Rozdział 21




Ida zadzwoniła dokładnie tydzień później, w ostatni dzień marca. Law podał jej wcześniej swój numer, gdyby potrzebowała szybko się z nim skontaktować - z zastrzeżeniem, że złapać go może dopiero pod wieczór.

- Mogłam do ciebie napisać, ale jestem zbyt podekscytowana - oświadczyła od razu, a rzeczona ekscytacja była wyraźnie słyszalna w jej głosie. Zaraz jednak zapytała: - Dostałeś mój list, prawda?

- Dostałem. Udało ci się skontaktować z ciotką Rosapelo? - domyślił się Law z umiarkowanym entuzjazmem.

- Nie do końca, ale... - Mógł niemal usłyszeć, jak Ida energicznie pokręciła głową. - Posłuchaj, już ci dokładnie opowiadam. Dopiero co miałam telefon i musiałam do ciebie od razu zadzwonić. Zadzwoniła do mnie szwagierka pani Aili... siostra jej męża. Mój list trafił ostatecznie do niej. Okazało się, że pani Aila zmarła kilka lat temu - powiedziała ciszej. - Podczas jednej misji dziennikarskiej została poważnie ranna. Nie pytałam oczywiście o szczegóły, ale dowiedziałam się, że utraciła po tym sprawność fizyczną i zaczęła mieć problemy neurologiczne. Rehabilitacja nie przyniosła większych efektów. To dlatego musiała zrezygnować z pracy, choć była bardzo cenioną dziennikarką. Biedna kobieta, po tym wypadku została praktycznie przykuta do łóżka, w dodatku deficyt neurologiczny nie pozwalał jej już na jakiekolwiek pisanie. W tamtej akcji stracił życie jej mąż, także dziennikarz. Nie mogę przestać jej współczuć, mam wrażenie, że przydarzyło jej się tyle tragedii, że można by nimi obdzielić przynajmniej kilkoro ludzi... - teraz w głosie pielęgniarki brzmiały smutek i szczere współczucie, choć z pewnością w trakcie swojej pracy spotkała się już z podobnymi przypadkami. Law wiedział, że na świecie ich nie brakowało. - W każdym razie jej stan zdrowia cały czas się pogarszał i po kilku latach chorowania zmarła. Nie miała dzieci.

- To oznacza, że Rosapelo naprawdę nie ma żadnej rodziny - stwierdził, choć nie potrafił określić, jakie ta świadomość wywołała w nim uczucia.

- Zgadza się, jednak pani Lise... znaczy się, szwagierka pani Aili jest gotowa się nim zaopiekować - mówiła dalej Ida. - Powiedziała mi, że była przywiązana do bratowej i, na ile mogła, zajmowała się nią w czasie choroby. Ten adres, na który napisałam... - wymieniła nazwę miasta i wyspy. - To strony rodzinne męża pani Aili, więc oboje tam zamieszkali, podobnie jak pani Lise. Pani Lise jest mężatką, ma trzech synów, z których dwaj najmłodsi mieszkają jeszcze w domu. Mają chyba piętnaście i szesnaście lat, nie pamiętam ich imion. Pani Lise pracuje jako nauczycielka w szkole. Na ile się zorientowałam, to porządna i rozsądna kobieta.

Law milczał przez chwilę, usiłując przetrawić taki natłok informacji. Nie miał problemu ze śledzeniem wątku... po prostu wciąż nie był pewien, czy rewelacje Idy radują go czy wręcz przeciwnie.

- I tak po prostu chce się zająć kimś, kogo na oczy nie widziała? - powiedział w końcu. - Przecież Rosapelo nie jest nawet jej krewnym. Jest krewnym jej bratowej, która pewnie nawet nie wiedziała o jego istnieniu.

- Myślę, że czasami więzy krwi nie są aż tak istotne - stwierdziła Ida. - To prawda, pani Lise nigdy nawet nie słyszała o Rosapelo, jednak bez zastrzeżeń uwierzyła w całą tę historię, którą opisałam w liście. Wiedziała przynajmniej tyle, że pani Aila miała młodszą siostrę, która została w rodzinnych stronach. Porozmawiali z mężem i uznali, że jeśli chłopiec został bez żadnej rodziny, a oni są w stanie zapewnić mu dach nad głową i opiekę, to dlaczego nie mieliby tego zrobić. Ich własne dzieci są już prawie dorosłe, a oni oboje mają stałą pracę. Ich sytuacja finansowa jest stabilna. Jak ci powiedziałam, mam wrażenie, że to porządni ludzie. Pani Lise wspomniała, że pani Aila żałowała, że ona i jej mąż nie mieli dzieci. Może więc pani Lise chce Rosapelo traktować jako potomka brata i bratowej i przez to czuje się zobowiązana do opieki nad nim w takiej kryzysowej sytuacji...? W każdym razie nie wygląda na to, by wiedziała o niechęci pomiędzy panią Ailą a panią Irmą. Może koniec końców pani Aila nigdy nie wypowiadała się źle o swojej siostrze. Nie tak trudno mi w coś takiego uwierzyć. Czas i odległość leczą rany.

Law wiedział aż za dobrze, że więzy krwi czasem nie miały większego znaczenia... niemniej jednak wydawało mu się dziwne, że żyjąca gdzieś na drugim końcu świata kobieta gotowa jest przyjąć do własnego domu zupełnie nieznanego chłopca - tylko dlatego, że był siostrzeńcem jej zmarłego brata. Po prostu ciężko mu było zaakceptować coś takiego bez oporów.

- Law... jesteś tam? - rozległ się w słuchawce głos Idy.

Zebrał myśli.

- Jestem, jestem... I co? - spytał, choć nie był pewny, czy naprawdę jest ciekawy ciągu dalszego.

- No więc pani Lise powiedziała, że może jak najszybciej zacząć organizować swój przyjazd tutaj po Rosapelo. Opowiedziałam jej, rzecz jasna, że jest w szpitalu na Raftel. Wspominałeś, że on już jest zdrowy i nie potrzebuje leczenia...? Tak jej wstępnie przekazałam, ale zaznaczyłam, że muszę się upewnić.

Teraz Law miał zupełny mętlik w głowie.

- Jak najszybciej? - spytał. - Czyli kiedy?

- W połowie kwietnia mogłaby tutaj być.

W połowie kwietnia? To było już za dwa tygodnie i z jakiegoś powodu Law uznał to za bardzo rozstrajające. Dwa tygodnie? Za dwa tygodnie Rosapelo miałby opuścić Szpital Pamięci Corazona? Taka idea wydawała się zupełnie nierzeczywista i całkowicie nie do przyjęcia.

