W połowie marca sytuacja przedstawiała się już w znacznie jaśniejszych barwach. To nie było tak, że proces zdrowienia Rosapelo przebiegał łatwo i bez zakłóceń, jednak półtora miesiąca po tragicznych wydarzeniach chłopiec czuł się o wiele lepiej - tak na ciele, jak i na duszy. Do zdrowia fizycznego wrócił już całkowicie. Odzyskał swoją wcześniejszą wagę i był w stanie normalnie się poruszać. Na jego twarz powróciły zwykłe kolory, a ciało nabrało sił i pod każdym względem zdawał się w pełni zdrowym nastolatkiem. Jego niebieskie oczy patrzyły żywo i ze skupieniem, zaś brązowe włosy urosły o tyle, że zaczęły do rzeczonych oczu włazić i musiał je odgarniać z czoła. Jakoś nikt nigdy nie pamiętał, żeby mu je podciąć. Jeśli chodzi o samopoczucie psychiczne, tutaj nie było i nie mogło być pełnej poprawy, przynajmniej jeszcze nie przez jakiś czas. Chłopiec wciąż odzywał się mało, rzadko kiedy zadawał spontanicznie pytania czy sam z siebie przedstawiał opinie, kiedy zaś mówił, jego głos był cichy i wydawało się, że Rosapelo ma problem z wyrażaniem siebie słowami. Jego ruchy były nieco powolne, ostrożne i świadczyły o tym, że brakuje mu werwy i energii. Przeważnie pozostawał spokojny, poważny i zamyślony. Prawie w ogóle się nie złościł czy wpadał w zdenerwowanie, często zaś w jego oczach pojawiał się smutek, choć już nie zdarzało mu się płakać. Law patrzył na to z nieprzyjemnym poczuciem, że mógł temu chłopcu przywrócić zdrowie, ale nie szczęście. To też było coś, do czego nie był przyzwyczajony, bo kiedy ratował śmiertelnie chorych pacjentów w Szpitalu Pamięci Corazona, w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach spełniał ich najbardziej gorliwe pragnienia - takie, do których nie byli w stanie przyznać się nawet przed samymi sobą i w których realizację pewnie sami nie wierzyli. Kiedy ocali się człowiekowi życie, uzdrawiając z normalnie nieuleczalnej choroby, przeważnie jest to dla tego człowieka powód do radości i szczęścia... W tej jednak sytuacji rany na duszy były znacznie głębsze niż jakiekolwiek urazy ciała. Law wciąż dobrze pamiętał, że nawet kiedy Ope Ope no Mi uleczył go z syndromu bursztynołowiu, ponad ćwierć wieku temu, nie zmieniło to w jego stanie psychicznym zupełnie nic, nie pokrzepiło go, nie złagodziło jego rozpaczy. Tak i teraz, w przypadku Rosapelo, musiał przełknąć świadomość, że - nawet jeśli zrobi wszystko, co w jego mocy - efekt końcowy będzie daleki od wymarzonego i że ten konkretny pacjent prawdopodobnie opuści Raftel nie do końca wyleczony. Nie zmieniało to jednak faktu, że zaangażował się w proces zdrowienia Rosapelo bez reszty. Powiedzieć, że trzynastolatek i on stali się na przestrzeni tego miesiąca nierozłączni, byłoby pewną przesadą, niemniej spędzał z chłopcem cały wolny czas, jaki miał do dyspozycji i jaki zdołał wygospodarować - kilka razy udało mu się nawet spóźnić na konsultacje i zabiegi, ponieważ w obecności swojego pacjenta tracił poczucie czasu - i mówił sobie, że to z pewnością miało znaczenie. Także swój kolejny wolny dzień, marcowy, poświęcił w całości chłopcu, który wciąż korzystał z gościnności Clione i zajmował pokój na "siódemce". Ponieważ Rosapelo mógł już chodzić, wybrali się do All Baratie, gdzie Sanji obsłużył ich, jak przystało na niegdysiejszego osobistego kucharza Króla Piratów - innymi słowy zostali podjęci prawdziwą ucztą na koszt firmy. Rosapelo co prawda nie sprawiał wrażenia, by wykwintne dania smakowały mu jakoś bardziej niż zupa mleczna i onigiri ze szpitalnej stołówki, ale na szczęście najwybitniejszy kucharz na świecie nie wydawał się urażony brakiem jego entuzjastycznej reakcji. Innym rozrywkom New Piece powiedzieli tym razem nie, gdyż pora nie była jeszcze na nie odpowiednia, mimo że przybiegła do nich - najpewniej poinformowana przez Sanjiego - Nami i usilnie namawiała ich na odwiedziny w kinie, kasynie albo którejkolwiek z innych atrakcji, których w prowadzonym przez nią kompleksie było bez liku. Law był wdzięczny za to, że nie zwalił im się na głowę także Luffy, choć przed tym uratował ich właściwie ślepy los - Słomkowy zaledwie dwa dni wcześniej wyruszył w kolejną morską podróż, z której miał wrócić nie wcześniej jak za kilka miesięcy. Wcześniej Law musiał odbyć z Rosapelo trudną rozmowę na temat pogrzebu jego matki oraz jeszcze trudniejszą wizytę w miejskiej kostnicy. Chłopiec chciał choćby na chwilę spojrzeć na twarz kobiety, która go urodziła, wychowała i była dla niego najbliższą osobą - a teraz odeszła na zawsze. Law nie mógł mu odmówić, nawet jeśli wolałby swojemu pacjentowi coś takiego odradzić. Rosapelo jednak zniósł odwiedziny u zmarłej matki dzielnie - zdążył już zaakceptować jej odejście i wiedział, że jej nie odzyska - kiedy zaś Law zaproponował, by kobieta została pochowana na cmentarzu w Roger Bay, chłopiec przystał na to bez dyskusji. Szpital pokrył oczywiście wszystkie koszty pochówku. Na nagrobku zostały wyryte imię oraz data urodzin i śmierci kobiety. Law dowiedział się, że matka Rosapelo nazywała się Irma i zmarła w wieku trzydziestu sześciu lat. Towarzyszył chłopcu tak podczas pogrzebu - w skromnej uroczystości brali udział tylko oni dwaj, Clione, Bepo i dwie pielęgniarki z psychiatrii - jak i dwóch późniejszych wizyt na grobie. W miarę upływu czasu Rosapelo stał się ulubieńcem personelu "siódemki" oraz kilkorga innych osób, które z chęcią dotrzymywały mu towarzystwa, kiedy tylko Law był zajęty pracą. Do tej grupy należał między innymi Bepo, który obdarzył chłopca wielką sympatią - może też dlatego, że już kilka