Jakimś cudem Lawowi i Bepo rzeczywiście udało się wrócić na Raftel tak, by nikt nie zauważył ich zniknięcia. Pewnie zdroworozsądkowo zakładano, że nie wpadłoby im do głowy wyjeżdżać bladym świtem... albo po prostu większość ludzi w tamtym momencie jeszcze spała i dlatego ich odpłynięcie nie wzbudziło żadnej sensacji. W dodatku Law użył ROOMu, by przetransportować siebie i Bepo na nabrzeże, gdzie znajdowały się łodzie podwodne Szpitala Pamięci Corazona, więc wszystko odbyło się w gruncie rzeczy w ciągu kilku minut. Nikt nie miał szans ich zatrzymać. Law nie chciał znaleźć się w centrum uwagi, a tak by się niewątpliwie stało, gdyby na Tihxel pozostał. Wystarczało mu, że jako władający mocą Ope Ope ni Mi na co dzień znajdował się mniej lub bardziej na świeczniku i czasem nawet trafiał na nagłówki ogólnoświatowych gazet. Poza tym stracił półtora dnia pracy we własnym szpitalu, które teraz musiał jakoś nadrobić. Niestety jego diabelski owoc, chociaż zdolny naginać granice przestrzeni, nie był w stanie dokonać podobnych cudów z czasem i tę smutną prawdę Law musiał zaakceptować już dawno temu. Zanim odpłynęli, Law rzucił jeszcze spojrzenie na górujący nad wyspą - czy wręcz wyrastający z jej środka - wulkan. Choć dopiero się rozjaśniało, regularny stożek widoczny był już całkiem dobrze. Tkwił tam spokojnie i niczym nie dawał poznać, że zaledwie dwa dni temu sprowadził śmiertelne zagrożenie na dziesiątki tysięcy ludzi. Prawdopodobnie od dawna uważany był za wygasły - o ile w ogóle uważano go za wulkan - i dlatego nikt nie spodziewał się, że kiedyś może wybuchnąć. Cóż, Law wepchnął mu z powrotem do gardła całą zawartość rozdętego brzucha i przynajmniej na razie wyglądało na to, że niebezpieczeństwo minęło. Miał nadzieję, że przybędą tu jacyś wulkanolodzy, by zbadać aktywność sejsmiczną okolicy i ocenić, czy wybuch ma szanse się powtórzyć. Przede wszystkim jednak liczył na to, że władze wyspy opracują sensowny plan ewakuacji i działania kryzysowego, gdyż tylko to mogło ocalić ludność przed zagładą. Wulkan znajdował się w centrum wyspy, której średnica liczyła jakieś trzydzieści kilometrów. Ewentualna erupcja zagrażała wszystkim mieszkańcom. Nie można przecież było liczyć na to, że Trafalgar Law zawsze będzie dostępny, nawet biorąc pod uwagę, że praktycznie się z okolicy nie ruszał. "Obyśmy się już więcej nie widzieli", pożegnał w myślach ognistą górę, której nazwy nawet nie znał, i obniżył spojrzenie na miasta i wioski położone na jej zboczach, coraz liczniejsze w miarę zbliżania się do brzegu. Doszedł do wniosku, że tym razem szczęście im naprawdę sprzyjało. Po pierwsze zdążył dotrzeć do Tihxel, zanim na wyspę spadła lawina piroklastyczna, która oznaczałaby destrukcję natury, budynków i ludności w ciągu zaledwie kilku minut. Po drugie udało mu się dosięgnąć komory magmowej i wywołać w niej spadek ciśnienia, który zatrzymał erupcję. Po trzecie zdołał dokonać tego wszystkiego, zanim wyczerpał siły - i w dodatku przeżył... Wystarczyło, by jeden z tych elementów zawiódł, i Tihxel przeszłaby to historii, a Law być może razem z nią. Tak, ponad wszelką wątpliwość zostali tym razem oszczędzeni przez los. Law jednak był realistą i nie zamierzał zakładać, że przy następnym wybuchu sytuacja potoczy się równie bezproblemowo - dlatego właśnie niezbędna była fachowa ocena, kiedy do następnego wybuchu dojdzie. Wiedział, że generalnie sprzyjało przeżyciu - choć może niekoniecznie psychice - traktowanie każdego wulkanu jako czynny i potencjalnie niebezpieczny, a w przypadku takiego, który dopiero co był wybuchł, było to jedynym zdroworozsądkowym działaniem. Rozejrzał się po najbliższej okolicy. Ślady po licznych pożarach były widoczne także w głównym mieście - podobnie jak naprawy, do których już się zabrano. Bepo powiedział mu, że na Tihxel przybył między innymi Franky, by nadzorować odbudowę zniszczeń. W szerokiej piersi cyborga, który swego czasu był cieślą okrętowym Króla Piratów i zbudował jego słynny okręt Thousand Sunny - to on pozwolił Słomkowym przybyć kilkanaście lat temu na Raftel i odkryć One Piece - biło wielkie ludzkie serce i bez wahania potrafił on oferować pomoc każdemu, kto jej potrzebował. Law podejrzewał, że mieszkańcy wyspy zostaną także uraczeni jego fantazyjnym zmysłem architektonicznym i tym samym wzbogacą się przynajmniej o jeden budynek, który w innych okolicznościach wzbudzałby kontrowersje swoim wyglądem... Franky nie przepuścił okazji, by poeksperymentować z formą i budulcem, ale w sumie dzięki temu świat był bardziej kolorowy i radosny. Lawowi i tak było wszystko jedno, bo choć wyznawał się na wielu innych rzeczach z wulkanami włącznie, akurat architektura się do nich nie zaliczała. Tak czy inaczej, mógł odpłynąć z Tihxel z poczuciem, że wyspa i jej ludność byli w dobrych rękach. Po dotarciu do szpitala Law przekazał swojej sekretarce polecenie, że nie ma go dla nikogo, z naciskiem na dziennikarzy zwłaszcza, i rzucił się w wir pracy. Miał niejaką zabawę, widząc na korytarzach i oddziałach skierowane na siebie spojrzenia - tak pacjentów, jak i pracowników - wyrażające w pierwszej kolejności konsternację i niedowierzanie. Ten i ów zerkał przelotnie na gazetę, jeśli akurat miał ją pod ręką, a potem znów wpatrywał się w dyrektora Szpitala Pamięci Corazona na Raftel, jakby nie wiedział, czemu powinien bardziej ufać. Law podejrzewał, że przynajmniej w lokalnej prasie pojawiły się już informacje o tym, jak powstrzymał erupcję wulkanu na sąsiedniej wyspie. Ludzie prawdopodobnie nie byli pewni, czy to prawda, skoro teraz Trafalgar Law jak gdyby nigdy nic był w pracy i nawet fartuch miał nieskazitelnie biały. Z całą pewnością nie wyglądał jak ktoś, kto zaledwie dwa dni wcześniej stoczył walkę z wulkanem, a prasie tak czy inaczej nie należało wierzyć bezkrytycznie. Nikt jednak nie miał odwagi zapytać go o to wprost, więc ludzie pozostawali sami ze swoimi podejrzeniami. Oczywiście takie przypadki jak Ikkaku czy Shachi i Penguin wierzyły absolutnie we wszystko, co o Lawie pisano czy mówiono. Mieli za sobą ponad dwadzieścia lat wspólnej przeszłości, a w czasach, gdy istnieli jako załoga Piratów Serca, Law nie raz i nie dwa dał im pokaz swoich możliwości. Uwierzyliby bez zastrzeżeń pewnie nawet wtedy, gdyby w gazetach napisano, że Trafalgar Law zdołał sprawić, że kula ziemska zaczęła się obracać w przeciwnym kierunku... Po prawdzie zawsze mieli o nim zbyt wysokie mniemanie, stwierdził z niejakim zażenowaniem i wziął się za leczenie kolejnego pacjenta. Ponieważ miał naprawdę dużo roboty - nawet z lunchu zrezygnował - nie udało mu się odwiedzić Rosapelo... a przynajmniej zabieganiem to sobie tłumaczył. Tak naprawdę wciąż nie czuł się dobrze po tym, jak potraktował chłopca kilkanaście dni temu. Obawiał się, że Rosapelo