Zacisnął zęby i nakazał sobie spokój. Przecież o to się właśnie rozchodziło. Leczenie Rosapelo dobiegło końca, chłopiec wyzdrowiał i musiał zostać wypisany. Dlatego właśnie szukali jego krewnych. Dlatego Ida skontaktowała się z tymi ludźmi, którzy byli rodziną jego ciotki. Jeśli znalazły się osoby, które chciały się nim zająć - przecież to było najlepsze rozwiązanie, czyż nie...? Rosapelo nie będzie musiał iść do sierocińca, tylko zyska zastępczych rodziców i nawet braci. Po tragicznych wydarzeniach ponownie znajdzie dom, w którym będzie mógł powoli wrócić do równowagi i na nowo ułożyć sobie normalną codzienność. Nie będzie musiał żyć sam jeden, co w przypadku dziecka nigdy nie było właściwą opcją.

- Law...? - głos Idy ponownie wdarł się w jego rozmyślania. - Mogę przekazać pani Lise, żeby się już wybrała w podróż? Czy może jednak Rosapelo jeszcze będzie przez dłuższy czas hospitalizowany?

Law zdławił nagłą chęć, by odpowiedzieć na drugie pytanie twierdząco. Jednocześnie jednak wypełniło go poczucie, że był najwyższy czas zakończyć znajomość z Rosapelo. Chłopiec miał swoje życie, a on miał swoje. Było przecież naturalne, że pacjent wychodzi ze szpitala, a lekarz w nim zostaje. Prędzej czy później musieli się rozstać... i "prędzej" było w tym wypadku chyba lepszą opcją.

- Może się wybierać w podróż - powiedział, a jego głos, który rozległ się w jego uszach, był głuchy i pozbawiony emocji. - Niech się tu zjawi w połowie kwietnia - dodał... i wbrew temu, co pomyślał zaledwie przed momentem, w słowach tych pobrzmiewała jakby wiadomość: "Tylko nie wcześniej!".

- Dobrze, zaraz zadzwonię i przekażę to. Cieszę się, że Rosapelo już wyzdrowiał - odparła Ida. - Na pewno ma już dość chorowania i z chęcią opuści szpital. Nie zabieram ci więcej czasu. Miłego wieczoru! - życzyła i rozłączyła się.

Law siedział ze słuchawką w dłoni i dopiero po chwili odłożył ją na aparat, a potem oparł łokcie na biurku i czoło na splecionych dłoniach. Słowa: "na pewno Rosapelo z chęcią opuści szpital", zakłuły go paskudnie. Ale... Dlaczego tak właśnie miałoby nie być? Ludzie z założenia nie lubią być chorzy. Dla dzieci spędzanie tygodni albo wręcz miesięcy w szpitalu jest przeważnie udręką. Leczenie powinno być tak krótkie, tak szybkie jak to tylko możliwe - i do domu. Do normalnego życia. Rosapelo na pewno nie był pod tym względem wyjątkiem. Nie można było zakładać, że dobrze się bawi podczas pobytu w Szpitalu Pamięci Corazona na Raftel.

Law wrócił myślą do wcześniejszego pytania Idy: czy chłopiec już jest zdrowy i nie potrzebuje leczenia? Oczywiście Rosapelo wyzdrowiał po wypadku, odzyskał też - w niezbędnym stopniu - zdrowie psychiczne. Pod tym względem jego hospitalizacja jak najbardziej przyniosła efekty. Jednak - Law zmarszczył już zmarszczone czoło - wciąż nie udało się odkryć przyczyny jego upadków i złamań. Law odczuwał wstyd na samą myśl o tym. Przebadał Rosapelo od stóp do głów. Przeskanował za pomocą Ope Ope no Mi każdy jego organ, zbadał praktycznie każdy centymetr sześcienny jego ciała i nie znalazł żadnej patologii, mimo że przypadek pacjenta - nagłe upadki i wynikające z nich złamania kości - wydawały się niczym innym jak tylko patologią.

Jako lekarz powinien zaufać wynikom badań i uznać, że medycyna nie jest w stanie tutaj nic zaradzić... jednak jako "najwybitniejszy lekarz na świecie" nie był w stanie tego zaakceptować. Nie podobała mu się myśl, że chłopiec miałby opuścić Raftel i w dalszym ciągu być narażonym na takie złamania. Co prawda złamania rzadko stwarzały niebezpieczeństwo - a, nie licząc wypadku z promem, Rosapelo dotąd łamał sobie głównie ręce i nogi - i dawało się je leczyć wszędzie na świecie, ale istniało ryzyko, że z tak kruchymi kośćmi chłopiec spędzi resztę życia w gipsie.

Czy Law naprawdę mógł go wypuścić z Raftel... pozwolić mu oddalić się z tej okolicy i poza zasięg Ope Ope no Mi, choć nie odkrył i nie wyeliminował przyczyny złamań? Czy może jednak powinien zadowolić się tym, że według jego diabelskiego owocu chłopiec był zdrowy jak każdy inny nastolatek w jego wieku, zaś złamania były "jedynie" karmą, która przypadła mu w udziale, i miały go prześladować przez resztę jego dni...? Biorąc pod uwagę tragedie, których już doświadczył, wydawało się niesprawiedliwością losu, by miał znosić jeszcze taki ciężar. Law czuł, że wszystko w nim buntuje się przeciw takiej ewentualności... wiedział jednak dobrze, że los rzadko bywa sprawiedliwy. Tak czy inaczej, miał paskudną świadomość, że nawet gdyby zatrzymał Rosapelo na Raftel na rok, dwa, pięć, nie przyniosłoby to żadnego efektu ani niczego w sytuacji chłopca nie zmieniło. Nie mógł się tutaj kierować własną dumą lekarską, prawda?

Zajęło dłuższą chwilę, zanim był w stanie na nowo zająć się pracą.



Następnego dnia, zaraz przy porannym spotkaniu, opowiedział chłopcu o telefonie Idy. Nie było sensu tego taić... a poza tym lepiej było mieć to z głowy. Odruch chirurga.

- Gdzie to jest? - wykrztusił Rosapelo, usłyszawszy nazwę wyspy, na której kiedyś żyła jego ciotka i na którą on miał się wkrótce przenieść.

- Mniej więcej na początku Nowego Świata - odparł Law spokojnie i bez emocji, choć wyraźny wstrząs chłopca wywołał u niego nieprzyjemne uczucie w piersi.

Rosapelo nic nie powiedział. Schylił głowę, aż brązowe włosy niemal zupełnie zasłoniły jego twarz, i zaczął nerwowo bawić się troczkami bluzy. Law widział, że chłopcu nie podoba się ten pomysł - i czy było się czemu dziwić? Nagle się dowiedział, że być może za dwa tygodnie opuści rodzinne strony, by zamieszkać gdzieś na drugim końcu świata... w miejscu, o którego istnieniu pewnie nawet dotąd nie wiedział.

- To nie jest żart na pierwszego kwietnia...? - spytał cicho, nie podnosząc wzroku.