razy wcześniej miał z nim styczność za sprawą nawracających złamań. Jednak ku głęboko ukrytej satysfakcji Lawa Rosapelo przy innych odzywał się znacznie mniej niż przy nim - czyli naprawdę niewiele - nieważne jak mocno próbowali wciągnąć go w rozmowę czy zachęcić do jakiejś aktywności. Rzecz jasna emocji też okazywał o wiele mniej niż przy Lawie. Nawet Bepo, który gotów był nosić chłopca na rękach i spełniać każde jego życzenie, nie zdołał z tego zamkniętego w sobie trzynastolatka wydobyć jakiejś spontanicznej reakcji. "On mnie chyba nie lubi", skarżył się potem Lawowi, który zapewniał go, że wcale tak nie jest. "Czy ja nie byłem taki sam, kiedy się spotkaliśmy?", podsunął, na co Bepo wzdrygnął się cały i stwierdził: "Wystarczy nam jeden taki ty na świecie", a Law postanowił się tym razem nie obrażać. Wiedział jednak, że Rosapelo nie jest jak on. Przez półtora miesiąca zdążył dość dobrze trzynastolatka poznać, bo ów opowiadał o sobie, kiedy Law go o to prosił. Pomijając kwestie zdrowotne, chłopiec był pod każdym względem zupełnie zwyczajnym dzieciakiem, może tylko trochę grzeczniejszym niż jego rówieśnicy. W szkole uczył się przeciętnie - z jednych przedmiotów był lepszy, z innych słabszy. Nie miał szczególnych pasji czy talentów, ale lubił grać w piłkę oraz czytać o podróżach, choć w życiu nie popłynął dalej niż na Raftel. Oczywiście istniała możliwość, o której należało pamiętać: że w obecnym stanie ducha Rosapelo postrzega samego siebie w sposób nieobiektywny i przedstawia się w gorszym świetle niż odpowiadało to rzeczywistości - niemniej jednak z opowieści wynurzał się całkowicie normalny chłopak, który wiódł pozbawione większych dramatów życie pośród otrzymanej od losu codzienności. Poza niespotykanie głębokim błękitem oczu Rosapelo nie wyróżniał się także wyglądem: był normalnego wzrostu i wagi, a na głowie miał jasnobrązową czuprynę. Lawa, który przez większość życia otoczony był mniej lub bardziej wyrazistymi osobowościami, niemal dziwiło, że może istnieć ktoś tak zwyczajny, jednak tak naprawdę nie miało to żadnego znaczenia. Po miesiącu bliższego obcowania nie wyobrażał sobie, by Rosapelo mógł być innym człowiekiem, niż był. Było tak, jak sobie wtedy postanowił: zaakceptował tego chłopca w całości i nie zamierzał dyskutować z jego poszczególnymi cechami. W tym czasie prawdopodobnie także chłopiec poznał dość dobrze jego, ponieważ jakoś tak się stało, że Law pozwalał sobie z nim na szczerość, której nie okazałby nikomu innemu. A może po prostu chodziło o to, że "dobrze zaczął" - wtedy, kiedy z chłopcem praktycznie nie było kontaktu i kiedy klepał trzy po trzy, mówił, co mu ślina na język przyniosła, a co dziwnym trafem było dokładnie tym, co myślał i czuł - i potem już samo poszło...? Nie zastanawiał się nad tym szczególnie, ponieważ opowiadanie Rosapelo o pewnych sprawach wydawało mu się najbardziej naturalną rzeczą pod słońcem. Może też w pewnym stopniu uważał to za dobrą okazję, by spróbować choć trochę coś zmienić w swojej zwichrowanej psychice - okazję, która raczej już nigdy się nie powtórzy...? Przecież kiedy wyznał te bolesne prawdy o sobie samym, wyjawił wszystkie te trudne sekrety ze swojej przeszłości, które dotąd nosił głęboko w sobie i nie dzielił z nikim, napełniło go to ulgą - a ponieważ był typem, który uczy się błyskawicznie, postanowił nie rezygnować ze spowiedzi temu konkretnemu rozmówcy. Nie znaczy to bynajmniej, że cały czas gadał na temat swojego dzieciństwa - ani też Rosapelo go o nie specjalnie nie wypytywał - jednak czasami zdarzyło mu się, że sytuacja wymaga takiej, a nie innej anegdoty, takiego, a nie innego przykładu z życia, i wówczas wplatał to naturalnie do konwersacji, a chłopiec słuchał z uwagą i nigdy nie przerywał. Choć mogło to być tylko jego myślenie życzeniowe, Law miał czasem wrażenie, że po każdej z takich pogawędek zamyka się jedna rana w jego duszy. Nie wiedział, ile ich jest i czy kiedykolwiek uda się zaleczyć je wszystkie. Na pewno nie dało się nic poradzić na te już zabliźnione, które szpeciły i wypaczały, ale może... może dało się jeszcze uratować całość, nadać jej lepszy kształt, naprostować działanie, by choć trochę zbliżyło się do pierwotnego, tego sprzed wielu, wielu lat...? Może dało się jeszcze obudzić w Trafalgarze Lawie człowieka - tego człowieka, którego ze skóry potwora wyciągnął kiedyś Corazon, a którego sam Law przemienił potem w coś równie nieludzkiego: pozbawionego uczuć najlepszego lekarza na świecie...? Nie było jednak tak, że zastanawiał się nad tymi kwestiami na co dzień. Przeważnie skupiał się na tym, że chce pomóc Rosapelo wrócić do normalnego życia - w to wkładał cały wysiłek. Cieszył się z jego postępów na polu zdrowienia i smucił się jego smutkiem i tragedią. Z niechęcią akceptował własne ograniczenia, a czasem czuł się wręcz zupełnie bezsilny, nie mogąc chłopcu w żaden widoczny sposób ulżyć. Rosapelo jednak nabierał sił fizycznych i Law musiał wierzyć, że także na poziomie psychicznym dokona się jakiś proces zdrowienia, nawet jeśli smutna twarz zdawała się mówić, że chłopiec utracił całą radość świata. Postanowił jednak dalej żyć i nic nie wskazywało na to, by zamierzał zrobić sobie krzywdę, więc przynajmniej ten jeden cel został osiągnięty. Decyzja, by żyć, nie gwarantowała co prawda szczęścia... ale i tak dawała na nie większe szanse niż decyzja, by umrzeć, co do tego nie było wątpliwości. Law z całego serca pragnął, by Rosapelo kiedyś odnalazł szczęście. Dwudziestego marca Clione poprosił go na rozmowę. - Mamy problem - zakomunikował bez wstępów, a Law stłumił westchnienie, bo już wiedział, o kim będzie rozmowa. - Jaki? - zapytał bez entuzjazmu. Siedzieli w gabinecie ordynatora psychiatrii. Był dopiero pierwszy dzień wiosny, jednak pogoda na zewnątrz panowała tak piękna, że po zimie zostało tylko nieprzyjemne wspomnienie. Słońce zalewało Raftel dzień po dniu, powietrze było ciepłe, zaś na trawniku przed szpitalem kwitły krokusy, pierwiosnki i sasanki. Niebo miało intensywną, lazurową barwę, która nieodmiennie przywodziła na myśl oczy Rosapelo. Ocean poniżej był w kolorze głębokiego szafiru i połyskiwał bielą unoszących się na falach mew. Było spokojnie i wydawało się, że na świecie nie ma żadnego zła. Ostatnie półtora miesiąca upłynęło bez żadnych katastrof na Raftel i w okolicach i Szpital Pamięci Corazona działał według dobrze znanej, codziennej rutyny. To, że Clione mówił, że mieli problem, było w tych okolicznościach niemal nieprzyzwoite. - Rosapelo już nam praktycznie wyzdrowiał... Law uniósł brwi. - To ma być problem? - spytał z drwiną. Clione nic sobie nie robił z jego sarkazmu, tylko odpowiedział spokojnie: - Nie możemy go tutaj dłużej trzymać. Law poczuł ukłucie w piersi, jakby jakieś ostrzeżenie, jednak świadomie postanowił je zignorować. Oczywiście, że kiedyś mieli go wypisać. Każdy pacjent prędzej czy później był stąd wypisywany i Rosapelo nie był wyjątkiem. - I? - Gdzie on się podzieje? Teraz Law zmarszczył brwi. - Co masz na myśli? - spytał, choć jakieś przeczucie mówiło mu, że wie. - Przecież nie ma żadnych krewnych - wyjaśnił mu psychiatra tonem, jakby mówił do półgłówka. - Czy ktokolwiek go tutaj odwiedził przez cały ten czas? Law wiedział, że nikt, ale... - Żadnych? - Żadnych, przynajmniej nie w okolicy - odparł Clione rzeczowym tonem. - Napisaliśmy do urzędników z Vokzel, ale dostaliśmy taką odpowiedź: brak żyjących krewnych łamane na brak informacji. Wiemy, że jego dziadkowie od strony matki od dawna nie żyją, zaś ciotka, jedyna siostra matki, znacznie zresztą od niej starsza, opuściła wyspę jeszcze przed narodzinami Rosapelo i nie ma z nią kontaktu. O ojcu wiadomo tyle, że pochodził skąd indziej i zostawił rodzinę, kiedy chłopiec miał dwa czy trzy lata - zreferował, a potem popatrzył Lawowi prosto w oczy i powiedział: - Prawda jest taka, Law, że Rosapelo nie ma dokąd iść. Law zamyślił się. Niby wiedział, że po śmierci matki chłopiec utracił ostatniego członka rodziny, jednak nie przypuszczał, że nie ma żadnych krewnych. Zakładał, że na Vokzel z pewnością żyją jakieś ciotki czy wujkowie, kuzyni i kuzynki, i tak dalej... ale tak naprawdę w ogóle się nad tym nie zastanawiał - podobnie jak nad tym, że chłopca nikt przez te blisko dwa miesiące nie odwiedził, nikt też nie zgłosił się po ciało jego matki. Wiedział, że Rosapelo żył tylko z matką, chłopiec zaś zaprzeczył posiadaniu rodzeństwa, jednak nigdy nie powiedział, że nie ma nikogo. Ponownie skupił wzrok na Clione. - I co teraz? - rzucił. - Mnie się pytasz? - No, tak... Bo zawsze masz rozwiązanie na wszystko - mruknął Law, zgodnie zresztą z własnym przekonaniem. - Miło mi, że tak myślisz - odparł psychiatra, a kąciki jego ust drgnęły. - W normalnych okolicznościach pewnie bym się zarumienił... - Pokręcił głową i ponownie spojrzał z powagą. - Nie mam rozwiązania, ale przyszło mi do głowy, że mógłbyś napisać do swojej znajomej pielęgniarki z Vokzel i poprosić o pomoc...? - Co, mam ją poprosić, żeby przygarnęła chłopaka? - wypalił Law. Teraz Clione zmarszczył czoło. - Law, czy wiosna uderzyła ci do głowy? - spytał spokojnym tonem. - Podczas tej rozmowy nie powiedziałeś jeszcze niczego sensownego, wręcz przeciwnie... poza komplementem pod moim adresem. Miałem na myśli, że twoja znajoma zdołałaby się może dowiedzieć czegoś o ewentualnej rodzinie Rosapelo...? Czegoś, czego nie ma w dokumentach, bo nie musi być. Ty ją znasz lepiej niż ja. Ja nie mam na Vokzel nikogo, kogo mógłbym o to poprosić. Law zmełł przekleństwo, dochodząc do wniosku, że komentarz psychiatry do jego procesów myślowych był w sumie zasłużony. Zupełnie zaskoczyła go informacja o krewnych chłopca - czy raczej ich braku. W przeciwieństwie do medycznych to nie był problem, na który łatwo mu było coś zaradzić, a takie sytuacje miały tendencję do wytrącania go z równowagi, choćby odrobinę. Tak czy inaczej, propozycja Clione brzmiała sensownie, nawet jeśli - co od razu zrozumiał - nie gwarantowało to jeszcze sukcesu. - A jeśli Ida niczego się nie dowie? Nikogo nie znajdzie? - Wtedy trzeba będzie chłopca wysłać do sierocińca na Vokzel - odparł Clione wprost, nie spuszczając z niego wzroku. - Nie możemy go przecież tutaj zatrzymać. Law przez chwilę patrzył mu w oczy, usiłując przetrawić te słowa. Nie bardzo mu się to udało, ale machinalnie kiwnął głową. - O ile oczywiście nie zechcemy go zaadoptować, ty i ja, i żyć we trójkę jak szczęśliwa rodzinka - dodał psychiatra, uśmiechając się słodko. W przeciwieństwie do wcześniejszej wypowiedzi ta pomogła Lawowi błyskawicznie odzyskać zdolność szybkiego myślenia. - Chyba tobie też udzieliła się wiosna, skoro gadasz takie bzdury - odburknął. - To był wyjątkowo nieśmieszny żart. Nie zamierzam się z tobą żenić. - No cóż, zawsze możemy żyć w grzechu... - odparł Clione, wywracając oczami. Law ponownie zaniemówił i przez dobrą chwilę gapił się na niego jak sroka w gnat. Miał wrażenie, że ordynator "siódemki" wzniósł się właśnie na nowe wyżyny absurdu i postanowił je zużytkować. - W jakim znowu grzechu? Co ty pieprzysz, Clione? - zapytał wreszcie słabym