całej reszty murem niezrozumienia. Ja cię rozumiem. I zostanę z tobą tak długo, jak będziesz mnie potrzebował - zadeklarował - jeśli tego chcesz.

Chłopiec zamrugał kilka razy, a potem kiwnął głową. Law znów się uśmiechnął. Coś połaskotało go w piersi, napełniając ją ciepłem. Zdał sobie sprawę, że było to pierwsze od dłuższej chwili pozytywne uczucie. Mimo to, kiedy kontynuował, w jego głosie było pewne wahanie.

- Wiesz, jest jeszcze drugi powód, dla którego ci o tym powiedziałem, Pelo... Może moja historia... moja osoba pokażą ci, że nawet po tragedii... po stracie, z którą ciężko się pogodzić... Że nawet wtedy można dalej żyć... i cieszyć się z życia, doznawać radości... Pewnie w tej chwili brzmi to dla ciebie jak coś zupełnie niemożliwego, całkowicie niewykonalnego... ale popatrz na mnie. Jestem najlepszym przykładem na to, że się da - oświadczył z naciskiem. - Mam swoje życie tutaj, mam ten szpital, mam coś, z czego mogę być dumny i zadowolony. I na co dzień w ogóle nie przywołuję swojej przeszłości, wcale a wcale, zamiast tego skupiam się na tym, co jest teraz i co ma dopiero nadejść. Wtedy, dwadzieścia sześć lat temu, mogłem i chciałem umrzeć... ale jednak zdecydowałem się żyć i...

Urwał. Powinien powiedzieć: "I nie żałuję", ale... Nie był pewien, czy nie było to podłe kłamstwo. Miał wrażenie, że już sporo kłamstw przeszło dzisiaj przez jego usta - a jeśli nie kłamstw, to przynajmniej nie do końca prawdziwych i szczerych wyznań, i nie chciał do nich dokładać jeszcze jednego.

- Pomogłem naprawdę wielu ludziom - stwierdził w zamian. - Udało mi się zrobić coś dobrego dla innych. I wiem, że to jeszcze nie koniec. Wiem, że jak długo będę żył, tak długo będę leczył, pomagał... Nie potrafię wiele więcej... Nie jestem też najlepszym człowiekiem na świecie, Pelo, ale jeśli jestem w stanie sprowadzić jakieś dobro na ten świat... to mówię sobie, że może to wystarczy. I jeśli kiedyś raz jeszcze spotkam człowieka, który mnie ocalił, nie będę musiał czuć wstydu, że zmarnowałem jego dar. I dlatego...

Pochylił głowę, by jego oczy znalazły się na wysokości oczu Rosapelo, a kiedy mówił, jego głos był niemal szeptem.

- I dlatego ty też, Pelo, nie powinieneś marnować daru, który otrzymałeś od swojej mamy. Nawet jeśli życie nie ma dla ciebie w tej chwili żadnej wartości i wydaje się tylko cierpieniem... to pomyśl, że twoja mama chciała cię ocalić, chciała, żebyś żył, za wszelką cenę. To było jej największym pragnieniem i zrobiła wszystko, żeby je zrealizować, co do tego nie ma wątpliwości.

Wyprostował się i popatrzył w górę - bo gdzie miał wypatrywać zaświatów, jak nie tam, w niebie...?

- Nie wiem, czy po śmierci spotykamy się z tymi, których kochamy... ale jeśli tak, to myślę, że nie możemy ryzykować, a w zamian musimy zrobić wszystko, by móc przed nimi stanąć z podniesionym czołem... nie ze strachem, że nas zganią. Tylko żyjąc, możemy się im odpłacić... nawet jeśli w jakimś stopniu, niechcący, przyczyniliśmy się do ich śmierci - zakończył cicho, a potem ponownie spojrzał na chłopca.

Oczy Rosapelo ponownie napełniły się łzami, a usta wygięły w niemej skardze. Zakrył twarz i płakał bezgłośnie... a Law powiedział sobie, że płacz był oznaką postępu, żeby nie odczuwać tej bezradności. Położył rękę na ramieniu chłopca, by wesprzeć go bez słów, i zastanowił się, czy to samo można było stwierdzić w jego własnym przypadku. Przypomniał sobie, że po opowiedzeniu historii czuł ulgę, choć wcześniej był stuprocentowo pewien, że poczuje się gorzej. Ale, zapytał sam siebie, czy mógł się czuć gorzej? To chyba było niemożliwe. Nie wyobrażał sobie, by po tragediach, których doświadczył, mogło go spotkać coś jeszcze gorszego, a wyobraźnię miał zawsze bogatą.