znów będzie go prosił o możliwość pozostania na Raftel, a takiej sytuacji chciał uniknąć. Nie był przyzwyczajony do tego, że ktoś go ze łzami w oczach o coś prosi. Przeważnie dawał innym to, czego potrzebowali - i tylko jako lekarz - a potem się z nimi żegnał, zwykle na odległość. Trzynastolatek jednak nie chciał od niego leczenia czy medycyny, tylko... No właśnie, czego? Chyba tego, by mógł zostać w tej okolicy, zamiast wyjeżdżać na drugi koniec świata? Law właściwie nie wiedział, dlaczego chłopiec zwrócił się z tym do niego... znaczy się, wiedział: był osobą, z którą Rosapelo spędzał najwięcej czasu. Po prostu nie było to coś, co leżało w jego mocy. Uważał, że chłopcu najlepiej będzie z rodziną... nawet jeśli miała to być rodzina cokolwiek zastępcza. Zastępcze rodziny przecież bywały... dobre. W każdym razie już pojutrze Rosapelo opuści Raftel i okolice, kiedy przybędzie po niego jego nowa opiekunka. On i Law pożegnają się... może nie na zawsze? Kiedy chłopiec osiągnie pełnoletniość, mógł przecież wrócić w rodzinne strony, jeśli zechce. Law chętnie dowie się, czy wyjaśniła się przyczyna jego upadków i złamań - i czy wyrósł z tej przypadłości. (W głębi ducha podejrzewał, że odpowiedź na jedno i drugie będzie negatywna, ale mógł sobie to przynajmniej wyobrażać). Zastanowił się, na jakiego mężczyznę Rosapelo wyrośnie. Mogło być tak, że Law go w pierwszej chwili nie pozna, bo - w przeciwieństwie do dziewcząt - chłopcy potrafili się bardzo zmienić w ciągu zaledwie kilku lat... Z jego twarzy na pewno zniknie do końca dziecinność, może będzie wysokim, umięśnionym facetem. Cóż, jeśli coś, to przynajmniej po tych niezwyczajnie niebieskich oczach Law powinien go rozpoznać... Law jednak zapytał samego siebie, czy Rosapelo kiedykolwiek jeszcze będzie sobie życzył spotkania z nim. Koniec końców nigdy nie odwołał tego swojego: "nie chcę cię na razie widzieć", więc może obraził się na niego na dobre...? Z pewnością poczuł się, jakby Law zawiódł jego zaufanie, a w takim wypadku po co miałby chcieć zawracać sobie nim głowę? Law usiłował postawić się w jego sytuacji, jednak - znów! - zupełnie niechciane na pamięć przychodziły mu sceny z własnej przeszłości, które przekazywały coś zupełnie innego. Doskonale pamiętał, że wtedy, w trakcie tych ostatnich wspólnych tygodni byłby w stanie znieść wszystko i wybaczyć wszystko, byle tylko zostać z Corazonem... Jednak ta sytuacja różniła się od tamtej jak dzień i noc - przede wszystkim dlatego, że Corazon był najlepszym człowiekiem na świecie, a Law zupełnym dupkiem, który dawał innym powody do tego, by go nienawidzili... Było jak było, za dwa dni pożegna się z Rosapelo i chłopiec odpłynie. Nawet jeśli nie widzieli się od zeszłego poniedziałku, to przynajmniej pożegnanie Law był mu winny. Nie był sentymentalny, ale nie chciał rozstawać się w niezgodzie. Nie licząc dawnych towarzyszy z załogi, a obecnie współpracowników, Rosapelo był człowiekiem, z którym w ostatnich latach spędził najwięcej czasu i na swój sposób bardzo intensywnie. Ktoś mógłby powiedzieć, że dwa miesiące były w skali dekad zaledwie krótką chwilą, jednak nie zmieniało to faktu, że w tym okresie Law przeżył za sprawą kontaktów z chłopcem więcej emocji niż przez wcześniejsze kilkanaście lat... Sygnał ślimakofona przerwał jego rozmyślania. Był późny wieczór, siedział w swoim gabinecie nad dokumentacją, której dzisiaj miał dwa razy tyle co zwykle... i jeszcze trochę mu zostało, ponieważ przez ostatnie pół godziny dumał o swoim pożegnaniu z Rosapelo, uświadomił sobie z sarkazmem. Ślimakofon wciąż hałasował - musiał to być ktoś, kto miał jego bezpośredni numer, a takich osób było bardzo niewiele. Przysunął aparat bliżej i odebrał. Okazało się, że dzwoni Sengoku-san. - Prawda to, że powstrzymałeś erupcję wulkanu i ocaliłeś lokalną wyspę przed zagładą? - zapytał emerytowany admirał, jak tylko się przywitał; nie miał zwyczaju owijania w bawełnę. - Właśnie dostałem dzisiejszą gazetę, piszą o tym zaraz na drugiej stronie. "Trafalgar Law po raz kolejny dokonuje niemożliwego i pokonuje wulkan. Czy istnieją dla niego granice?", taki jest nagłówek. Law chciał z przyzwyczajenia powiedzieć, że gazety jak zwykle wyolbrzymiają sprawę... tylko że w tym przypadku nie mógł. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek słyszał o czymś podobnym - chyba że chodziło o władającego mocą Magu Magu no Mi. - Prawda - mruknął. - Jak to zrobiłeś? Mimo że artykuł zajmuje pół strony, jego autor w sposób zasługujący na uznanie unika konkretów, więc po kilkuminutowej lekturze wiemy mniej więcej tyle, ile mówi nam tytuł, plus oczywiście jakieś dane na temat wyspy, które równie dobrze można sobie poczytać w roczniku statystycznym. - To pewnie dlatego, że nie zgodziłem się na ekskluzywny wywiad - powiedział Law, uśmiechając się krzywo. - Nie, nie dałem nawet żadnemu dziennikarzowi możliwości, żeby o taki poprosić - poprawił zaraz. - To do ciebie podobne - odparł Sengoku, a potem stwierdził: - Sam pewnie też bym tak zrobił, gdybym tylko miał możliwość. No, to jak tego dokonałeś? Law opowiedział mu pokrótce przebieg wydarzeń, jakie stały się jego udziałem na Tihxel. Mówił bez żadnego kontaktu uczuciowego, jakby składał relację ze spraw, które jego samego nie dotyczyły. Wciąż nie dotarło do niego, co tak naprawdę zrobił, i nie był pewny, czy kiedykolwiek to nastąpi. Powodu należało chyba upatrywać w fakcie, że cała operacja trwała coś między kwadransem a pół godziny, zaś zaraz potem stracił przytomność, więc wszystko to nie zdążyło zapaść się głęboko w jego umysł, w jego pamięć. Kiedy skończył, Sengoku powiedział z przekąsem: - Zastanawiam się, co będzie następne, choć w gruncie rzeczy wolę sobie nie wyobrażać. Czy ty nie możesz usiedzieć w swoim szpitalu i musisz się bawić w bohatera? - spytał z lekkim wyrzutem. - Ten wasz Król Piratów nie mógł się tym zająć? Rzekomo jest najpotężniejszym człowiekiem na świecie...? - Nie mógł, bo go nie było. Ale to nawet lepiej, bo znając jego, postanowiłby wulkan spacyfikować siłą fizyczną, doprowadzając do zupełnego kataklizmu. Nie było tu nikogo, kto mógłby coś w tej sytuacji poradzić, Sengoku-san. - No już dobrze, dobrze. Najważniejsze, że nic ci nie jest...? - to stwierdzenie zabrzmiało jak pytanie. - Oczywiście, że nic mi nie jest - zapewnił go Law. - Od rana jestem z powrotem na Raftel i zdążyłem zapomnieć o całej tej sprawie, tyle mam roboty... - Och, na pewno ci nie dadzą zapomnieć, skoro mieszkańcy wyspy postanowili przemianować wulkan na Mount Trafalgar. Choć według gazety... niech no zerknę... o, jest, część ludzi wnioskuje za Trafalgar's Peak albo Trafalgar's Tip, więc chyba jeszcze się do końca nie zdecydowali. Nie zaprosili cię na uroczystość? Law dopiero po chwili był w stanie się odezwać. Nie