głosem, ale zaraz potem uniósł obie ręce, uświadamiając sobie, że nie spotkał jeszcze normalnego psychiatry i na razie się na to nie zanosiło. - Nie, o nic nie pytałem - poprawił... a potem dodał, choć wcale nie planował: - Poza tym to ty ostatnio dałeś mi kosza, nie? Clione zatrzepotał rzęsami. - Więc będziesz mi to wypominał do śmierci...? - spytał teatralnym tonem. Law zamknął oczy i otworzył je dopiero po kilku sekundach. - Ta rozmowa jest głupsza niż jakakolwiek, jaką mieliśmy do tej pory. Będę udawać, że się nigdy nie odbyła - stwierdził. - Dobrze, skontaktuję się z Idą i przekażę twoją prośbę. Jeszcze czegoś chcesz ode mnie? Jak nie, to idę, bo jestem zajęty - oświadczył, po czym wstał i ruszył do drzwi. - Tylko nie zapomnij - rzucił za nim Clione. - Nie dolega mi jeszcze demencja - odparł Law półgębkiem. - Obawiam się jedynie jakiejś "tajemniczej" amnezji - mruknął psychiatra. Law zerknął przez ramię i tylko pokręcił z dezaprobatą głową, a potem wyszedł. Przez ostatnie półtora miesiąca zdążył zapomnieć, jaki Clione potrafi być denerwujący. Mimo że spędzał sporo czasu na "siódemce", udało mu się prawie nie wpadać na ordynatora oddziału. Ponieważ Clione nie był osobą, której Law potrzebował na co dzień, w żaden sposób nie zwrócił uwagi na to, że ostatnio psychiatra praktycznie nie pokazuje mu się na oczy... Dopiero teraz uznał to za podejrzane, choć nie mógł znaleźć żadnego powodu, dla którego Clione miałby go unikać. Cóż, konia z rzędem temu, kto rozgryzie motywy psychiatry... Law mógłby o tym rozmyślać miesiąc i wciąż nic nie wykoncypować, więc równie dobrze mógł to sobie teraz darować. Wrócił myślą do tematu rozmowy... Więc Rosapelo nie miał nikogo - naprawdę nikogo - kto mógłby się nim zająć? Law nigdy go nie pytał o dalszą rodzinę... głównie dlatego, że w ogóle go ona nie interesowała. Jednak w tym kontekście śmierć matki - sama w sobie już wystarczająco tragiczna - stawała się jeszcze bardziej okrutna. Według magistratu, na Vokzel nie żył nikt z jego krewnych, właściwie jedynym tropem była ciotka, która kilkanaście lat temu opuściła wyspę. Oczywiście, mogli żyć jeszcze jacyś kuzyni drugiego czy trzeciego stopnia, ale skoro w liście z urzędu nie było o nich mowy, prawdopodobnie mieszkali gdzieś indziej... Poproszenie Idy o pomoc było dobrym pomysłem, tylko czy pielęgniarce uda się czegoś dowiedzieć? Clione pewnie widział to tak, że pójdzie się rozpytać między sąsiadami chłopca i jego matki, i tak dalej... Ktoś mógł coś pamiętać - może jakaś dobra przyjaciółka pani Irmy? - dokąd na przykład odpłynęła jej starsza siostra. Była to dość niewdzięczna robota, przynajmniej z punktu widzenia Lawa, który z innymi ludźmi chciał mieć tyle do czynienia, ile w kontekście relacji lekarz-pacjent. Nigdy w życiu nie mógłby chodzić po innych i wypytywać ich o szczegóły z przeszłości; sama idea wywoływała u niego ciarki. Kiedy jeszcze był piratem, to jego załoga odpowiadała za bezpośrednie zbieranie informacji - on był od ich analizowania. No dobrze - ponownie wrócił do kwestii bieżącej - a jeśli Idzie nic się nie uda załatwić? Można było rzecz jasna dać ogłoszenie do dzienników światowych i liczyć na to, że jacyś krewni zgłoszą się po Rosapelo. Na ile Law się orientował, chłopiec miał dość niezwykłe imię, więc gdyby zostało wymienione razem z nazwą wyspy, z pewnością nie mogłoby oznaczać innej osoby. A co, jeśli także to nie poskutkuje? Clione powiedział, że chłopca trzeba będzie oddać do sierocińca, a to brzmiało... nieprzyjemnie. Czy była jednak jakaś inna opcja? Rosapelo miał dopiero trzynaście lat, a to nie był wiek, w którym normalne dziecko mogło o siebie zadbać i żyć samodzielnie. Małe były jednak szanse, że ktoś obcy go przygarnie i zapewni dach nad głową... Hmm, może Law powinien rozpytać się po innych lekarzach albo wręcz wystosować do ogółu pracowników apel o to, by ktoś chłopaka zaadoptował...? Personel szpitala liczył dobrze ponad tysiąc ludzi, na pewno znalazłby się ktoś chętny. To wyjście całkiem mu się podobało - nie dość, że Rosapelo zostałby na Raftel, przynajmniej przez jakiś czas, to jeszcze zająłby się nim człowiek, który by tego naprawdę chciał, a nie z przymusu. Co, jeśli znajdą się jacyś dalecy krewni, jednak będą w chłopcu widzieć tylko utrapienie i przykry obowiązek...? Przez chwilę walczył z pokusą, by nie pisać do Idy... jednak koniec końców ją zwalczył. Rodzina miała pierwszeństwo prawne i Rosapelo mógłby znaleźć się w nieprzyjemnej sytuacji, gdyby został adoptowany bez wiedzy czy zgody krewnych. Poza tym Law nie mógł się za bardzo zapędzać - w tej sprawie należało działać metodycznie i do następnego etapu przechodzić dopiero wtedy, kiedy poprzedni nie przyniósł spodziewanego efektu. Nie było sensu martwić się na zapas. Uświadomił sobie jednak, że myśl o rozstaniu z Rosapelo w ogóle nie napełnia go entuzjazmem. Przez ostatni miesiąc chłopiec stał się elementem jego codzienności, Law spędzał z nim praktycznie każdą chwilę, jaką miał do dyspozycji. Ciężko mu było wyobrazić sobie, że Rosapelo pewnego dnia opuści Raftel. Co Law będzie robił z takim nadmiarem wolnego czasu? Nie potrafił sobie tak od razu przypomnieć, jak wyglądały jego dni przed pojawieniem się chłopca, mimo że było to niespełna dwa miesiące temu... i przez wcześniejsze trzynaście lat. Najpewniej wypełniała je praca, praca i jeszcze raz praca - od rana do wieczora, bez wytchnienia, z niewielkimi tylko przerwami na jedzenie. Zdał sobie sprawę, że nieszczególnie uśmiecha mu się powrót do takiego trybu życia... Jednak