Siedzieli w jego pokoju - Rosapelo wciąż przebywał na psychiatrii, nawet jeśli nie było do tego już wskazań, jednak po tak długim pobycie nie miało sensu przenoszenie go na pediatrię czy gdziekolwiek indziej - przy stoliku pod oknem, ogrzewani promieniami słońca. Pogoda wciąż była piękna, a przyroda coraz mocniej odpowiadała na nadejście wiosny. W powietrzu śmigały już owady, zaś po zewnętrznym parapecie akurat szedł czarny pająk, przebierając ośmioma nogami. W otaczającym szpital parku zieleniła się trawa, zaś na klombach było coraz bardziej kolorowo. Gałęzie kilkunastu młodych wiśni - daru kraju Wano dla załóg Słomkowego Kapelusza oraz Lawa, sojuszników z czasu Ostatniej Wojny Pirackiej - pokryte były jasnym kwieciem. Na ustawionych pod nimi ławeczkach dostrzec można było pacjentów, którym stan zdrowia pozwalał wychodzić na zewnątrz, oraz towarzyszący im personel. Law lubił wiosnę - była takim cudownym kontrastem dla zimy - choć za samymi wiśniami nie przepadał, gdyż ich opadające płatki zbyt nieprzyjemnie kojarzyły mu się ze śniegiem. Skrzywienie, na które nie mógł nic poradzić.

Zdał sobie sprawę, że w tej chwili chciałby mieć tylko takie problemy.

- Widzę, że nie jesteś szczególnie uradowany tą perspektywą...? - rzucił, na co Rosapelo pochylił głowę jeszcze bardziej. - Powinieneś się cieszyć, że odzyskałeś zdrowie i możesz wreszcie wrócić do... - Urwał. Chciał powiedzieć: "wrócić do domu", ale przecież w przypadku tego chłopca nie było to prawdą. - I możesz wreszcie opuścić szpital - stwierdził w zamian, choć jego wahanie z pewnością nie uszło uwadze Rosapelo.

Wiedział, że brzmi niepotrzebnie rzeczowo, prawda jednak była taka, że musiał przekonać chłopca do opuszczenia Raftel... tak jak wczoraj spędził większość wieczoru i nawet część nocy, przekonując o tym samego siebie.

- Nie mogę zostać tutaj? - wymamrotał Rosapelo ze wzrokiem wciąż utkwionym we własnych kolanach.

Law zmarszczył brwi.

- Tutaj? - powtórzył. - W szpitalu? Oczywiście, że nie.

Chłopiec siedział w milczeniu przez chwilę, aż wreszcie potrząsnął głową.

- Na Raftel - szepnął.

Law stłumił westchnienie.

- Jak miałbyś sobie radzić? Jesteś jeszcze dzieckiem, musisz mieć opiekunów - powiedział cierpliwie. - Nie masz w okolicy żadnej rodziny, więc musiałbyś zamieszkać w sierocińcu. Nie cieszysz się, że znaleźli się krewni... powinowaci... - Zaplątał się w terminach, z którymi nie był szczególnie obeznany. - W każdym razie... osoby, które są związane z twoją rodziną...?

- Wolałbym iść do sierocińca - szepnął Rosapelo.

- Nie mówisz tego serio - odparł Law z niedowierzaniem. - Przecież nie znasz tych ludzi...? Słyszałem, że są naprawdę mili... w każdym razie w porządku. Rozumiem, że może cię... hmm, niepokoić myśl o przeprowadzce na drugi koniec świata, ale przecież twoim marzeniem są podróże...? Dlaczego nie potraktować tego jak dobrej okazji, żeby zobaczyć niezły kawałek Grand Line? - rzucił tonem zachęty, choć sam sobie wydawał się w tym momencie sztuczny.

Spod grzywki błysnęło na moment jedno niebieskie oko, a potem chłopiec ponownie opuścił głowę.

- To... strasznie daleko - powiedział zduszonym szeptem, od którego w Lawie ścisnęło się serce.

- Przecież jeśli ci się tam nie spodoba, będziesz mógł kiedyś wrócić.

Rosapelo znów na niego zerknął.

- Będę mógł wrócić? - powtórzył.

Law wzruszył ramionami.

- No pewnie. Za cztery lata będziesz pełnoletni i będziesz mógł decydować o sobie.

- Cztery lata... - szepnął Rosapelo w zamyśleniu, a potem raz jeszcze pochylił głowę. - To strasznie długo.

"To tylko cztery lata, zleci raz dwa", chciał powiedzieć Law, ale ugryzł się w język. W tym wieku cztery lata postrzegało się jako kawał czasu, więc nie byłaby to żadna pociecha. Trzeba było chłopca zmotywować w inny sposób... gdyby tylko mógł się w spokoju nad tym zastanowić... gdyby tylko jego serce nie waliło w jego piersi, a w głowie nie tłukła się natrętna myśl, że to wszystko jest nie tak. Musiał jednak spróbować. A potem znów i znów. Aż do skutku.

- Pelo - powiedział poważnym tonem, opierając łokcie na stoliku i wpatrując się w twarz Rosapelo, choć w tej pozycji mógł widzieć tylko czubek jego nosa. - Jest mi bardzo przykro z powodu tego, co się stało... mam na myśli śmierć twojej mamy. To jest tragedia, z którą pewnie nigdy się nie pogodzisz. Wiem, że nie pragniesz nikogo innego, bo przecież nikt nie jest w stanie jej zastąpić, prawda? Jednak nieważne jak mocno pragniemy, by było inaczej, to niestety nic nie możemy poradzić na to, że odeszła. Dzieci nie powinny zostawać bez rodziców, ale kiedy coś tak strasznego się wydarzyło, wówczas trzeba im zapewnić opiekę. Zdaję sobie sprawę, że nie chcesz iść do obcych ludzi... do kogoś, kogo w ogóle nie znasz i kogo nie widziałeś na oczy. Rozumiem też, że chciałbyś zostać w znajomej okolicy, a nie płynąć gdzieś na drugi koniec Grand Line, w zupełnie nowe miejsce. To tu się wychowałeś, tutaj mieszkałeś przez trzynaście lat. To oczywiste, że czujesz się związany z tym regionem. Jednak masz szanse na to, by mieć nowy dom. Nawet jeśli nie zastąpi ci on tego na Vokzel, to będzie bezpiecznym miejscem w tym trudnym okresie. Ci ludzie już cię... - Zawahał się, bo wiedział, że cokolwiek powie, będzie to na wyrost. - Ci ludzie już cię lubią. Gdyby tak nie było, z pewnością nie podjęliby decyzji, żeby przyjąć cię pod własny dach. Z tego, co się dowiedziałam, nie wahali się ani chwili, kiedy usłyszeli, że zostałeś sam. Mieszkanie z ludźmi, którzy cię lubią i chcą się tobą zająć, to jest znacznie lepsza opcja niż pójście do sierocińca - powiedział z naciskiem.