przypominał sobie, kiedy poprzednim razem jakaś wiadomość do tego stopnia wytrąciła go z równowagi. Nie, to musiał być tylko głupi żart... - Mówisz serio? - spytał słabo, odpędzając absurdalną, acz natrętną myśl... nadzieję, że wybór nie padnie przynajmniej na Trafalgar's Tip, bo brzmiało to jakoś... obscenicznie. - Serio, serio - potwierdził z entuzjazmem stary admirał. - Pomyśl, dostaniesz pomnik już za życia, i to taki, który przetrwa wieki. Czy to nie zacne? - Sengoku-san, mam nieodparte wrażenie, że robisz sobie zabawę moim kosztem. - Cóż, wolę się z twojego powodu śmiać niż płakać, nieznośny chłopaku. Nie wiem, dlaczego wciąż robisz rzeczy, które mnie o zawał serca przyprawiają... a niby powinienem się już był przyzwyczaić... - mruknął dawny głównodowodzący Marynarki do słuchawki. - Na pewno wszystko u ciebie w porządku? Dobrze się domyślam, że użycie Ope Ope no Mi do czegoś takiego musiało cię kosztować nielicho sił...? - Wszystko w porządku, Sengoku-san - powtórzył Law, czując to śmieszne łaskotanie w piersi, jak zawsze, kiedy staruszek mówił na niego "nieznośny chłopak". - Odpocząłem wystarczająco i jestem jak nowy - dodał, mając nadzieję, że stary admirał nie jest świadomy tego, że intensywne używanie Ope Ope no Mi skraca życie swojego właściciela. - Ale... Mount Trafalgar...? - Brzmi pięknie, rzekłbym. - Przesadzają... - Cóż, może w ten sposób chcą przekazać wulkanowi, że został okiełznany i należy do ciebie. I że przybędziesz zawsze, żeby go powstrzymać, więc lepiej niech siedzi cicho i nie powoduje problemów. - To zabrzmiało bardzo... romantycznie. - To pewnie dlatego, że wczoraj skończyłem czytać książkę... zbiór opowieści z podróży pewnego odkrywcy i mi się jego kwiecisty styl wypowiedzi udzielił - wyjaśnił Sengoku z zapałem. - Wracając do okiełznywaniu wulkanu... - Law postanowił zignorować kwestie literackie. - Nie wiesz przypadkiem, czy Magu Magu no Mi wrócił do obiegu? W przeciwieństwie do mnie jesteś na czasie, jeśli chodzi o informacje ze świata - dodał z najlżejszą nutą uszczypliwości. - Niestety, o tym nic mi nie wiadomo. - Szkoda, przydałby się nam tutaj... Cóż, pozostaje mieć nadzieję, że kiedy się pojawi, trafi do człowieka, który zrobi z niego właściwy użytek, na przykład zostanie wulkanologiem. Chociaż... jak się ma Magu Magu no Mi, to człowiekowi na nic potrzebna wiedza o wulkanach - stwierdził Law krytycznie. - Ale rozumiem twoją ideę, więc oby tak było naprawdę - zgodził się Sengoku, ani słowem nie nawiązując do swojego następcy na stanowisku przywódcy Marynarki, dawno zmarłego Sakazukiego, który był prawdopodobnie najlepiej (albo najgorzej, w zależności od kontekstu) zapamiętanym posiadaczem Magu Magu no Mi w historii. - Dobrze, nie przeszkadzam ci w pracy, bo pewnie ci jej nie brakuje. Dbaj o siebie. Mam nadzieję, że bierzesz sobie czasem wolne. - Biorę, biorę - uspokoił go Law. - Zaraz w przyszłym tygodniu mam dzień urlopu - poinformował, choć jednocześnie przyszła mu do głowy natrętna myśl, że mógłby z niego zrezygnować, skoro dopiero co przespał ponad dobę na Tihxel. Poza tym ciężko mu było wyobrazić sobie cały dzień wolny, skoro Rosapelo już nie będzie... Wydawało mu się to zupełnie bez sensu. - To dobrze - odparł Sengoku z zadowoleniem, niepomny jego rozterek. - Dobranoc! - Sengoku-san...? - zawołał w pośpiechu Law, zanim jego rozmówca zdążył odłożyć słuchawkę. - Tak? Law milczał. Chciał powiedzieć coś o rozstaniach i pożegnaniach... może zapytać o doświadczenia albo poprosić o radę... ale ostatecznie zrezygnował, bo sam nie wiedział, czego tak naprawdę oczekuje w odpowiedzi. - Dziękuję, że zadzwoniłeś - rzucił do słuchawki, a stary admirał, nawet jeśli wyczuł jego wahanie, nie dopytywał się o jego powody. Law był mu za to wdzięczny. Chyba. - Miłego dnia, Sengoku-san - powiedział i rozłączył się. Odsunął ślimakofon na brzeg biurka i ponownie zajął się papierami. Nie mógł jednak skupić się na pracy i po chwili walki z samym sobą odchylił się na oparcie fotela i spojrzał w sufit. Mimo że rozmowa z Sengoku-san jak zawsze napełniła go ciepłem, to jednocześnie uświadomiła mu ciężar, który zalegał w jego piersi. Zdał sobie sprawę, że jakąś częścią siebie wcale nie chce się żegnać z Rosapelo. Niby przez ostatnie dwa tygodnie i tak nie spędzał z nim czasu - i jego życie zaczęło przypominać to, które miał przed poznaniem chłopca - niemniej jednak myśl o rozstaniu na dobre, przynajmniej na kilka lat, nie była przyjemna, wydawała się wręcz... niesłuszna. Law wiedział, z czego to wynika - przywiązał się do chłopca, a ta świadomość napełniała go bardzo mieszanymi uczuciami. Odkąd skończył dziesięć lat, trzymał ludzi na dystans, gdyż wiedział, że jeśli nie będzie tego robił, bardzo szybko się do nich przywiąże, a tego nie chciał. Przywiązanie narażało człowieka na stratę i cierpienie, a tych doświadczył aż za wiele. Kiedy jednak mimo wszystko człowiek już się przywiązał, zaczynał pragnąć towarzystwa tej drugiej osoby i postrzegać jej nieobecność jako coś nienormalnego... i to właśnie teraz się z nim działo. Jakaś jego część uparcie się przed tym wzbraniała i nakazywała jak najszybciej zakończyć tę znajomość, zanim będzie za późno. Inna część usiłowała przypomnieć mu, że Rosapelo jest pierwszym od ćwierć wieku człowiekiem, który potrafił wzbudzić w nim głębsze emocje i zaangażowanie, nakłonić do zwierzeń i stworzyć wzajemne porozumienie. Law wiedział, że posłucha tego pierwszego głosu - głosu rozsądku - który zawsze go chronił... ale jednocześnie podjął decyzję, by jutro odwiedzić chłopca. Może to była ostatnia okazja, by normalnie porozmawiać twarzą w twarz. Biorąc pod uwagę, że Rosapelo stał się dla niego - choćby na krótką chwilę - kimś szczególnym, zasługiwał na lepsze traktowanie. Tak, koniecznie go jutro odwiedzi. Nie mogło go spotkać nic gorszego niż wiadomość, że chłopiec nie chce mieć z nim do czynienia. Mimo tego postanowienia - było po drugiej, gdy wreszcie uporał się ze wszystkimi papierami i udał na spoczynek - trudno mu było zasnąć. Z jakiegoś powodu nie pomogło nawet powiedzenie sobie, że to prawdopodobnie ostatnia noc z takimi problemami. Z jakiegoś powodu czuł się z tą świadomością gorzej. Następnego dnia skonsternowanych spojrzeń było jeszcze więcej - prawdopodobnie za sprawą artykułu w dzienniku światowym - jednak nie zawracał sobie nimi głowy. Przeprowadził poranne zabiegi na oddziałach, a potem te na sali operacyjnej i w porze lunchowej miał wreszcie chwilę, by skoczyć na psychiatrię. Przez część nocy oraz całe rano - w przerwach między kolejnymi pacjentami - usiłował wymyślić, jakimi słowami powinien zwrócić się do Rosapelo, jednak koniec końców nie opracował żadnego sensownego planu rozmowy. Cóż, musiał liczyć na własną intuicję... choć ta konstatacja