myśl o pracy przypomniała mu, że przecież Rosapelo był pacjentem i to właśnie dlatego Law spędzał z nim tyle czasu. Było naturalne, że pacjent, którego leczenie dobiegło końca, opuszcza szpital. Nawet jeśli przypadek Rosapelo był nietypowy, chłopiec był tutaj w pierwszej kolejności chorym, który potrzebował pomocy. Lawowi od samego początku przyświecała idea, żeby przywrócić mu zdrowie, choćby terapia miała trwać znacznie dłużej niż zwykle. To, że Rosapelo opuści Szpital Pamięci Corazona - a Clione był zdania, że jego leczenie miało się ku końcowi - było radosną sprawą, nie powodem do zmartwień, i tego Law powinien się trzymać. - Czemu nie powiedziałeś mi, że nie masz w okolicy żadnych krewnych? - spytał chłopca przy następnym spotkaniu. - Bo nie pytałeś - odparł Rosapelo cicho. - Prawda... Tylko to nieco komplikuje sytuację. Jakby już nie była wystarczająco trudna - mruknął Law. - Prawdopodobnie niedługo będziesz już mógł opuścić szpital, nasz ulubiony pan ordynator jest tego zdania. Pytanie brzmi: dokąd pójdziesz? Chłopiec nic nie powiedział. Siedzieli przy stoliku w jego pokoju, który przedstawiał sobą zupełnie inny widok niż miesiąc temu. Na ścianach wisiało kilka dużych zdjęć przedstawiających widoki z odległych miejsc. Na szafce przy łóżku oraz parapecie leżało trochę książek i magazynów. Niewielka szafa zapełniła się ubraniami, w które zaopatrzyły Rosapelo pielęgniarki oddziału. Pokój przestał przypominać sterylne pomieszczenie placówki zdrowotnej, a w zamian stał się bardziej spersonalizowanym miejscem, w którym ktoś przebywał na dłużej. Sam Rosapelo już dawno przestał chodzić w szpitalnej piżamie - psychiatria była jedynym oddziałem, na którym chorym pozwalano nosić normalne ubrania - a w zamian wskoczył w spodnie, koszulkę i bluzę z kapturem. Większość czasu spędzał w swoim pokoju, ponieważ nie czuł się szczególnie komfortowo we wspólnych pomieszczeniach "siódemki". Na oddziale poza nim nie było żadnych niepełnoletnich pacjentów, nie istniała zresztą żadna gwarancja, że gdyby znajdowały się tutaj jakieś inne dzieci, chciałby się z nimi zadawać. Kiedy jednak była okazja, Law - albo ktoś inny - zabierał go na spacery do parku szpitalnego albo na plażę, żeby chłopiec mógł zaczerpnąć świeżego powietrza. Z oczywistych względów okien na psychiatrii nie dało się otworzyć. - Dowiedzieliśmy się z magistratu na Vokzel, że masz ciotkę... Twoja mama ma siostrę, prawda? - podjął Law, kiedy cisza się przedłużała. - Nigdy jej nie spotkałem - odparł Rosapelo. - Twoja mama miała z nią kontakt? Przychodziły do was jakieś listy? Chłopiec pokręcił głową. - Nie. Mama rzadko o niej mówiła. - Jak w ogóle ma na imię? - spytał Law poniewczasie. - Aila. Ciocia Aila. Znów zapadła cisza. Za szybą śmigały mewy, których krzyk dało się słyszeć nawet przez uszczelnione okna. - A twoi dziadkowie? - zapytał Law po jakimś czasie. - Umarli, zanim się urodziłem. - Jacyś kuzyni drugiego stopnia...? - pytał Law dalej, choć miał poczucie, że jego wysiłek jest skazany na niepowodzenie. Rosapelo znów pokręcił głową. Law stłumił westchnienie. Wyglądało na to, że krewni chłopca rzeczywiście albo nie żyli, albo nie chcieli mieć z nim nic do czynienia. O ojca z pewnością nie należało pytać, poza tym... Skoro zostawił żonę i dwu-trzyletnie dziecko, nie był kimś, komu można by powierzyć opiekę nad synem, to jedno w pojęciu Lawa nie ulegało wątpliwości. - Moi dziadkowie przybyli skądś indziej, ale nie wiem skąd. Dlatego nie miałem żadnych dalszych krewnych na Vokzel... - dodał Rosapelo tonem, jakby za to przepraszał. - Nie przejmuj się, coś wymyślimy - Law próbował wesprzeć go na duchu, choć sytuacja naprawdę nie przedstawiała się pomyślnie. - Co chcesz dzisiaj porobić? Ostatecznie, korzystając z ładnej pogody, poszli się przejść brzegiem morza. Law przypomniał Rosapelo o założeniu kurtki, gdyż chłopiec wydawał się zupełnie nie zwracać uwagi na temperaturę zewnętrzną. Nie chodziło o to, że nie marzł - po prostu z jakiejś przyczyny nie przyszło mu do głowy, by dopasować swój ubiór do warunków pogodowych. Law raz go o to zapytał, jednak nie uzyskał żadnej odpowiedzi, więc doszedł do wniosku, że może było to jakieś powikłanie po depresji, które prędzej czy później miało ustąpić. Clione stwierdził, że czegoś takiego nie dało się wykluczyć, zwłaszcza że Rosapelo czasami sprawiał wrażenie nieco nieobecnego. Dzisiaj w ogóle nie było wiatru, który o tej porze roku potrafił się jeszcze dawać we znaki. Przy brzegu pływały łabędzie, karmione przez dwie starsze panie z miasta. Przez zatokę przepłynął statek - oceniając po wielkości, dalekobieżny prom pasażerski - by wkrótce zniknąć na horyzoncie. Ogólnie rzecz biorąc, spacer udał im się całkiem przyjemnie, jednak kiedy już wracali, nastąpiło coś, czego Law się nie spodziewał. Rosapelo potknął się na zupełnie pustej drodze i upadł na kamienną ścieżkę, zanim Law zdążył zareagować. Kiedy chłopiec podniósł się na nogi, przez jego twarz przebiegł grymas bólu, choć nie wyraził go żadnym dźwiękiem. - Złamałeś sobie rękę - stwierdził Law bez emocji. Rosapelo tylko kiwnął głową, a Law dopiero w tym momencie oprzytomniał. - Przepraszam, zaraz się tym zajmę. ROOM. Do jego gabinetu było łatwiej się teleportować niż do pokoju chłopca, toteż tam się teraz udali. Rosapelo przez ostatni miesiąc zdążył się już przyzwyczaić do nagłych zmian lokalizacji, które stały się jego udziałem - zanim wrócił do pełni sił, Law sporadycznie używał Ope Ope no Mi, by zabrać go z psychiatrii w inne miejsca - więc nawet nie mrugnął. Law