Rosapelo w dalszym ciągu nic nie mówił - siedział z głową w dół, pociągając za sznurówki od kaptura - a Law nagle zapragnął, by był tutaj Clione. On sam czuł się całkowicie niewłaściwą osobą do wyjaśniania takich rzeczy. Przede wszystkim brakowało mu głębokiej empatii, która pozwoliłaby mu wczuć się w sytuację chłopca i podejść do niej w sposób inny niż logiczny. Tutaj odzywała się bowiem jego skłonność do logicznego traktowania problemu. Skoro nie było innej opcji jak zamieszkanie z rodziną wuja - bo tak można chyba było określić męża zmarłej ciotki...? - jedynym wyjściem było zaakceptowanie tego. Nawet jeśli chłopcu coś takiego wydawało się w tej chwili zmianą nie do przyjęcia, Law wiedział, że dyskusje z nieuniknionym nie miały sensu, a poklepywanie po głowie nic nie da. Lepiej było uciąć to szybko, wtedy mniej bolało... choć jednocześnie zdawał sobie sprawę, że to nie takiego podejścia Rosapelo teraz potrzebował.

- Naprawdę nie mogę tu zostać? - powtórzył chłopiec, jakby nie słyszał ani słowa z jego motywującej przemowy.

Law poczuł, że ogarnia go złość, jednak pohamował się przed uzewnętrznieniem jej. To nie była wina Rosapelo, że nie chciał stąd odchodzić.

- Nie, Pelo - odparł łagodnie. - Nikt nie zostaje w szpitalu na stałe. Wróciłeś do zdrowia, nie ma powodu dłużej tu leżeć. Musimy cię wypisać.

Chłopiec poderwał głowę i popatrzył mu prosto w oczy, a jego spojrzenie było tak ostre, że Law prawie zadrżał. Nie spodziewał się u niego takiego wzroku, choć wiedział już, że trzynastolatek potrafi patrzeć w sposób bardzo intensywny.

- A co z moimi złamaniami? - spytał Rosapelo bezpośrednio. - Mam stąd odejść, chociaż... - Jego głos zadrżał, a oczy uciekły w bok, jednak wciąż mówił, mimo że jego głos był teraz cichszy: - Chociaż wciąż nie wie...my, co mi dolega? Nawet jeśli zapewniłeś, że się tym zajmiesz?

Law poczuł, jakby uderzono go w żołądek, i w pierwszym odruchu pomyślał, że to było nie fair. Zabrakło tylko słów: "Ty, rzekomo najlepszy lekarz na świecie...?", których podświadomie oczekiwał. Ale czy na pewno było nie fair? - zapytał sam siebie w następnym momencie. Nawet jeśli chłopiec uchwycił się tego jedynie jako argumentu na przeprowadzenie własnej woli - i Law nie mógł nie być pod wrażeniem jego ducha walki, bo uważał, że mężczyzna powinien raczej walczyć, zamiast się poddawać - to chłopiec mówił przecież szczerą prawdę. Przez ostatni tydzień - a tak naprawdę o wiele dłużej, już od jesieni - Lawa dręczyło poczucie, że nie jest w stanie wyjaśnić podstaw dolegliwości Rosapelo. Tylko że...

- Pelo, przebadałem cię przy pomocy Ope Ope no Mi - powiedział spokojnie, zdejmując ręce ze stołu i kładąc na kolanach. - Zbadałem cały twój organizm, każdy jego maleńki fragment. Przez wiele dni szukałem przyczyny twoich złamań, uważnie i pieczołowicie. Jednak nic nie znalazłem. Pod względem medycznym jesteś całkowicie zdrowy - stwierdził z naciskiem, by przekonać chłopca... choć przede wszystkim potrzebował przekonać samego siebie. - Ope Ope no Mi się nie myli. Gdyby w twoim ciele działo się coś niedobrego, nie ma wątpliwości, że odkryłbym to.

Rosapelo zacisnął usta w cienką linię, a Law prawie mu współczuł tego, że jego argumentacja zawiodła. Wiedział, że gdyby chłopiec naprawdę chciał go zranić, nie zatrzymałby się na samym fakcie negatywnego wyniku diagnostyki... Jego serce wciąż uderzało o wiele za szybko i daleko mu było do spokoju, który pozornie okazywał. Wiedział jednak, że tylko cierpliwością i opanowaniem może coś tutaj zdziałać.

- Pelo, wszystko będzie dobrze - powiedział, kiedy cisza się przedłużała. - Odzyskałeś zdrowie, stanąłeś na nogi, postanowiłeś żyć. Przyjmij to, co daje ci teraz życie. To nie jest takie złe. Wiem, że sobie poradzisz. Jesteś mądrym chłopakiem i masz charakter. Masz cele, które chcesz osiągnąć. Powinieneś skupić się na tych pozytywnych sprawach, a taką niewątpliwie jest fakt, że dobrzy ludzie chcą ci dać dom i zająć się tobą w tej trudnej dla ciebie sytuacji. Na pewno czeka cię jeszcze wiele trudnych chwil, ale jeśli będzie ktoś, kto pomoże ci przez nie przejść... kto będzie cię wspierał, to jest lepsza opcja niż samotność, wierz mi.

Za szybą, być może w pogoni za jakimś owadem, przeleciała mewa, wydając krzyk, który dotarł do środka nawet przez uszczelnione okno. Rosapelo nawet nie drgnął - wciąż siedział zgarbiony na swoim krześle, ze spuszczoną głową. Miękkie włosy opadały na jego czoło i oczy, co w tej sytuacji pewnie całkowicie mu odpowiadało. Law pomyślał przelotnie, że powinien był użyć Ope Ope no Mi, żeby je skrócić, tak samo jak zwykł robić w przypadku własnej czupryny, ale dotąd w ogóle nie wpadło mu to do głowy... a teraz było już o wiele za późno, by coś takiego proponować.

Zacisnął dłonie w pięści. Odczuwał zupełny mętlik, w którym jedyną wyraźną myślą było, że musi przekonać Rosapelo do odejścia z Raftel. Jeśli chodziło o całą resztę, nie miał pojęcia, co powinien myśleć i czuć. Chciał tu zostać, ale chciał też uciec. Chciał, by to Clione rozmawiał na ten temat z chłopcem, ale z drugiej strony miał świadomość, że to właśnie on - który w ciągu ostatnich tygodni spędził z Rosapelo nieporównywalnie więcej czasu niż ordynator "siódemki" - był jedyną osobą, która powinna tu być. Odczuwał też złość - na Rosapelo i na samego siebie - bo to wszystko było takie trudne i wcale tego nie chciał. Wcale nie pragnął, by w tak gwałtowny sposób została zmieniona jego egzystencja, jego codzienna rutyna - ale to już się stało i wszelkie żale były zupełnie próżne, wiedział to dobrze. Odczuwał też smutek, bo przez ten okres przyzwyczaił się do chwil z tym chłopcem, i to pomimo zakłóceń, jakie powodowały w jego pracy. Był rozdarty między pragnieniem, by nigdy do tego nie doszło, i wdzięcznością, że jednak się wydarzyło. Zdawał sobie sprawę, że przez ostatnie dwa miesiące doświadczył znacznie więcej najróżniejszych emocji niż przed wcześniejsze trzynaście lat, choć wciąż nie mógł się zdecydować, czy to źle czy dobrze, i to także go rozstrajało, w dodatku do wszystkiego innego. Wydawało mu się jednak, że kiedy Rosapelo odejdzie z Raftel, wówczas jego życie - znane i przewidywalne życie Trafalgara Lawa - wróci do normy.