wywoływała szalone wybuchy śmiechu u jego racjonalnego umysłu, który drwił z niego bez litości: "Więc trzynasty kwietnia będzie dniem, w którym Trafalgar D. Water Law po raz pierwszy zawierzył intuicji?". Pierwszy szok przeżył, kiedy wszedł do pokoju chłopca. Zaraz potem cofnął się na korytarz i sprawdził numer przy drzwiach - pokój się zgadzał, tylko... Rosapelo w nim nie było. Nie było także jego rzeczy - zniknęły ubrania i książki, obrazki na ścianach i przybory toaletowe. Tylko znajomy zegar, zawieszony własnymi rękami Lawa, potwierdzał, że istotnie było to miejsce, w którym trzynastoletni pacjent spędził dwa i pół miesiąca i w którym Law był codziennym bywalcem przez większą część tego okresu. Łóżko było czysto zaścielone, a w sali unosił się zapach chloru. Sala czekała na nowego chorego. Z szybko bijącym sercem i nie zważając na nic, Law teleportował się wprost do gabinetu Clione. Gdyby zastał tam kogoś, choćby i pacjenta, prawdopodobnie wyshamblesowałby go na korytarz. - Gdzie jest Rosapelo? - spytał z miejsca, podchodząc do biurka psychiatry, który na jego widok odłożył przeglądane papiery. Clione patrzył na niego przez chwilę, a potem odpowiedział spokojnie, splatając dłonie na biurku: - Nie ma. Wypisałem go. - Kiedy? - Dwie godziny temu. Law wpatrywał się w niego w osłupieniu, usiłując przetrawić tę wiadomość. Było to jednak trudne do osiągnięcia, gdy serce tłukło się o jego żebra, a w uszach dudniło. Chciał spytać o tysiąc rzeczy, a jednocześnie nie miał pojęcia, o co powinien, bo: "Dlaczego ja nic o tym nie wiedziałem?!", które uparcie dźwięczało w jego głowie, wydawało mu się zupełnym nieporozumieniem. - Dlaczego? - wykrztusił wreszcie. - Przyjechała jego nowa opiekunka i go zabrała, jak było ustalone. Law poczuł się, jakby nagle stracił grunt pod nogami. Jakby nie ogarniał, gdzie jest góra i dół. Wydawało mu się to dziwne, bo kiedy ledwie trzy dni temu znalazł się obok wybuchającego wulkanu, był całkowicie spokojny i doskonale wiedział, co robić. Teraz nie był w stanie pochwycić własnych myśli. Nie, nie było żadnych myśli do pochwycenia, gdyż nagle jego umysł zrobił się zupełnie pusty - poza jedną. Rosapelo wyjechał? - Ale przecież... Miał wyjechać dopiero jutro...? - powiedział słabo. - Za dwa tygodnie? Dwa tygodnie jest dopiero jutro. Clione posłał mu spojrzenie, które nawet przy najlepszych chęciach trzeba było odczytać jako pełne politowania. - Law, chyba tylko ty mogłeś uznać, że "dwa tygodnie" to będzie na pewno "czternaście dni" - odparł. - Nikt tak nie twierdził. Jego ciotka... znaczy się, szwagierka jego ciotki przybyła na Raftel już wczoraj i zatrzymała się w Roger Bay. Odwiedziła Rosapelo zaraz po podróży, a dzisiaj rano go stąd zabrała. Law wciąż patrzył na niego, jakby nie był w stanie pojąć jego słów. Paskudne gniecenie kładło się na jego piersi. Rosapelo wyjechał? Dzisiaj? Bez żadnej informacji? Bez... - Wyjechał bez pożegnania... ze mną? - wyszeptał, a potem przełknął. Clione nie spuszczał z niego wzroku. - Może uznał, że nie chcesz go widzieć - powiedział ostrożnie, niemal zupełnie pozbawionym emocji tonem. - Bzdura, nie mógłby tak sądzić...! - odparł Law ze złością, która zaraz rozmyła się w niepokoju, że psychiatra mógł mieć jednak rację. - Jak mógłby... jak mógł coś takiego pomyśleć...? - zapytał głucho. Clione wciąż świdrował go szaroniebieskimi oczami. - Może czuł się zawiedziony - powiedział wciąż tym chłodnym, perfekcyjnie neutralnym głosem - po tych wszystkich zapewnieniach, że go więcej nie odrzucisz... że może tutaj zostać, jak długo będzie potrzebował... Law zacisnął pięści. - Ale przecież... Mówiłem o medycznej potrzebie...? O tym, że może tutaj być, aż wróci do zdrowia...? Psychiatra wzruszył ramionami, ale jego palce z pomalowanymi paznokciami zacisnęły się jakby mocniej. - Zakładasz, że dziecko będzie robić takie rozróżnienia? - rzucił. - Zwłaszcza dziecko w takiej sytuacji jak on? Z pewnością chciałeś dobrze, ale Rosapelo prawdopodobnie uznał, że go nie znosisz i masz go już dość... Law skrzywił się gniewnie. - Oczywiście, że nie! - prychnął. - Chyba tak nie myślisz? - Ja nie, ale mówimy o Rosapelo - odparł Clione, akcentując każde słowo. Law przez chwilę patrzył na niego - wyprostowaną postać siedzącą za biurkiem i odwzajemniającą jego spojrzenie ze skupionym, poważnym wyrazem twarzy - a potem opadł na stojące obok krzesło, jakby zabrakło mu sił. Zamknął oczy i przyłożył palce do powiek. Usiłował się uspokoić po nagłym wstrząsie, jednak nawet jeśli jego serce odrobinę zwolniło, było to tylko jak zamaskowanie wzburzenia, jak chwilowe przykrycie płomienia nową warstwą drewna. Przesunął dłoń na usta i ponownie popatrzył na psychiatrę, który - wydawało się - ani drgnął przez cały ten czas, przekręcił tylko głowę w jego stronę, by nie stracić kontaktu wzrokowego. - Nie miałem go dość, wręcz przeciwnie - powiedział wreszcie, przebiegając ręką przez włosy, a potem kładąc ją na kolanach. - A teraz wyjechał... Chciałem z nim porozmawiać... Ale w sumie może tak jest najlepiej - mruknął, choć zdawał sobie sprawę, że mówi w sposób cokolwiek niespójny. - Tak jest najlepiej... Tak było najlepiej. Rozstali się bezboleśnie, bez emocji, bez łez i żalów. Nie pogodziwszy się po tamtej trudnej sytuacji, w niezgodzie... ale to już nie miało znaczenia. Czas i odległość leczyły wszystkie urazy i zamazywały wspomnienia, zostawiając tylko to, co było dobre. Rosapelo musiał odejść, to było nieuniknione, a tak przynajmniej obyło się bez pożegnania, którego Law tak się obawiał. Gdyby jeszcze nie czuł, jakby miał popiół w ustach, wszystko byłoby naprawdę świetnie. Poradzi sobie jednak także z tym. Poradził sobie z wieloma problemami i ze wszystkich wyszedł zwycięsko. Może z nowymi bliznami, ale póki żył, póty wciąż było dobrze. Ten ucisk w piersi na pewno niedługo zelżeje. Nabrał głęboko powietrza i powoli wypuścił z płuc. Tak było najlepiej. Popatrzył na Clione, może oczekując od niego poparcia, jednak psychiatra wciąż sprawiał wrażenie, jakby siedział na bombie. Jego umalowane oczy były szeroko otwarte, a ich spojrzenie niemal paliło. Jego zdecydowane usta były lekko zaciśnięte, a palce splecione tak mocno, jakby nie chciał ich już nigdy rozdzielać. W jego twarzy nie drgnął nawet jeden mięsień. Wydawał się prawie nie oddychać. - Law - odezwał się wreszcie, a tym razem w jego tonie brzmiało najlżejsze wahanie. - Myślę, że nie jesteś szczery z samym sobą. Law ściągnął brwi. Mógł się czegoś takiego spodziewać. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz - rzucił bez namysłu, jak znajomą i wypracowaną formułkę, choć zdawał sobie sprawę, że z tym konkretnym rozmówcą było to proszeniem się o psychoanalizę. A ta nieodmiennie miała przyjść. Clione przez moment wydawał się bić z myślami, a potem westchnął. Nerwowym gestem odgarnął włosy z czoła - ruch głowy wprawił w drżenie jego kryształowe kolczyki - po czym znów mocno zacisnął ręce, raz jeszcze wbijając w Lawa intensywne spojrzenie. - Law, kim dla ciebie jest ten chłopiec? - spytał. - Moim pacjentem - odparł Law z miejsca. - I dlatego jesteś teraz taki rozstrojony? Bo twój pacjent nie pożegnał się z tobą przed wyjściem ze szpitala? Nie podziękował ci za leczenie? - Nie bądź głupi. Jasne, że nie! - Więc dlaczego? - Bo się do niego przywiązałem, do cholery! Co w tym złego? Clione pokręcił głową - tym razem jego kolczyki cicho zadźwięczały - ale w jego oczach coś zabłysło. - Absolutnie nic - odparł. - Cieszę się, że to powiedziałeś. - Leczyłem go ponad dwa miesiące - zaznaczył Law. - To chyba normalne w takim przypadku? Psychiatra ponownie cicho westchnął. - Teraz znów gadasz bzdury. - Jakie bzdury?! - zawołał Law. - Clione, weź rozmawiaj ze mną normalnie, dobra? Czy może nie potrafisz?! Zdawał sobie sprawę, że odreagowuje na psychiatrze swoją irytację - cały czas czuł, jakby miał za chwilę stracić wszelkie opanowanie - ale nie potrafił się powstrzymać, nawet jeśli było to nie w porządku w stosunku do przyjaciela. Clione jednak, jak zawsze, wcale się nie przejął jego wybuchem. - Powiedziałeś, że się do niego przywiązałeś - stwierdził cierpliwym tonem. - Czy naprawdę chodzi o przywiązanie tylko do pacjenta? Law otworzył usta... a potem je zamknął. "Nie wiem, nigdy wcześniej nie leczyłem nikogo dwa miesiące", chciał powiedzieć, ale podejrzewał, że to nie była właściwa odpowiedź. Jego serce cały czas tłukło się w jego piersi i wydawało się tylko przyspieszać, a każde uderzenie pogłębiało uczucie gniecenia, którego nie mógł zignorować, choćby chciał. Powtarzanie sobie, że tak było najlepiej, nic nie pomagało. Clione wciąż przebijał go wzrokiem, powodując w nim jeszcze większy zamęt. "Czy chodzi tylko o przywiązanie do pacjenta?" - Law powtórzył w myślach jego pytanie. A o co innego mogło chodzić? Law przecież nie miał w życiu innych relacji niż medyczne... ale z jakiegoś powodu ten wniosek go nie zadowolił - tłukł się tylko w jego umyśle, odbijając od różnych wspomnień, które wszystkie tyczyły się ostatnich dwóch miesięcy, które spędził z Rosapelo. Nie był w stanie ich powstrzymać. Rosapelo ściągnięty z lodu. Rosapelo w pierwszym okresie choroby. Rosapelo nawiązujący kontakt wzrokowy. Rosapelo jedzący. Rosapelo odzywający się. Rosapelo na pogrzebie swojej matki. Rosapelo w All Baratie. Rosapelo na spacerze. Rosapelo ze złamaną ręką. Rosapelo pragnący zostać na Raftel. Rosapelo. Rosapelo. Rosapelo. Wreszcie zakręciło mu się w głowie i znów miał to poczucie, jakby spadał. Pochylił się w przód, oparł łokcie na kolanach, a czoło na splecionych dłoniach, ale w jego myślach wciąż rozbrzmiewało imię chłopca i nie był w stanie go uciszyć. - Powiedz coś, Clione - wydusił w końcu. - Powiedz coś, bo zwariuję - powtórzył, zaciskając powieki, aż pociemniało mu przed oczami. Szuranie krzesła, a potem stukot obcasów powiedziały mu, że psychiatra wstał od biurka i podszedł do okna. - Nie uznajesz półśrodków, Law - powiedział tonem, w którym tym razem pobrzmiewała pewna irytacja. Law uniósł twarz i zmarszczył czoło. Co to miało niby oznaczać? - Dobrze wiesz, że w medycynie często zdarzają się wyjątki, jednak zawsze jedynie potwierdzają regułę - mówił dalej Clione, odwrócony do niego plecami. - Jest zupełnie nietypowe, by ktoś tak szybko jak Rosapelo odzyskał zdrowie po depresji psychotycznej, zwłaszcza z katatonią. "Może dlatego, że to niekoniecznie była depresja psychotyczna, w każdym razie nie do końca", pomyślał Law. - Wiemy jednak obaj, że diagnoza ma tutaj najmniejsze znaczenie, nawet jeśli właśnie taka znalazła się na jego wypisie, który dzisiaj wydałem - kontynuował ordynator psychiatrii. - Chodzi o to, że od momentu gdy się nim zająłeś, Rosapelo zaczął odzyskiwać siły fizyczne i psychiczne. Nie sądzę jednak, by doszło do tego, gdybyś się tak nie zaangażował. Gdybyś się na niego tak nie ukierunkował. Gdybyś się przy nim tak nie otworzył. W tamtych chwilach, kiedy obserwowałem wasz kontakt, widziałem, Law, że byłeś stuprocentowo skupiony na tym chłopcu. Zanim powiesz mi, że to jedyna słuszna postawa lekarza wobec pacjenta, dodam, że twoje podejście do Rosapelo bardzo szybko wykroczyło poza ramy medyczne. Byłem tam, widziałem na własne oczy. Przy tym chłopcu stałeś się niemal zupełnie innym człowiekiem. Nigdy wcześniej nie widziałem, żebyś z kimkolwiek był tak szczery, tak ekspresywny, nie tylko w słowach, ale też w reakcjach i gestach. Tak zjednoczony i bezwarunkowo oddany. A on właśnie tego potrzebował: kogoś, kto przy nim będzie... kto będzie go bez reszty wspierał. Ciebie. Odpowiadał na to, od samego początku, bo to byłeś ty. Dostroił się do ciebie i tylko na ciebie reagował, słyszał twój głos nawet w najgłębszej ciemności i rozpaczy i szedł za nim. Szedł do ciebie. Wychodził z tej psychozy i z tej depresji, kierując się twoimi słowami i całym twoim niewerbalnym komunikatem. To nie byłoby możliwe, gdybyś nie był w tym prawdziwy, ale byłeś, ponad wszelką wątpliwość. Może wywołały to wyrzuty sumienia, może jakaś potrzeba, może jakieś wspomnienie... Dość powiedzieć, że postanowiłeś przekroczyć tę linię, którą zawsze odgradzałeś siebie od innych, i przejść na jego stronę. Tak jak powiedziałem, nie uznajesz półśrodków. Jeśli się w coś angażujesz, to bez granic, nieważne, czy jest to leczenie, czy więź z drugim człowiekiem. Dajesz z siebie wszystko, dajesz całego siebie i nie zastanawiasz ani przed chwilę nad ewentualnymi skutkami. Zobaczyłem, że w obecności człowieka, któremu ufasz, potrafisz się śmiać, żartować i przekomarzać, potrafisz okazywać najróżniejsze emocje. Potrafisz skracać dystans fizyczny. Nigdy wcześniej nie widziałem cię takiego... dopóki nie powiedziałeś mi, dlaczego tak jest, co wreszcie pozwoliło mi zrozumieć wiele rzeczy o tobie. Law słuchał tego z poczuciem, że tonie w oceanie chaotycznych emocji. Usiłował wyłowić z przemowy Clione najważniejszą treść, ale zupełnie stracił rozeznanie w tym, co myśli, a czego nie, w co wierzy, a w co nie, co chce zrobić, a czego nie. - Ale przecież to brzmi, jakbym... - zaczął i urwał. Clione odwrócił się od okna szybkim ruchem. - Czy to przypadkiem nie jest tak, że boisz się przyznać, że ci zależy? - spytał wprost, choć w jego słowach tak naprawdę nie było ani krzty pytania, tylko pełne przekonanie. Law zacisnął usta, czując chłód przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Ten chłód pomógł mu na chwilę zebrać myśli. - Miałem zaledwie dziesięć lat, kiedy straciłem wszystko, na czym mi zależało. Kiedy raz jeszcze udało mi się zdobyć coś takiego, straciłem także to - odpowiedział