posadził go na kanapie. - Połóż się, to nie potrwa długo - powiedział. Rosapelo postąpił według jego polecenia, a wtedy Law go uśpił, żeby zaleczyć złamanie. Obie kości przedramienia były wyraźnie pęknięte, ale na szczęście nie doszło do przemieszczenia, więc leczenie naprawdę trwało chwilkę. Tak jak i wcześniej, Law nie dopatrzył się w organizmie chłopca żadnych nieprawidłowości. Przywołał w pamięci scenę, której dopiero co był świadkiem, choć tak naprawdę niewiele było do przywoływania. Rosapelo szedł spokojnym krokiem, a potem nagle poleciał przed siebie i upadł. Nie mógł się o nic potknąć, gdyż droga była równa, wyłożona kamiennymi płytami... chyba że o własne nogi. Law jako lekarz nie chciał jednak zaakceptować wersji, że chłopiec był z natury niezdarny - nie kiedy ta niezdarność miała szkodliwe skutki dla jego zdrowia. Rosapelo nie był superczłowiekiem o nienaturalnej wytrzymałości fizycznej, któremu nie robiło krzywdy nawet podpalenie się ogniem... Law usiadł na podłodze i oparł się plecami o brzeg kanapy. Rosapelo miał spać jeszcze przez moment, który można było wykorzystał na szybkie powtórzenie posiadanych faktów o jego stanie zdrowia. Chłopiec zaczął się pojawiać w Szpitalu Pamięci Corazona z powodu złamań w zeszłym roku. Law spotkał go przy okazji trzeciego - i wtedy Rosapelo powiedział, że dwa razy wcześniej miał złamania. Nie było tak, że łamał sobie kości od urodzenia, a dopiero w zeszłym roku zaczęto go odsyłać na Raftel - problem zaczął się dopiero wtedy, co wykluczało wrodzoną niezdarność. Law pamiętał też, że matka chłopca powiedziała wówczas, że ostatnio Rosapelo zdarzało się często przewracać, co wcześniej nie miało miejsca. Na jego oko taka nagła utrata równowagi nie wynikała też z dorastania, ponieważ chłopiec nie wszedł jeszcze na etap skoku pokwitaniowego. Jakkolwiek Law na to nie patrzył, wszystko wskazywało na jakiś proces chorobowy. Problemem było, że wciąż nie był w stanie go zdiagnozować i tym samym wyleczyć. Kiedy Rosapelo odzyskał świadomość, uśmiechnął się do niego krzywo. - Lepiej? - spytał. Chłopiec usiadł i uniósł rękę, a potem pomachał nią kilka razy. - Tak. - Wiesz co, Pelo? Wydaje mi się, że jeszcze nie możemy cię wypisać ze szpitala - stwierdził Law, uznając, że była to prawdopodobnie najmądrzejsza rzecz, jaka mu przyszła dzisiaj do głowy. Rosapelo patrzył na niego przez chwilę, a potem kiwnął głową. - Chyba tak - powiedział cicho. Z jakiegoś powodu Law poczuł ulgę. Ida odpisała już po czterech dniach. Cieszę się niezmiernie, że mogę się jakoś przydać. Mam dług wdzięczności wobec Ciebie i Twojego szpitala, więc zawsze z chęcią pomogę, a za tę sprawę czuję się osobiście trochę odpowiedzialna, bo przecież podróżowałam z panią Irmą i Rosapelo na Raftel jednym statkiem podczas tamtego fatalnego sztormu. Jak zasugerowałeś, spróbowałam się trochę o nich dowiedzieć w miejscu ich zamieszkania, co nie było szczególnie trudne. Panią Irmę wszyscy lubili, była uprzejmą i pomocną osobą, i sąsiadów szczerze zasmuciła wiadomość o jej śmierci, choć z drugiej strony byli wdzięczni, ponieważ nie wiedzieli, gdzie ta dwójka tak nagle zniknęła. Pani Irma i jej syn mieszkali w kamienicy w śródmieściu i na szczęście dla tej sprawy za sąsiadów mieli w większości starsze osoby. Napisałam "na szczęście", ponieważ od starszych osób można się naprawdę wiele dowiedzieć, pamiętają sporo wydarzeń z przeszłości. Ponieważ pani Irma cieszyła się sympatią sąsiadów, wielu z nich z chęcią o niej ze mną porozmawiało. Udało mi się między innymi spotkać z jedną starszą panią imieniem Fanny, która swego czasu przyjaźniła się jeszcze z matką pani Irmy, czyli babcią Rosapelo. Oto, czego się dowiedziałam: Rodzice pani Irmy, Elina i Vasco, pochodzili z innej wyspy i osiedlili się na Vokzel jako młoda para, dopiero co zaślubiona. Nigdy nie mówili o przeszłości, zupełnie jakby się od niej odcięli, choć raz matka pani Irmy wspomniała, że pobrali się wbrew woli swoich rodzin i dlatego musieli opuścić rodzinne strony. Dość prędko doczekali pierwszej córki, która ma na imię Aila. Natomiast pani Irma była młodsza o całe dwanaście lat! Według sąsiadów siostry nie miały najlepszej relacji, ponieważ Irma była rozpieszczana przez rodziców, zaś Aila po jej narodzinach zeszła na drugi plan. Niczego nie poprawiało także to, że Irma - ufna z natury i wszystkim dobrze życząca - nawet nie podejrzewała, że starsza siostra może do niej żywić niechęć. Ponoć dziewczynki różniły się charakterami: Aila była zawzięta, mówiła wprost to, co myślała, nie przejmując się uczuciami innych, podczas gdy Irma była pogodna, spokojna i uprzejma. Jak można się domyślić, była ulubienicą wszystkich w okolicy. Jeśli Aila codziennie była krytykowana za swoje postępowanie i porównana do młodszej siostry, z pewnością nie wpłynęło to pozytywnie na relację sióstr. Prawdę powiedziawszy, jest mi jej trochę żal. Jako nastolatka Aila często mówiła, że opuści wyspę, kiedy tylko osiągnie pełnoletniość. Planowała zająć się dziennikarstwem i podróżować po całym świecie. Sprawy jednak potoczyły się inaczej, ponieważ matka dziewczynek zaczęła chorować na serce i jej stan powoli się pogarszał, aż nie była w stanie zajmować się ani domem, ani młodszą córką. Ojciec pracował w kopalni i w domu bywał rzadko, a wtedy głównie odpoczywał. Aila, chcąc nie chcąc, musiała przejąć obowiązki matki w opiece nad młodszą siostrą. Kiedy Irma miała trzynaście lat, pani Elina zmarła, zaś pan Vasco niewiele później zginął w wypadku. Aila była jedyną krewną Irmy - nie było