Tylko tego potrzebował, prawda?

Chłopiec wreszcie uniósł wzrok i znów spojrzał mu w oczy, choć tym razem jego spojrzenie nie było tak przeszywające jak wcześniej.

- Law-san... Naprawdę chcesz, żebym pojechał z tą... z tą kobietą i zamieszkał u niej? - zapytał cicho, prawie że szeptem.

Law popatrzył na niego bez słowa. Czy chciał? Nie miał pojęcia. Wydawało mu się, że myśl o odejściu Rosapelo wywołuje u niego sprzeciw... ale przecież jego odczucia nie miały tutaj żadnego znaczenia. No i jeśli w ten sposób mógł przekonać chłopca, że nie ma innej opcji... bo przecież nie było...

- Chcę - powiedział i z jakiejś przyczyny poczuł się jak najgorsza świnia.

Przez twarz Rosapelo przebiegł jakiś grymas, ale Law nie zdążył mu się przyjrzeć, gdyż wtedy chłopiec ponownie spuścił głowę i jeszcze bardziej skulił się na krześle. Law pomyślał, że mimo wszystkich tragedii, których doświadczył, Rosapelo nigdy wcześniej nie wydawał się tak smutny jak teraz. Nie chciał jednak zastanawiać się nad tym wrażeniem... na pewno nie w tym momencie.

- Wszystko będzie dobrze - powtórzył swoje słowa sprzed chwili, choć nawet w jego uszach zabrzmiały one zupełnie płasko i nieprawdziwie, i nie jak coś, co mogłoby kogokolwiek przekonać. Nie było jednak nic innego, co mógłby w tej sytuacji powiedzieć. - Wszystko będzie dobrze, Pelo...



Wszystko miało być dobrze, ale jednak nie było, przynajmniej jeszcze nie teraz. Po ich rozmowie z pierwszego kwietnia Rosapelo powiedział, że na razie nie chce go widzieć... poprosił, żeby Law "dał mu trochę czasu". Brzmiało to wyjątkowo dojrzale i Law z pewnością byłby uradowany takim przejawem opanowania u swojego trzynastoletniego pacjenta, gdyby jednocześnie nie czuł się jak ostatni bydlak. Świadomość, że zmuszał Rosapelo do czegoś, czego ten wcale nie chciał - nawet jeśli było to w tym przypadku jedyne sensowne rozwiązanie - bynajmniej nie napełniała go radością. Czasem ogarniała go złość - sam ją w sobie wywoływał - że musi się użerać z dzieciakiem, który nie wie, co jest dla niego dobre, jednak tak naprawdę zdawał sobie sprawę, że była to emocja ponad wszelką wątpliwość sztuczna.

Nie wiedział, ile oznacza "trochę czasu". Najpierw miał nadzieję, że niewiele - dzień, góra dwa. Przyzwyczaił się do towarzystwa chłopca i teraz, gdy nie mógł się z nim zobaczyć, czuł, jakby czegoś mu brakowało. Potem jednak, kiedy Rosapelo w dalszym ciągu odmawiał spotkania z nim, Law doszedł do wniosku, że tak było właściwie lepiej. Nawet jeśli chłopiec się na niego obraził - co, szczerze mówiąc, było całkowicie zrozumiałe i zasłużone - ułatwiało to wiele spraw. Łatwiej będzie się rozstać, kiedy rozluźnią tę zadziwiająco mocną więź, która niepostrzeżenie się pomiędzy nimi zadzierzgnęła. Kiedy spędzało się z kimś kilka godzin dziennie - i w relacji odrobinę innej niż zawodowa - człowiek siłą rzeczy zaczynał uważać obecność tej drugiej osoby za naturalną. Jednak tak naprawdę byli przecież pacjentem i lekarzem, a to zawsze jest tymczasowa znajomość. Dlatego wykorzystał sytuację i nie próbował się do Rosapelo zbliżać. Kiedy nadejdzie czas - już niedługo - pożegnają się i chłopiec odejdzie do swojego nowego życia, a on zostanie na Raftel, jak był tutaj przez ostatnie trzynaście lat.

Tak minął ponad tydzień, a potem rzeczywistość brutalnie odciągnęła jego myśli od tej sprawy. Ponieważ od poprzedniego kataklizmu upłynęły już ponad dwa miesiące, musiał się oczywiście wydarzyć kolejny - i nie chodziło o wspólną imprezę urodzinową Shachiego, Penguina i Jeana Barta w Roger Bay, na której obecne było chyba pół Raftel i która skończyła się poważną bijatyką, tylko o prawdziwą, tragiczną i wstrząsającą klęskę żywiołową, w dodatku taką, której naprawdę nikt się nie mógł spodziewać.

Katastrofy były do przewidzenia przynajmniej w kwestii ich rodzaju. Naturalne często uwarunkowane były położeniem geograficznym albo klimatem - jeśli mieszkało się nad morzem, można było liczyć na sztorm albo tsunami, jeśli mieszkało się w górach, to w grę wchodziły potężne lawiny skalne, błotne czy śnieżne, zaś w innych okolicach mogły wystąpić przykładowo gwałtowne i obfite ulewy albo wywołane suszą pożary. Trzęsienia ziemi mogły się zdarzyć praktycznie wszędzie na obszarze aktywnym sejsmicznie. W przypadku katastrof związanych z działalnością człowieka były to wypadki komunikacyjne, budowlane albo inne awarie techniczne.

W ciągu trzynastu lat właściwie każda z nich miała w okolicy miejsce, a wówczas Szpital Pamięci Corazona stawał na wysokości zadania, pomagał w akcji ratunkowej i chronił ludzkie życia. Nigdy jednak nie doszło do wybuchu wulkanu - nie dlatego, że wulkanów tutaj nie było, ale dlatego, że uważane były za zupełnie wygasłe. Gdyby dawny admirał floty Sakazuki pseudo Akainu od dawna nie był martwy, można by przypuszczać, że to właśnie on usiłuje wywrzeć zemstę na Królu Piratów, którego za życia nienawidził z całego serca, tylko się trochę pomylił w obliczeniach i nie trafił w Raftel, a w jedną z sąsiedniej wysp. To wydarzenie było tak nienormalne i tak przerażające, że Law nie mógł o nim myśleć w innych kategoriach jak absurdalnie abstrakcyjne, w przeciwnym razie chyba by zwariował.