bez namysłu, jakby miał tę odpowiedź przygotowaną. Miał. Była jego dogmatem przez niemal trzy dekady. - Wiesz o tym. Nie możesz mnie winić - dodał... i dopiero wtedy dotarło do niego, że nie była to odpowiedź na pytanie psychiatry. Albo właśnie była. - I dlatego teraz chcesz to stracić z własnej woli? - mówił dalej psychiatra, patrząc na niego poważnie, a jego głos znów był pozbawiony emocji... które wydawały się kipieć tuż pod słowami. - Na własne życzenie odepchnąć od siebie, by znów nie doznać zawodu...? Zamierzasz nie ryzykować... i przez to zaprzepaścić szansę na, być może tym razem trwałe, szczęście? Nie wierzę, Law, że nie rozumiesz, o czym mówię. Law patrzył na niego ze swojego krzesła. Clione stał przy oknie, ręce opierał o parapet za plecami i nie spuszczał z niego wzroku, którym zawsze potrafił zakotwiczyć go w rzeczywistości. Jego słowa: "Nie wierzę, że nie rozumiesz, o czym mówię", wciąż rozbrzmiewały w uszach Lawa, podobnie jak wcześniejsze. Przez chwilę panowała cisza, choć Law nie mógł oprzeć się wrażeniu, że była to cisza przed burzą. Stracić? Zależy? Jego serce ścisnęło się nagłym bólem, a w płucach nagle jakby skończyło się powietrze. Wstał z krzesła i odwrócił się od psychiatry, a potem znów zastygł, nie wiedząc, co właściwie chce zrobić. Jego rozsądek wrzeszczał na niego, przestrzegał i groził, kiedy ta gorąca emocja rozlewała się w jego piersi, bolesna, ale jednocześnie dziwnie łagodząca i oczyszczająca. Mówiąca mu, że nareszcie wszystko jest tak, jak powinno być. Zacisnął pięści, wargi i powieki, zastanawiając się, czy już oszalał... czy może przeciwnie, po raz pierwszy w życiu myśli trzeźwo. - Law, czy naprawdę tak bardzo nienawidzisz samego siebie, że nie dopuszczasz do siebie myśli o ludzkim szczęściu? - przedarł się przez szum w jego głowie głos Clione. - Nawet jeśli dawno temu pogrzebałeś w sobie człowieka, zostawiając w jego miejscu tylko doskonałego lekarza, to ten człowiek wciąż żyje. Widziałem go. Widzę go teraz. Rosapelo wyciągnął go z tej głębi, tak ja ty wyciągnąłeś Rosapelo z jego głębi. Dlaczego teraz chcesz ponownie porzucić swoje prawdziwe ja, a wraz z nim osobę, która jest gwarantem twojego człowieczeństwa... i ponad wszystko chce przy tobie zostać? Law poczuł, że jego serce znów podskoczyło, i rozpoznał to uczucie jako nagłą nadzieję. Rosapelo chce z nim zostać? Oczywiście, chłopiec nie chciał opuszczać Raftel, powiedział mu to wprost i przekazał całą gamą emocji. Ale... - Ale ja myślałem, że... że on nie chce zostać wypisany, bo... No, bo będzie musiał zacząć nowe życie - szepnął. - To pewnie też - zgodził się psychiatra. - Law, nie wydaje ci się, że to nie ze mną powinieneś o tym rozmawiać? Law odwrócił się i zogniskował na nim spojrzenie. - Nie mówiłem do ciebie - odburknął. - Rozumiem, po prostu głośno myślałeś - uznał Clione, a potem pokręcił głową. - Co nie zmienia to faktu, że nie jestem właściwą osobą do rozmowy o tym. - Ale... Law stał niezdecydowany, usiłując osiągnąć jakieś wnioski i kompletnie w tym zawodząc. W jego głowie wirowały setki myśli, okruchy planów, strzępy decyzji, ale niczego nie mógł pochwycić. Zdał sobie jednak sprawę, że zniknęło wreszcie to uczucie gniecenia, które wcześniej zalegało w jego piersi - jakby już nigdy nie miało powrócić. Rosapelo chce z nim zostać? Clione wreszcie oderwał się od okna i podszedł bliżej, znów zaciskając ręce - teraz Law widział, że robił to po to, by nie drżały. Zatrzymał się tuż przed nim, a potem podniósł głowę i popatrzył mu w oczy. - Law, nie krzywdź się więcej. Bądź ze sobą szczery - poprosił, a potem, po raz pierwszy w czasie tej rozmowy, uśmiechnął się, choć wypadło to dość blado. - Sam musisz się do tego przed sobą przyznać. Nie będę ci wkładał w usta właściwych słów. Powiem tylko... że wiele bym dał, byś kiedykolwiek tak się przede mną otworzył jak przed tym chłopcem. Ale teraz wiem, że to niemożliwe. - Uśmiechnął się szerzej, a Law pomyślał, że mało w życiu widział rzeczy smutniejszych niż ten uśmiech. - No, idź już. Jeśli chcesz, jeszcze zdążysz go złapać. Mieli najpierw płynąć na Vokzel, pewnie są jeszcze w Ro... - Jeśli chcę, znajdę go wszędzie - przerwał mu Law z pierwszą w tym dniu nutą postanowienia, która z każdą sekundą nabierała mocy. - Znajdę go - powtórzył z siłą, smakując te słowa. A potem aktywował Ope Ope no Mi i teleportował się do Roger Bay, wyrzucając z umysłu wszystko poza celem, który musiał... miał osiągnąć. Padał lekki deszcz, wydobywając z ziemi ten charakterystyczny zapach - zapach wiosny. Law zdał sobie sprawę, że przez ostatnie tygodnie stał się bardziej wrażliwy na naturę, zaczął dostrzegać rzeczy, na które całymi latami nie zwracał uwagi, pomijał jako nieistotne. Kiedyś rejestrował zmianę nocy w dzień i dnia w noc, przemijające pory roku, czasem też szum morza i krzyk mew. Teraz był świadomy różnych odcieni światła i kolorów, dotyku wiatru i deszczu na skórze, niezliczonych zapachów i dźwięków, które potrafiły obudzić w nim emocje - jakby znów stał się częścią świata, jakby niepostrzeżenie pojawił się jakiś pomost między nim a otoczeniem, otwierając jego zmysły na przyrodę i ludzi. Tak samo było z uczuciami. Kiedyś potrafił tylko czuć podstawowe codzienne zadowolenie, w którym nie było żadnych wahań, a jedynymi emocjami, w które czasem zdarzyło mu się wpaść, były cierpienie, rozpacz i żal. Jednak w ostatnich miesiącach doznawał o wiele więcej: radości, smutku, poczucia zwycięstwa i zawodu, strachu i ulgi, i nawet prawdziwego szczęścia. Potrafił się szczerze śmiać i płakać. To wszystko, co dawno temu, w dzieciństwie, było dla niego naturalne, a co potem - zdawało się - przegrzebał na wieki, powróciło, jakby na nowo sobie to uświadomił. Sprawił to Rosapelo - jakby mu powiedział: "Jesteś człowiekiem, po prostu zapomniałeś" - a sama myśl o nim wprawiała w zachwyt i pogłębiała to wrażenie gorąca w piersi, które mogło rozsadzić serce. Jednak Law wiedział, że jego serce jest mocne. W tej chwili uderzało z siłą kogoś, kto wreszcie przejrzał na oczy i postanowił walczyć o to, co było dla niego ważne. Nie, kto w pierwszej kolejności zrozumiał, co jest dla niego ważne. Ta siła dodawała mu odwagi, mówiła mu, że nawet jeśli czekał go ból, to warto zaryzykować. Przypominała mu, że ból nigdy nie zdołał go pokonać, nawet jeśli go okaleczył i paskudnie wykrzywił. Powtarzała to, czym wspierał się wtedy, ponad ćwierć wieku temu, kiedy stracił wszystko: że cierpienie świadczy o życiu i o człowieczeństwie. W tym momencie czuł, jakby urodził się na nowo i był w stanie dokonać absolutnie wszystkiego, i wrażenie to pogłębiało się z każdą chwilą. Nie zastanawiał się nad tym, czy Rosapelo wciąż chce tutaj zostać. Nie myślał o tym, co powie jego opiekunka. Teraz liczyło się tylko to, że musi