Nie miał jednak odwagi, by uwierzyć, że mógł się w nim dokonać jakiś proces zdrowienia. Nie w jego wieku, nie na tym etapie. Blizny miały zostać w jego duszy na zawsze, nie dało się ich usunąć i zastąpić zdrową tkanką. Jego przeżycia ukształtowały go w dany sposób i nie było możliwości tego odwrócić. Nie, dla niego nie było nadziei... ale z Rosapelo sprawa miała się inaczej. To na chłopcu trzeba było się skupić, doprowadzić go do zdrowia - tak fizycznego, jak i psychicznego - żeby mógł wrócić na tor swojego życia: zraniony, ale nie zmieniony.

Szloch wreszcie przestał wstrząsać ciałem Rosapelo. Chłopiec po raz ostatni pociągnął nosem - Law pomyślał, że trzeba go będzie zaopatrzyć w opakowanie chusteczek higienicznych - a potem otarł twarz grzbietem dłoni. Przez chwilę wbijał wzrok w przykrycie, aż w końcu zerknął na niego ukradkiem i zaraz odwrócił spojrzenie. Jego niebieskie oczy wciąż błyszczały od łez.

- Przepraszam... - szepnął.

- Hej, nie masz za co przepraszać - odparł Law, lekko ściskając jego ramię. - Płacz, ile trzeba. To ci pomoże...

- Law-san...?

- Tak?

- Naprawdę... zostaniesz? - spytał Rosapelo zduszonym szeptem.

- Tak ci obiecałem - potwierdził Law.

- Dlaczego?

Law poczuł, że jego wargi drgnęły.

- Znów będzie festiwal "dlaczego?"...? - rzucił, ale kiedy chłopiec skulił się w sobie, szybko dodał: - Chcę ci pomóc... bo myślę, że potrzebujesz teraz kogoś, kto by ci pomógł. - "Kogoś, kogo ja nie miałem... Choć przecież znaleźliby się chętni, ale nie dopuściłem ich do siebie", pomyślał. - Pozwolisz mi na to, Pelo?

Chłopiec nic nie powiedział.

- Ale chcesz, żebym został?

Teraz Rosapelo, tak jak i wcześniej, kiwnął głową.

- Dlaczego? - zapytał dla odmiany Law, choć zupełnie nie planował... wiedział jednak, że go to intryguje, i kiedy już zaczął, ciężko było się powstrzymać. - Dlaczego ja, Pelo? Dlaczego tylko ze mną chciałeś rozmawiać... kontaktować się? Dlaczego nie Clione czy jego personel..? Wiem, że w ogóle nie reagowałeś na ich słowa, sprawdziłem to za pomocą Ope Ope no Mi... tylko na moje.

Chłopiec milczał przez dłuższą chwilę, jakby się zastanawiał. Kiedy podniósł głowę, jego czoło przecinała pionowa zmarszczka.

- Nie wiem - odparł wreszcie, a Law powiedział sobie, że to nie był odpowiedni moment, by czuć zawód. - Po prostu... wydawało mi się, że znam... twój głos...?

Law mrugnął. Czyli miał rację - do tego stopnia zapadł w pamięć chłopcu, że nawet katatonia nie była w stanie wyrzucić go z jego psychiki. Ogarnął go wstyd.

- Znaczy się... Wtedy, w moim gabinecie, dwa tygodnie temu... Przestraszyłem cię tak bardzo, że została ci... - Urwał. Nie chciał używać w tych okolicznościach słowa "trauma", a to właśnie przychodziło mu na myśl.

Rosapelo wpatrywał się w niego niepewnym spojrzeniem, a potem powoli pokręcił głową.

- Nie przestraszyłeś mnie - odrzekł cichym głosem.

- Uff, to prawdziwa ulga - mruknął Law z afektacją, choć tak naprawdę czuł straszne napięcie.

Rosapelo wyprostował się na łóżku.