Kiedy było po wszystkim, z typowym dla siebie sarkazmem stwierdził, że szkoda, że zabrakło tutaj Luffy'ego - Słomkowy przecież uwielbiał wulkany i z całą pewnością żałował, że ominęło go widowisko na Tihxel. Jednak w trakcie erupcji i bezpośrednio po niej Law skupiony był wyłącznie na usunięciu zagrożenia i ograniczeniu liczby ofiar do absolutnego minimum - to było jedynym motorem jego akcji. Dziesiątego kwietnia, wczesnym popołudniem, które niczym nie różniło się od poprzednich, rozległ się nagle huk eksplozji. Dotarł on nawet na oddaloną o kilkadziesiąt kilometrów Raftel i był wyraźnie słyszalny przez dźwiękoszczelne szyby stołówki szpitala, w której Law akurat spożywał lunch. Podejrzewał, że mało kto zorientował się, co ten dźwięk oznacza, gdyż - potwórzmy to - w tej okolicy wybuchy wulkanów nie miały miejsca, i w pierwszej chwili podejrzewano atak zbrojny, którego następnie zaczęto gorączkowo wypatrywać. Ludzie zrozumieli, o co chodzi, dopiero gdy z Tihxel zaczęły docierać mniej lub bardziej histeryczne komunikaty z prośbą o pomoc, choć prawdopodobnie zajęło im dłuższą chwilę pojęcie tej prawdy, gdyż myśl: "Nie, to niemożliwe", uparcie pochłaniała świadomość.

Ponieważ była to katastrofa na skalę dotychczas niespotykaną i grożącą unicestwieniem populacji całej wyspy - a w zupełnie najgorszym scenariuszu dotykająca także pozostałe - Law bez wahania udał się na miejsce zdarzenia. Tu już nie chodziło o medyczne ratowanie życia, tylko o możliwości, jakie dawał Ope Ope no Mi - czyli była okazja, by pobawić się w superbohatera, choć to także ubrał w słowa dopiero po fakcie. Po prostu - pod nieobecność Słomkowego - był w okolicy jedyną osobą, która mogła szybko coś zrobić. Powszechnie uważano go za jednego z najpotężniejszych ludzi na świecie, a to przecież do czegoś zobowiązywało. Kiedy tylko dowiedział się, co się stało i gdzie, złapał Kikoku - na całe szczęście trzymał swój miecz w mieszkaniu, mimo że nie używał go od lat - wskoczył w jedną z łodzi podwodnych szpitala i popłynął z maksymalną prędkością na Tihxel, starając się nie myśleć o tym, co może tam zobaczyć. W drodze zalecił, by uformowano zespół ratunkowy - sześć jednostek - który miał za nim podążyć, jednak surowo przykazał pracownikom, że wkroczyć do akcji mogą jedynie wtedy, gdy nie narażą się na bezpośrednie niebezpieczeństwo.

Osiągnął cel po półgodzinie - wszystkie sąsiadujące z Raftel wyspy znajdowały się mniej więcej w takiej odległości. Na miejscu zastał widok, który wrażliwszą osobę niewątpliwie przekonałby o tym, że nadszedł koniec świata. Ludność, ogarnięta paniką, uciekała na morze - byle dalej od znajdującego się w samym centrum wyspy wulkanu - wypełniając rzeczywistość krzykiem niemal tak głośnym jak sam odgłos erupcji. Niebo zasnute było pyłem, który skutecznie odcinał promienie słoneczne, tak że okolica spowita była w głębokim cieniu. Wydawało się, jakby nastał już zmierzch, mimo że był dopiero środek dnia - z tego też powodu temperatura panowała niższa niż normalnie, choć przy wybuchu wulkanu można by się spodziewać czegoś zupełnie odwrotnego. Górujący nad wyspą, idealnie regularny stożek wyrzucał z siebie popiół na wysokość wielu kilometrów, a w szybko rosnącej ponad jego szczytem chmurze raz po raz ukazywały się błyskawice. Z wnętrza wypluwane były także bomby wulkaniczne, które spadały na pola, lasy, miasta i wody przybrzeżne - niszczyły wszystko, nie czyniąc żadnych względów i nie przebierając w swoich ofiarach. Na krawędzi krateru pojawiły się już pierwsze języki lawy i więzione przez grawitację zaczęły sunąć w dół, by ostatecznie pozostawić za sobą jedynie wypalony pas destrukcji. Zanim jednak dotrą do osiedli ludzkich, mieszkańcy zginą, kiedy spadnie na nich w lawinie piroklastycznej kolumna erupcyjna.

Law aktywował swój diabelski owoc w tym samym momencie, gdy znalazł się na lądzie, od razu obejmując zasięgiem całą wyspę i cały wybuch. (Nie zastanawiał się nad tym, że znów skróci swoje życie o co najmniej kilka lat - to nie miało tutaj żadnego znaczenia). Miał może kilkanaście minut, na więcej nie wolno mu było liczyć, więc musiał sprawę załatwić w tym czasie. Nie był w stanie powstrzymać erupcji - tego mógłby dokonać chyba tylko władający mocą Magu Magu no Mi - jednak mógł sprawić, by jej śmiertelnie groźny produkt, czyli to wszystko, co w tej chwili znajdowało się jeszcze w powietrzu, nigdy nie dosięgło ludzi poniżej. Nie mógł wepchnąć materiału z powrotem do wulkanu - ponieważ erupcja trwała, byłoby to równie skuteczne jak próba zatkania palcem gumowego węża, z którego leci pod ciśnieniem woda - musiał go gdzieś teleportować, przy czym "gdzieś" mogło oznaczać jedynie "do morza". Była to jednak ryzykowna operacja, która groziła wywołaniem potężnego tsunami, a odpowiedzialny człowiek nie mógł zastępować jednego niebezpieczeństwa innym. Gdyby to zrobił, bez wątpienia dotknęłoby to wszystkie okoliczne wyspy i pochłonęło znacznie więcej ofiar niż sama erupcja. Chyba że...

Wcisnął ROOM w głąb Tihxel, by zbadać komorę wulkaniczną. Znalazł ją już na głębokości kilkunastu kilometrów. Jak się spodziewał, była równie obszerna jak sama wyspa, co ułatwiało zadanie. Przeshamblesował z powrotem na brzeg tych, którzy już znajdowali się w przybrzeżnych wodach i na wszelki wypadek wzniósł wzdłuż brzegu "mur ochronny". Potem kilkunastoma precyzyjnymi cięciami Kikoku otworzył w podwodnym gruncie długie i odpowiednio szerokie szczeliny, które miały się stać przewodami bocznymi wulkanu. Starał się zrobić to jak najszybciej - prawie jednocześnie - by nie dopuścić do gwałtownych zmian w ciśnieniu, które zwiększały ryzyko tsunami - i na szczęście mu się powiodło. Magma zaczęła ochoczo wypełniać te nowe ujścia pod powierzchnią wody, by następnie - posłuszna prawom grawitacji - rozlać się po morskim dnie, spadając w coraz niższe partie oceanu i tym samym oddalając od wyspy. Wywołało to widoczne także na zewnątrz wybuchy pary bądź jedynie bąbelki wrzenia na tafli wodnej, ale przede wszystkim spowodowało błyskawiczny spadek ciśnienia w kraterze i zatrzymało erupcję naziemną. Niebezpieczna materia wciąż jednak wisiała nad głowami ludzi - całe miliony ton popiołu wulkanicznego o temperaturze bliskiej tysiącu stopni - i trzeba ją było ewakuować.