złapać chłopca, przeprosić go i zapytać. Jak dopiero co powiedział: znajdzie go wszędzie. Zawęził ROOM do Roger Bay i poszukał tego konkretnego bicia serca. Używał Ope Ope no Mi tyle razy, by wsłuchiwać się w tętno chłopca, że nauczył się go na pamięć. Rozpoznałby je zawsze i wszędzie, nawet w tłumie setek, tysięcy osób. Nie mogły go zagłuszyć krzyki mew czy chlupot fal, bicie dzwonu czy łopot żagli. Tam! Na statku, który właśnie odbijał od nabrzeża - odpływającym o dwunastej promie na Vokzel - gdy zegar na ratuszu moment temu skończył wybijać południe. Law teleportował się na pokład, wzbudzając u podróżnych zaskoczone spojrzenia i niepokój, którymi zupełnie się nie przejmował. Stojący przy burcie Rosapelo odwrócił się i go zobaczył, a Law poczuł, jakby lawina emocji miała go zwalić z nóg, tu i teraz. Nie odrywał wzroku od chłopca, podświadomie rejestrując, że stojąca tuż obok Rosapelo kobieta w średnim wieku też się odwróciła. Założył, że to jego opiekunka. Bez jednego słowa shamblesował ich razem ze sobą z powrotem na nabrzeże. Rosapelo nawet nie mrugnął, ale kobieta wydawała się odpowiednio zdezorientowana. Law obrzucił ją przelotnym spojrzeniem. Miała jasne, kręcone włosy i brązowe oczy z delikatnym makijażem. Jej twarz była raczej okrągła, podobnie jak i cała sylwetka. Ubrana była w szary płaszczyk, zaś wokół szyi zawiązała czerwoną apaszkę. Ogólnie sprawiała sympatyczne wrażenie, jednak w tym konkretnym momencie Law nie mógł postrzegać jej jako sprzymierzeńca... wręcz przeciwnie. - Kim pan... - zaczęła, a potem jej oczy rozszerzyły się, kiedy go rozpoznała, bo mało kto na tym świecie nie kojarzył jego twarzy, zwłaszcza w zestawieniu z białym fartuchem. - Doktor Trafalgar Law - powiedziała, ściskając mocniej trzymaną w ręce torbę. Rozejrzała się i ujrzała odpływający statek. - Co się... - Muszę porozmawiać z Pelo. Uznałem, że powinna pani przy tym być, więc nie mogłem pani tam zostawić - wyjaśnił oszczędnie. - Aha - stwierdziła tylko. Raz jeszcze odwróciła się, by popatrzeć na zatokę, a potem po otaczających budynkach. Musiała odzyskać równowagę i zrozumieć, że nagle znalazła się na brzegu, mimo że przeczyło to prawom logiki, którą z pewnością kierowała się na co dzień. Przynajmniej nie wpadła w panikę. - Rozumiem, że chce się pan pożegnać...? - powiedziała z niejakim zakłopotaniem, ale Law już ja wypchnął ze świadomości, wzrok miał cały czas utkwiony w chłopcu Rosapelo też patrzył tylko na niego, jego intensywnie niebieskie oczy więziły, powodowały, że znikało wszystko inne. Na jego twarzy nie było emocji, była poważna, zamknięta i czujna, jak wiele, wiele razy wcześniej. Law mimowolnie zacisnął dłonie w pięści, potem je rozluźnił, a nastepnie - nie przerywając kontaktu wzrokowego - w dwóch krokach przebył dzielącą go od chłopca odległość i położył mu ręce na ramionach. Nachylił się, przysuwając twarz tak blisko, że mógł wyraźnie widzieć, jak źrenice chłopca zwężają się i poszerzają w rytm jego tętna. - Pelo, przepraszam cię za to, jak cię potraktowałem - powiedział cicho, z powagą, z naciskiem. - Przepraszam, że cię odepchnąłem. Chciałem dla ciebie dobrze, ale pewnie sprawiłem ci tym jeszcze większą przykrość. Przepraszam, Pelo. Chłopiec mrugnął, choć był to jedyny ruch, na jaki się zdobył. Wciąż nic nie mówił, tylko na niego patrzył, a wyraz jego twarzy nie zmienił się ani odrobinę. Można było mieć wrażenie, że w ogóle go nie słyszał - ale Law wiedział, że słyszy. Rosapelo zawsze go słyszał. Po prostu to było o wiele za mało i byłby naiwny, sądząc, że w ten sposób przekona chłopca. - Nie chcę, żebyś stąd odchodził - zadeklarował i teraz oczy trzynastolatka rozszerzyły się. - Dałem ci do zrozumienia, że tak będzie najlepiej, ale teraz... Teraz zdałem sobie sprawę, że... że to byłby błąd - wyznał szczerze. - Powiedziano mi, że Rosapelo jest już zdrowy i nie potrzebuje leczenia - ponownie odezwała się kobieta, o której Law zdążył już zapomnieć. Przekręcił głowę i obrzucił ją zirytowanym spojrzeniem. - Ach, nie przedstawiłam się, jestem Lise Ma... - Wiem, kim pani jest - przerwał jej, prostując się do pionu i piorunując ją wzrokiem. - Jeśli pani w dalszym ciągu będzie mi przeszkadzać, odeślę panią z powrotem na statek, więc proszę z łaski swojej zamilknąć. Kobieta zaniemówiła. Zamknęła uszminkowane usta i tylko wpatrywała się w niego brązowymi oczami, mrugając powoli. Jej policzki pokryły się czerwienią, a jej pierś zaczęła falować. Być może wynikało to jedynie z kompletnego oburzenia, ale istotnie nie odezwała się więcej. - To prawda, że Pelo nie potrzebuje leczenia w naszym szpitalu - mówił dalej Law, ponownie wracając spojrzeniem do chłopca... przyciągany przez te niebieskie oczy, które teraz patrzyły na niego, jakby miały go lada chwila pochłonąć w całości. - To ja go potrzebuję - powiedział ciszej, a jego palce zacisnęły się mimowolnie na barkach chłopca. - Pelo, potrzebuję cię, więc zostań. Zostań ze mną - poprosił wprost, bo nie miało sensu mówienie ogólnikami. Było tak, jak stwierdził Clione: nie uznawał półśrodków. - Przepraszam, że cię odepchnąłem - powtórzył, a coś zakłuło go w gardle i musiał przełknąć, żeby móc kontynuować. - Jednak teraz wiem, że nie wyobrażam sobie, żebyś miał odejść. Rosapelo zamrugał kilka razy, a potem zagryzł wargi. Wydawało się, że maska na jego twarzy zaczęła pękać. Spuścił wzrok. - Naprawdę? - szepnął. Law gorliwie pokiwał głową. - Naprawdę - potwierdził z przekonaniem. - Jeśli tylko chcesz... Rosapelo cofnął się o krok, wyrywając się z jego uścisku, a potem odwrócił gwałtownie plecami. Zacisnął dłonie w pięści. Law poczuł ukłucie niepokoju, choć powiedział sobie, że chłopiec był pewnie zbyt zaskoczony, zbyt poruszony... prawda, że był? - Pelo...? - Myślałem, że mnie nienawidzisz - dobiegł od niego zduszony szept. - Powiedziałem ci, że nigdy nie będę cię nienawidzić. - Wiem! - Rosapelo zgarbił ramiona. - A mimo to... mimo to... - A mimo to moje słowa i moje czyny się ze sobą nie zgadzały - dokończył za niego Law z ciężkim od wyrzutów sumienia sercem. - Pelo, przepraszam cię, naprawdę cię przepraszam... Zacisnął pięści, aż paznokcie boleśnie wbiły się we wnętrza jego dłoni. Nie wiedział, co powinien powiedzieć, by uświadomić chłopcu, że jest mu przykro. Tyle razy go przepraszał, tyle razy mówił sobie, że już nigdy nie zrobi niczego, za co będzie musiał przepraszać, a jednak wciąż i wciąż miało to miejsce. Musiał go zapewnić... musiał go przekonać, że był to naprawdę ostatni raz...! - Pelo... - podjął na nowo. "Och, ucisz się wreszcie i daj mu mówić!", odezwał się w jego umyśle głos, który brzmiał dziwnie znajomo jak pewien psychiatra... Law zamknął więc usta i nic więcej nie powiedział. Rosapelo wciąż stał odwrócony do niego plecami, zgarbiony, ze spuszczoną