nikogo innego, kto mógłby się dziewczynką zaopiekować - musiała więc odłożyć plany na kolejne kilka lat, co z pewnością było dla niej trudne. Żeby jakoś utrzymać siebie i siostrę, pisywała do lokalnej gazety felietony, bo zasiłek po ojcu nie wystarczał na życie. Podejrzewam, że przynajmniej w pracy znajdowała wytchnienie - robiła to, co lubiła - i dzięki temu była w stanie jakoś przetrwać sytuację, do której została zmuszona. Kiedy Irma skończyła szesnaście lat, zaczął się koło niej kręcić młody mężczyzna imieniem Rivel, za którego ostatecznie miała wyjść za mąż. Aila była przeciwna ich związkowi, ponieważ Rivel nie wydawał się godnym zaufania człowiekiem, jednak na miłość i zauroczenie zwykle ciężko jest coś poradzić (wiem z własnego doświadczenia). Niektórzy twierdzą, że osoba Rivela była ostatnią kroplą goryczy, która przepełniła czarę, ale ja podejrzewam, że Aila tylko czekała na okazję... na dzień, w którym będzie mogła się wyrwać z Vokzel. Po siedemnastych urodzinach Irmy Aila wyruszyła na morze i nigdy nie planowała wrócić w rodzinne strony. Irma natomiast przyjęła oświadczyny Rivela - być może dlatego, że została bez rodziny, a siedemnastoletniej dziewczynie ciężko jest żyć samej. Rivel oczywiście początkowo bardzo ją adorował, w miarę jednak upływu czasu młoda żona przestała go już tak angażować i zaczął opuszczać dom, a jego nieobecności stawały się coraz dłuższe. Ludzie podejrzewali, że prowadzi jakieś "nieczyste interesy", ponieważ nigdy nie znalazł porządnej pracy - a nawet jeśli, to nie mógł się w niej utrzymać na dłużej. Wygląda jednak na to, że także w ewentualnych "nieczystych interesach" niczym się nie wybijał, ponieważ małżeństwo miało pieniędzy tylko tyle, co na podstawowe potrzeby, i koniec końców Irma musiała się dokładać do domowego budżetu własną pracą, czyli haftowaniem. Osobiście wydaje mi się, że jeśli ktoś jest z natury nieudacznikiem, to nie odniesie sukcesu na żadnym polu, a ten człowiek takim mi się właśnie jawi: typkiem, którego pociągają szybkie i niewymagające wysiłku pieniądze. Ten świat jednak nie działa w taki sposób.. Rosapelo urodził się dopiero po siedmiu latach małżeństwa, które na tamtym etapie istniało już bardziej na papierze niż w rzeczywistości. Po prawdzie można się zastanawiać, czy Rivel na pewno jest ojcem chłopca, jednak nigdy się tego nie wypierał, zaś pani Fanny twierdzi, że między nimi dwoma istnieje fizyczne podobieństwo, nawet jeśli w niczym innym Rosapelo się (na szczęście) w ojca nie wdał. W każdym razie życie rodzinne zupełnie nie odpowiadało temu człowiekowi - musiał być już wtedy całkowicie znudzony żoną, zaś rola ojca wcale go nie uszczęśliwiła. Dość powiedzieć, że któregoś dnia zniknął na dobre. Rosapelo miał wtedy niespełna trzy lata i prawdopodobnie w ogóle go nie pamięta. Ponoć pani Irma nigdy więcej o mężu nie mówiła, choć nie wydawało się, by żywiła do niego nienawiść. Wiele osób, z którymi rozmawiałam, opisało ją jako dobrą, uczciwą kobietę, która nikomu nie życzyła źle i na nikogo nie narzekała. Po odejściu Rivela dalej zarabiała na życie wyszywaniem, a że była w tej dziedzinie bardzo utalentowana, ludzie chętnie składali u niej zamówienia. Ani ona, ani Rosapelo raczej nie głodowali, chłopiec miał też wszystkie podręczniki i przybory szkolne, jednak w ich domu żyło się bardzo skromnie. Tyle o Irmie i Rivelu. Przejdźmy teraz do Aili, która opuściła Vokzel dwadzieścia lat temu. Napisałeś mi, że według Rosapelo nigdy nie kontaktowała się z siostrą, i potwierdzają to moje źródła, czyli sąsiedzi. Jednak Aili naprawdę udało się spełnić marzenie i zostać dziennikarką. Najpierw zajmowała się tematyką podróży, później jednak przerzuciła się na politykę i ostatecznie stała się korespondentką wojenną. Jej artykuły ukazywały się nawet w światowych dziennikach i kiedy poszperałam w bibliotece, udało mi się kilka znaleźć. Wygląda jednak na to, że już od dawna nie pracuje jako dziennikarka, choć nie znam powodu. Zadzwoniłam do paru redakcji, także do tej, w której pracowała na samym końcu, a oni podali mi adres kontaktowy, który mieli zapisany w archiwach. Jest to jedyna informacja, jaką udało mi się znaleźć, i nie mam pojęcia, czy ten adres jest jeszcze aktualny. Ponieważ nie mamy nic innego, wysłałam tam list ekspresowy - to gdzieś w pierwszej połowie Nowego Świata - i teraz czekam na odpowiedź. Podałam numer swojego ślimakofonu, gdyby woleli do mnie zadzwonić. Nie wiem, jak długo powinnam czekać, ale skontaktuję się z Tobą najpóźniej za tydzień i mam nadzieję, że wtedy będę mądrzejsza w tej sprawie. Law przeczytał list dwa razy. Był pod wrażeniem, że w ciągu zaledwie kilku dni Idzie udało się ustalić tak wiele. Gdyby nie była pielęgniarką z powołania, z pewnością świetnie by się sprawdziła jako detektyw... Niby wciąż nie mieli żadnych konkretów, jednak była przynajmniej jakaś informacja, której mogli się chwycić i która mogła zaprowadzić ich do żyjących krewnych Rosapelo. Zaraz jednak pojawiły się wątpliwości. Nawet jeśli uda im się skontaktować z ciotką Rosapelo, to czy kobieta zechce się zająć siostrzeńcem, którego na oczy nie widziała i o którego istnieniu pewnie nawet nie miała pojęcia? W dodatku - wnioskując z listu - Aila nie darzyła sympatią obojga rodziców chłopca, zaś już wcześniej została zmuszona do rezygnacji ze swoich planów, gdy spadł na nią obowiązek matkowania młodszej siostrze. Nawet podejrzewając ją o najlepsze chęci, Law jakoś nie wyobrażał sobie, by ta kobieta pałała entuzjazmem na myśl, że raz jeszcze musi podjąć się opieki