- Nie bałem się ciebie... nigdy - powiedział, jakby chciał wyjaśnić jakieś nieporozumienie.

Law poczuł ukłucie w sercu.

- I słusznie, nie ma powodu, żebyś się mnie bał - zapewnił i spróbował się uśmiechnąć, choć wyszło to dość blado.

Nie mógł strząsnąć z siebie poczucia zmieszania. Tak naprawdę wciąż nie wybaczył sobie tego, w jaki sposób odniósł się do chłopca podczas tamtej sytuacji sprzed dwóch tygodni... Jednak nie mógł nic poradzić na to, co się stało, mógł tylko - musiał - w jakiś sposób mu to wynagrodzić... Cóż, wszystko, co zamierzał od teraz robić, miało na celu pomoc Rosapelo, może więc w którymś momencie, za jakiś czas, uda mu się zapomnieć to poczucie winy, które teraz ogarniało go na każde wspomnienie ich tamtego spotkania. Nie miał innego wyjścia, jak tylko w to wierzyć.

- Tak czy inaczej, będę przy tobie, jak obiecałem - powtórzył. - Jeśli chcesz mojej pomocy, otrzymasz ją, Pelo. Na moją pomoc możesz liczyć... A ja będę mieć nadzieję, że ją przyjmiesz i... I wyzdrowiejesz. - Odetchnął głęboko, bo to było trudne. - Tak naprawdę to chciałbym, żebyś mi obiecał, że nic sobie nie zrobisz... chciałbym usłyszeć od ciebie zapewnienie, że będziesz żył... ale wiem, że musisz sam podjąć decyzję... nie żeby Clione ci to ułatwiał - dodał półgębkiem.

Rosapelo znów na niego popatrzył, jego brwi wciąż były ściągnięte, a potem odwrócił wzrok w stronę okna.

- Przecież jem - wymamrotał, zaciskając palce na przykryciu.

Law mrugnął. Czy chłopiec chciał mu powiedzieć, że...?

- I obiecałem ci, że nic sobie nie zrobię - dodał Rosapelo jeszcze ciszej.

- Kiedy?

- Wtedy, dwa tygodnie temu...

- Dwa tygodnie...? - Teraz Law zmarszczył czoło, ale jego doskonała pamięć zaraz mu usłużnie podsunęła właściwy obraz. - Ach.

Wpatrywał się w profil chłopca w zupełnym osłupieniu. "Puszczę cię, jeśli obiecasz, że nic nie zrobisz" - powiedział wtedy, a Rosapelo kiwnął głową. Ale... Law miał na myśli tylko tamtą chwilę, nie zastanawiał się nad resztą... a chłopiec rozciągnął to na całą przyszłość...? Nie, niemożliwe, nikt normalny nie mógłby tego tak odebrać... ale Rosapelo wtedy nie był przecież zdrowy na umyśle...? Czy rzeczywiście przylgnął do tej obietnicy, nawet jeśli nie widział w niej sensu, bo dlaczego miał widzieć...? Law miał ochotę jęknąć. Zdecydowanie lepiej było zostawić pacjentów psychiatrycznych Clione.

- W takim razie... - odezwał się, kiedy wreszcie odzyskał zdolność mowy, a wszystkie fragmenty wskoczyły na właściwe miejsce. - Mogłem sobie zupełnie darować dzisiejszą opowieść...?

Rosapelo ponownie przekręcił głowę, by na niego spojrzeć. Przez chwilę jego niebieskie oczy patrzyły z powagą, a Law zastanawiał się gorączkowo, czy jest największym durniem na świecie... czy może jeszcze nie.

- Nie - odpowiedział wreszcie chłopiec. - Dzięki temu czuję się lepiej... Dziękuję.

A Lawowi wydawało się, że po raz pierwszy na jego twarzy widać coś innego niż rozpacz - jakąś godność człowieka, który mimo nierównych szans stanął do walki i zamierzał dać z siebie wszystko.

Ogarnęło go takie wzruszenie, że musiał kilka razy przełknąć ślinę, by się opanować. Nie chciał już więcej płakać. Zamiast tego uśmiechnął do chłopca, najpierw dość nieśmiało, a potem szerzej, aż jego uśmiech sięgnął oczu.

- To dobrze - powiedział po prostu. - Cieszę się.



rozdział 18 | główna | rozdział 20