Odczekał jeszcze kilkadziesiąt sekund, a kiedy upewnił się, że aktywność w komorze wulkanicznej uspokoiła się niemal zupełnie - wypływ magmy do morza zrobił swoje - wziął się za realizację wcześniejszego pomysłu, to znaczy wpychania wyrzuconego w powietrze materiału piroklastycznego z powrotem do krateru. Na uwolnione gazy nie mógł nic poradzić - poza przesunięciem ich wyższe warstwy atmosfery, gdzie szybko ulegały schłodzeniu, a potem rozprzestrzeniały się w poziomie pod wpływem prądów powietrznych, mieszając z naturalną zawartością. Miał nadzieję, że wystarczy mu sił. Na razie trzymał się dobrze, wiedział jednak, że bardziej intensywne niż w celach medycznych używanie Ope Ope no Mi szybko uszczuplało jego zasoby energii - w najgorszym wypadku mógł stracić przytomność w ciągu zaledwie kilkunastu minut - zaś zamykanie wulkanu, nie mówiąc o utrzymywaniu ROOMu o średnicy całej wyspy, z całą pewnością nie znajdowało się daleko od samego szczytu skali wysiłku. Wolał jednak nie myśleć, co będzie, jeśli działanie diabelskiego owocu skończy się w połowie... poza tym zastanawianie się nad tym nie miało sensu - musiał skupić się tylko na swoim zadaniu

Nie wiedział, ile minęło czasu - w oczach już mu się mieniło, w uszach dudniło, a jego oddech stawał się coraz szybszy - ale wreszcie pióropusz pyłu zniknął znad stożka wulkanicznego i ponownie pojaśniało. Także lawa spływająca powoli po stokach góry została cofnięta do krateru - przypominało to trochę wrzucanie do studni dżdżownic, które uparcie starają się z niej wydostać i pełzną przez krawędź cembrowiny - zaś woda morska ugasiła wszystkie większe pożary. Przez szczeliny w dnie morskim magma wciąż wylewała się do oceanu niczym nieskrępowana i w związku z tym nie miała już potrzeby wybierania trudniejszej drogi poprzez wulkan. Temperatura okolicznych wód znacznie wzrosła, ale jeśli Law musiał wybierać pomiędzy populacją ludzką i populacją rybną, to tak naprawdę nie było żadnego wyboru.

W głowie mu się kręciło, w całym ciele odczuwał narastającą słabość. Jego siły miały się na wyczerpaniu i zdawał sobie sprawę, że ma najwyżej kilka sekund, zanim straci przytomność. Wrócił na powierzchnię ziemi - do tej pory pracował w powietrzu - i powiedział do najbliższego człowieka zupełnie spokojnym głosem:

- Jestem Trafalgar Law. Zatrzymałem erupcję, nie powinno już być żadnego niebezpieczeństwa. Przekaż to wszystkim i zajmijcie się rannymi. Zespół ratunkowy z Raftel jest w drodze, przyjmijcie ich i pozwólcie pracować z waszym personelem medycznym. Ja też chciałbym pomóc, ale niestety nie dam rady.

Potem usiadł tam, gdzie stał, i oparł o coś, co się do tego nadawało. Z nadzieją, że się obudzi - jak przez mgłę pamiętał, że czekało go jeszcze coś bardzo istotnego - dezaktywował Ope Ope no Mi i pogrążył się w ciemności.



Kiedy otworzył oczy, w pierwszej chwili pomyślał, że śnił mu się wybuch wulkanu. Zaraz potem przypomniał sobie, że przecież nie miewał snów i erupcja zdarzyła się naprawdę... choć wciąż wydawała się całkowicie nierzeczywista i ciężka do ogarnięcia. Cóż, stało się - a oceniając po tym, że żył, nie doszło do żadnego innego kataklizmu. Mrugnął kilka razy. Miał nad sobą tonący w półmroku sufit, którego nigdy wcześniej nie widział, a który mimo to nasuwał na myśl coś znajomego. Może był to też jakiś zapach, a może jakieś odgłosy, na które był wyczulony - dość powiedzieć, że zdał sobie sprawę, że ponad wszelką wątpliwość znajduje się w szpitalu. Domyślił się więc, że wciąż jest na Tihxel, w największym mieście wyspy. Ukłucie w łokciu powiedziało mu, że podpięto do niego kroplówkę.

- Odzyskał pan przytomność! - usłyszał kobiecy głos i kiedy przekręcił głowę, ujrzał siedzącą obok dziewczynę w stroju pielęgniarki. - Czy dobrze się pan czuje?

- Jak na człowieka, który wyczerpał wszystkie siły w walce z wulkanem, całkiem nieźle - powiedział z krzywym uśmiechem. - Obudziłem się, to najważniejsze - dodał z normalną dla siebie ironią.

Na twarzy pielęgniarki odbiło się pomieszane z zachwytem wzruszenie. Uśmiechnęła się, choć jej oczy podejrzanie błyszczały.

- Uratował pan nas wszystkich... a ja mogę tylko powiedzieć panu: "dziękuję"... Proszę poczekać, muszę przekazać, że odzyskał pan świadomość - to mówiąc, podniosła się ze stołka i wyszła z pokoju pospiesznym krokiem.

Nie minęło pół minuty, gdy w drzwiach pojawił się Bepo.

- Zachciało ci się zgrywać bohatera - rzucił mink w ramach przywitania, podchodząc bliżej. - Choć nie wiem dokładnie, co się stało, bo każdy z pacjentów opowiedział trochę inną wersję wydarzeń...

Law wyszczerzył się do niego.

- Zawsze chciałem zrobić coś rodem z komiksów o Germie - odparł, siadając na łóżku i spuszczając nogi na podłogę, a następnie usunął wkłucie.

Bepo wywrócił oczami.

- Wszystko okej? - zapytał, siadając obok niego. - Spałeś półtora dnia.

- Półtora dnia?! - Law nie byłby bardziej zaskoczony, gdyby mink oświadczył mu, że zamierza porzucić medycynę i w zamian poświęcić się karierze tancerza. Z drugiej strony... - Cóż, to była dość... wymagająca robota - mruknął.

- Dobrze, że się obudziłeś - stwierdził Bepo neutralnym tonem.

- No.

Siedzieli przez chwilę w ciszy, a potem żołądek Lawa przypomniał o swoim istnieniu głośnym burczeniem.

- Możesz wstać? Pójdziemy coś zjeść - spytał mink.

- Jasne. Marzę o tym - odparł skwapliwie Law, podnosząc się do pionu. Nawet mu się nie zakręciło w głowie, choć podświadomie tego oczekiwał.

- Domyślam się, kroplówka nikogo nie nakarmi.

- Swoją drogą, Bepo... - Law odwrócił się do przyjaciela, gdy już szli korytarzem. - Położyłeś mnie w szpitalu? - spytał z udawaną groźbą.