nad niepełnoletnim członkiem rodziny. Cóż, tym będą się martwić, kiedy - jeśli - Aila skontaktuje się z nimi. To był stary adres, o kobiecie najwyraźniej nie było już od wielu lat żadnych wiadomości, a w takim okresie czasu mogło się wydarzyć bardzo dużo. Istniało spore prawdopodobieństwo, że zdobyty przez Idę strzęp informacji do niczego im się nie przyda. Law miał niejasne wrażenie, że na coś takiego właśnie liczy. Nawracające złamania Rosapelo nie dawały mu spokoju, podobnie jak świadomość, że chłopiec miałby opuścić szpital na Raftel bez żadnej poprawy w tej materii. Ostatecznie Law postanowił dokonać szczegółowej diagnostyki jego organizmu - znaczy się, jeszcze bardziej szczegółowej niż do tej pory. Uświadomił sobie, że w gruncie rzeczy mógł coś przeoczyć. Praktycznie wszyscy pacjenci, którzy do niego trafiali, mieli chorobę albo już zdiagnozowaną, albo do tego stopnia zaawansowaną, że była ewidentna - jeden skan za pomocą Ope Ope no Mi i wszystko było widać jak na dłoni. Law leczył przypadki nieuleczalne albo beznadziejne i w związku z tym po prostu nie widywał ludzi, którym na oko nic nie dolegało. Tym razem jednak trafił do niego właśnie ktoś taki. Rosapelo nie był śmiertelnie chory, na co dzień nic mu nie dolegało i poza złamaniami był okazem zdrowia. Możliwe, że rutynowe badanie Ope Ope no Mi niczego nie wykazywało, bo odpowiadające za jego objawy zmiany były mikroskopijne, odosobnione albo jedno i drugie. Dlatego teraz Law postanowił "podzielić" organizm chłopca na części i sprawdzać je systematycznie po kolei, przyglądając się dokładnie... no, może nie każdej komórce, ale coś w tym rodzaju. Oczywiście taki proces musiał zająć sporo czasu, ale przecież nie było pośpiechu. Law wciąż nie był pewien, czy problem tkwi w mięśniach, czy jednak w układzie nerwowym chłopca - a może jeszcze w czym innym? Kości były bez zarzutu, nieważne jak wiele razy Law je badał. Rosapelo konsekwentnie zaprzeczał jakimkolwiek zawrotom głowy i uczuciu słabości poprzedzającym upadki. Z jego punktu widzenia po prostu nagle tracił równowagę, potykał się, nie był w stanie zrobić normalnie następnego kroku. Wskazywało to na jakieś zaburzenie ruchu - ale co je mogło powodować? To stanowiło zupełną zagadkę. Law musiał jednak wierzyć, że szczegółowa diagnostyka - najbardziej dokładna, jaką robił w życiu - przyniesie jakieś efekty, dostarczy odpowiedzi. - Dobrze pamiętam, że pierwszy raz nabawiłeś się złamania na schodach? To była noga, prawda? - spytał następnego dnia. - Opowiesz mi, jak to się stało? - Na klatce schodowej w domu. Byłem już prawie na samym dole, miałem jeszcze trzy czy cztery stopnie, ale wtedy jakby noga mi się podwinęła i poleciałem do przodu. Myślę, że kość się złamała, kiedy uderzyłem o kant schodka, bo cały ciężar poszedł na to miejsce - odpowiedział Rosapelo rzeczowo. - Pewnie tak było - zgodził się Law. - A pamiętasz, czy uderzyłeś się wtedy w głowę? - Nie. Tylko stłukłem sobie bark, ale nie złamałem. Miałem wtedy grubą kurtkę, bo to była zima... Rok temu. - Na pewno nic ci się przy upadku nie stało w głowę? - spytał raz jeszcze Law. - Na pewno. - Mhm. Teoria, jakoby pierwszy - zupełnie przypadkowy - upadek mógł spowodować jakieś uszkodzenie w mózgu, odeszła w niebyt. No i Rosapelo dokładnie pamiętał, że "podwinęła mu się noga", co miało przecież miejsce także w przypadku następnych złamań. Jaki był następny krok w algorytmie...? - Law-san...? - niepewny głos chłopca przerwał jego rozmyślania. - Tak? - Czy moje częste złamania to problem? - spytał Rosapelo cicho, wzrok miał spuszczony. Law milczał przez chwilę, patrząc na niego w zamyśleniu. - Poniekąd tak - odparł w końcu. - Bo nie wiem, z czego wynikają. To trochę zawstydzające, że najlepszy lekarz na świecie nie może znaleźć ich przyczyny - wyjaśnił z krzywym uśmiechem. - Ale dla ciebie... - Rosapelo urwał zdanie w połowie. - Dla mnie? - zdziwił się Law. - Dlaczego to miałby... - Zmarszczył czoło, kiedy uświadomił sobie, o co tak naprawdę chłopiec pytał. - Zaraz, Pelo, czy uważasz, że ty sprawiasz mi problem? O to ci chodziło? Chłopiec nic nie powiedział. Law westchnął. - Pelo, nawet tak nie myśl. Nie jesteś żadnym problemem i nigdy nie będziesz - powiedział z naciskiem. - Problemem jest tylko twoja dziwna przypadłość, ale zajmę się nią. Szpital to miejsce, do którego przychodzą osoby ze schorzeniami, a my je leczymy, i to wszystko - wyjaśnił spokojnie. - Pacjent nie powinien się czuć winnym z powodu swojej choroby... No, chyba że sam się do niej przyczynił. Wówczas trochę wyrzutów sumienia nie zaszkodzi. Na ile jednak widzę, ty w żaden sposób nie łamiesz sobie kości świadomie. Rosapelo kiwnął głową. - W każdym razie wygląda na to, że jeszcze trochę czasu u nas spędzisz, ponieważ zamierzam poddać cię gruntownej diagnostyce, a to potrwa. Chłopiec zerknął na niego z ukosa. - Trochę czasu? - spytał. - Tak. Rosapelo sprawiał wrażenie, jakby chciał zapytać o coś jeszcze, ale ostatecznie zrezygnował i tylko ponownie pokiwał głową. - Obiecuję ci, że... - zaczął Law i urwał. Chciał zagwarantować chłopcu, że opuści szpital zupełnie zdrowy i już nigdy nie przytrafią mu się żadne złamania, jednak zdał sobie sprawę, że wbrew najszczerszym chęciom nie może tego obiecać. Dlatego koniec końców jedynie powtórzył: - Zajmę się tym - i poczuł się, jakby tak naprawdę oszukiwał. Rosapelo jednak raz jeszcze pokiwał głową. Nie wydawał się mieć mu za złe jego niedoskonałości. - Dobrze - odparł. Law uśmiechnął się lekko i aktywował Ope Ope no Mi. Czekało go dużo pracy.
|