Mink wzruszył ramionami.

- To właściwe miejsce dla nieprzytomnej osoby - powiedział. - No i chciałem cię mieć na oku.

Law rozejrzał się. Jak na stan po katastrofie naturalnej szpital był zdumiewająco cichym miejscem. Inna sprawa, że panowała noc.

- Czyli jest jedenastego wieczór? - upewnił się.

- Już właściwie dwunastego - odparł Bepo, spojrzawszy na zegarek. - Kwadrans po dwunastej..

- Opowiedz, co się stało po tym, jak odpadłem - poprosił Law. - Dużo ofiar?

- Kilkadziesiąt, głównie zabitych przez bomby wulkaniczne - poinformował mink rzeczowym tonem. - Rannych kilkuset, ale na szczęście szpital ocalał, a z nim cały personel medyczny. W dodatku akurat obie dzienne zmiany były na miejscu, kiedy to się wydarzyło. Szybko zaczęliśmy leczenie.

- Przypłynęło od nas więcej ludzi?

- Oczywiście, głównie z chirurgii i ortopedii, ale tak naprawdę każdy oddział kogoś wysłał. To normalne w takiej sytuacji.

- Nawet "siódemka"?

- Głupie pytanie. Przecież oni zawsze wysyłają zespół pomocy kryzysowej. A co, stęskniłeś się już za Clione? - spytał Bepo ze złośliwością, która rzadko mu się zdarzała.

- Nie. Chciałem się dowiedzieć, czy Clione wpadł w histerię, kiedy się dowiedział, że tu popłynąłem.

Mink rzucił mu takie spojrzenie, że Law się niemal zarumienił. Sam nie wiedział, skąd mu się wzięła taka odzywka.

- To był żart. W dodatku niezbyt mądry - mruknął, wciskając głowę w ramiona.

- No raczej - zgodził się Bepo. - Uznajmy, że ci się wymknęło po omdleniu. Nie sądzę, bym kiedyś miał ujrzeć naszego drogiego psychiatrę wpadającego w histerię... nawet z twojego powodu - dodał krytycznie, a potem popatrzył na niego z ukosa. - Swoją drogą... Nie zamierzasz go teraz podrywać na swoje superbohaterstwo, prawda...? Myślę, że nawet on uznałby to za przesadę.

- Bardzo zabawne... - prychnął Law. - Nigdy go nie podrywałem.

Pomyślał przelotnie, że ma nadzieję, że do Bepo nie dotrze wiadomość o tym, jak dziwny wymiar pod jego nieobecność przybrała już wystarczająco dziwna relacja dyrektora Szpitala Pamięci Corazona i ordynatora "siódemki". Chociaż... czy było na świecie coś, co mogło minka zdziwić? - zapytał samego siebie w następnej chwili. Jego przyjaciel, mocny jak sama ziemia i potężny jak górskie wypiętrzenie, widział u boku swojego dawnego kapitana rzeczy, o jakich nie śniło się większości ludzi. Dobrze było mieć kogoś takiego przy sobie w tym momencie.

Stołówka, najpewniej z powodu stanu wyjątkowego, działała nawet w środku nocy. Law dostał ciepłej zupy, a potem także zapiekanki rybnej z ryżem i dużą ilość zielonej herbaty. Przy jedzeniu on i Bepo kontynuowali rozmowę na temat szkód na Tihxel oraz w okolicznych wodach. Ku uldze Lawa jego manipulacje nie spowodowały niebezpiecznego tsunami. Pozostałe wyspy wysłały już pomoc żywnościową i sanitarną, jak również materiały budowlane i ludzi do usuwania zniszczeń, by choć trochę odciążyć tubylców. Temperatura oceanu, która gwałtownie wzrosła za sprawą wylania się magmy, w ciągu półtorej doby już sporo się obniżyła. Wkrótce w okolice napłyną nowe ławice ryb i skorupiaków - o ile wody nie zostały skażone przez żadne wydobywające się z magmy toksyczne gazy. Ponieważ istniało takie ryzyko, do spożycia nie nadawały się ryby, które poniosły śmierć, gdy morze nagle się ogrzało, chyba że ktoś przebadał skład wody pod względem chemicznym. To już jednak nie było jego zmartwienie.

- Czy są jacyś pacjenci, których stan wymaga Ope Ope no Mi?

- Ty już sobie daruj używanie diabelskiego owocu - odparł mink stanowczym tonem, co było w pełni do przewidzenia.

- Czuję się zupełnie dobrze - zaprotestował Law. - Wyspałem się i zregenerowałem, naprawdę. Skoro już tu jestem, chciałbym się przydać zgodnie ze swoim powołaniem.

- No tak, okiełznanie wulkanu to była tylko taka poboczna robótka - mruknął Bepo z przekąsem. - Skoro już musisz wiedzieć, jest kilkoro w stanie krytycznym.

- To zaraz mnie do nich zaprowadzisz... właściwie od razu możemy iść - powiedział Law, dopijając herbatę, i wstał.

Mink westchnął i również się podniósł.

- Kiedyś naprawdę zarobisz się na śmierć - stwierdził.

- A co by było w tym złego?

Bepo uniósł łapę i lekko go pacnął po głowie.

- Nie chcę słyszeć takich rzeczy. Masz żyć długo i szczęśliwie.

- Jak w bajce.

- No.

Kiedy szli do pierwszego pacjenta, a ich kroki rozlegały się cichym stukotem w korytarzu, Law powiedział:

- Wrócę rano na Raftel. Mam nadzieję wymknąć się niespostrzeżenie, zanim zrobi się zamieszanie. Mam dość roboty u siebie, straciłem półtora dnia...! - stwierdził z udawanym oburzeniem, na które Bepo wywrócił oczami. - A ty?

- Myślę, że też mnie już tutaj nie będą potrzebować, więc możemy wymknąć się razem, panie superbohaterze - odparł mink.

Law uśmiechnął się krzywo. Wciąż jeszcze nie dotarło do niego, czego dokonał. Gdyby ktoś kiedyś powiedział mu, że będzie walczyć w wulkanami, w dodatku skutecznie, prawdopodobnie uznałby to za głupie gadanie. Do tej pory jego największym popisem było przecięcie w poprzek góry, ale nie było to osiągnięcie, z którego byłby dumny, bo wówczas zdecydowanie przesadził. Jednak tym razem... Cóż, udało mu się uratować sporą ilość ludzi... a i wulkan ocalał w niezmienionej postaci, więc chyba mógł być z siebie zadowolony...?

- Cieszę się, że nic ci nie jest - powiedział Bepo, a jego słowa napełniły Lawa ciepłem.

- Mam jeszcze coś do zrobienia - mruknął w odpowiedzi, choć mówił bardziej do samego siebie.

Pożegnanie z Rosapelo, które miało nastąpić już pojutrze, z pewnością było łatwiejszą sprawą niż powstrzymanie erupcji wulkanu.



rozdział 20 | główna | rozdział 22