głową, tak że Law widział jedynie brązowe włosy na jego karku, wilgotne od deszczu. Chłopiec nie rozluźniał zaciśniętych dłoni i sprawiał wrażenie, jakby był na niego wściekły. Law zastanawiał się, czy cokolwiek jeszcze od niego usłyszy, wtedy jednak dobiegł go cichy głos, który brzmiał, jakby chłopiec zmuszał się do mówienia. - Wiedziałem cały czas, że kiedy to obiecałeś... że tak naprawdę masz na myśli, że mogę tu zostać, aż wrócę do zdrowia... - powiedział. - Ale mimo to wyobrażałem sobie, że... że... I nawet nie wiem czemu, po prostu nie chciałem przestać słyszeć twojego głosu, nigdy... Ale potem kazałeś mi stąd odejść... z obcymi ludźmi. To było okropne... i czułem się, jakbym nic nie znaczył. Więc nie chciałem cię już więcej widzieć i... chociaż tak naprawdę przecież... Tylko że wiedziałem, że jestem głupi... że to wszystko tylko moja wina... I że na pewno już nie wrócisz. A potem pojechałeś na Tihxel... a ja się martwiłem, prawie zwariowałem ze strachu... ale nawet nie przyszedłeś powiedzieć, że wszystko z tobą w porządku... Więc nabrałem pewności, że nie chcesz się ze mną zadawać. - Odwrócił się i na niego popatrzył, jego oczy błyszczały od łez. - I teraz mi mówisz, że nie chcesz, żebym odjeżdżał...? W co ja mam wierzyć, Law-san...? Law słuchał tej chaotycznej przemowy z uczuciem, że jego serce zaraz rozpadnie się na kawałki. Współczucie niemal go zmiażdżyło. Wyrządził temu chłopcu znacznie więcej krzywd, niż mu się wydawało. Sprawił mu więcej bólu, niż w ogóle to sobie wyobrażał. Dokonał tego pozorną chęcią czynienia dobra, a tak naprawdę bezmyślnością, egoizmem i własnym strachem. Spuścił wzrok, bo sumienie gniotło go zbyt mocno i nie był w stanie dłużej patrzeć na obraz cierpienia, który stworzył. - Przepraszam - szepnął, a potem zagryzł wargi. - To moja wina... - powtórzył Rosapelo. Law poderwał głowę. - To nie twoja wina! - zawołał bez namysłu. - Pelo, najwyższy czas, żebyś przestał się o wszystko obwiniać, a już najmniej o tę... o tę sytuację. Z nas dwóch to ja zachowałem się nie fair, a to do mnie podobne, bo nigdy nie myślę o tym, co czują otaczający mnie ludzie. Ale to żadna wymówka. - Nabrał głęboko powietrza i przeciągnął rękami przez włosy, a potem zmusił się do następnych słów: - Nie dziwię się, że nie jesteś w stanie mi ponownie zaufać... Rosapelo gwałtownie potrząsnął głową, aż dwie łzy oderwały się od jego rzęs. Niecierpliwym gestem otarł twarz rękawem i znów wbił w niego spojrzenie. - To nie tak, że nie jestem w stanie... - wykrztusił. - Po prostu... Law poczuł, że jego serce wpada do żołądka. - Nie chcesz mnie już więcej widzieć? - spytał głucho. - Masz mnie definitywnie dość i teraz pożegnamy się na zawsze? Oczy Rosapelo rozszerzyły się i znieruchomiał zupełnie, opuszczając ramiona wzdłuż boków, a Lawa nagle wypełniło przeraźliwe zimno, kiedy czekał na jego odpowiedź. Miał jednak ochotę odwrócić się i uciec, byle tylko tego nie słyszeć - słów odrzucenia. Zrozumiał, że to właśnie czuł Rosapelo, podczas ich rozmowy sprzed dwóch tygodni. Tak, o wiele łatwiej było samemu odrzucić niż zostać odrzuconym... Na nic innego jednak nie zasługiwał. Przyleciał tu jak na skrzydłach, wyobrażał sobie świetlaną przyszłość, wierzył, że ma szansę na prawdziwą radość. Naiwnie myślał, że wszystko będzie już dobrze, ale oczywiście nie mogło być. To był tylko krótki sen, krótszy niż popołudniowa drzemka... i miał się rozwiać w momencie, gdy otworzyło się oczy. Patrzył na Rosapelo i nigdy wcześniej nie czuł się tak żałośnie, bo miał świadomość, że mógł zdobyć prawdziwe szczęście, a jednak wszystko popsuł... Chciał z nim być, jego obecność wydawała się jedyną oczywistością pod słońcem, zaś nieobecność - największą tragedią. Zrobiłby dla niego wszystko, dałby się za niego pokroić. Chciał go wspierać i pomagać mu na wszelkie sposoby. Chciał wspólnie z nim śmiać się i płakać, pocieszać go w chwilach smutku i dzielić momenty radości. Nigdy, przenigdy nie chciał widzieć go nieszczęśliwym i gotów był pokonać wszystkie przeszkody na drodze jego życia. Zmiótłby na proch każdego wroga, który chciałby zrobić mu krzywdę. Poczuł w oczach wilgoć, która potem spłynęła po jego policzkach, kiedy uświadomił sobie, dlaczego myśl o życiu bez Rosapelo wydawała się tak pozbawiona sensu. Kochał go. Wiedział to cały czas - przywiązał się do tego chłopca, a w jego przypadku przywiązanie oznaczało miłość, bo nie uznawał półśrodków - po prostu nie przyznawał się do tego. Powody nie miały już żadnego znaczenia, bo teraz było i tak za późno. Jego rozsądek powinien teraz z niego drwić - że kiedy Trafalgar Law po dwudziestu sześciu latach zdołał znów kogoś pokochać, miał go od razu stracić, ustanawiając chyba nowy rekord - ale jakoś siedział cicho. Rozsądek. Spróbował się go uchwycić - ostatniej deski ratunku, na którą zawsze mógł liczyć. Czy miał jeszcze szansę zatrzymać Rosapelo, jeśli powie mu prawdę? Czy może jednak powinien się teraz pożegnać, wrócić do swojej samotności i na zawsze pogrzebać marzenie o szczęściu? Ale z jakiegoś powodu ani jedno, ani drugie nie chciało mu przejść przez usta, był jak sparaliżowany. Może to szok z uświadomienia sobie własnych uczuć był zbyt silny i odebrał mu całą władzę... - Wydaje mi się, że mamy tutaj jakiś kryzys w komunikacji - w wymiar, w którym zostali tylko Rosapelo i on, wdarł się czyjś głos. - Czy też raczej: macie, wy dwaj. Drgnął i przekręcił głowę w stronę, z której ów głos dochodził, a chłopiec zrobił dokładnie to samo. Jego ciotka... znaczy się, szwagierka jego ciotki stała w tym samym miejscu co wcześniej - Law ponownie zdał sobie sprawę z otaczającego świata - i już nie wyglądała na oburzoną, raczej na zniecierpliwioną. Odstawiła torbę na płytę nabrzeża i założyła ręce na piersi, przypatrując się im obu na zmianę. - Doktorze Law... Mogę tak doktora nazywać? - upewniła się. - Doktorze Law, jeśli dobrze zrozumiałam z pana słów... chciałby pan, żeby Rosapelo nie odjeżdżał ze mną, a w zamian został na Raftel... z panem? Law kiwnął głową. Kobieta przeniosła spojrzenie na chłopca. - A ty, Rosapelo... chciałbyś dokładnie tego samego, prawda? - spytała. Trzynastolatek kiwnął głową. Jego niedoszła opiekunka westchnęła i podniosła torbę z chodnika. - Nie mogliście tego ze sobą załatwić wcześniej? - stwierdziła z wyrzutem. - Po co ja się tłukłam na ten koniec świata? Nie ma tu nawet nic do zwiedzania. - Zwrócę wszystkie koszty pani podróży - powiedział Law machinalnie, choć wydawało mu się, że to mówi ktoś inny. Nie, przede wszystkim zdziwił się, że jest w stanie znów normalnie mówić. - I załatwię pobyt w luksusowym centrum rozrywki New Piece jako rekompensatę za niepotrzebną fatygę. Patrzył na Rosapelo, jakby widział go pierwszy raz w życiu - ale gdyby to była prawda, jego serce nie tłukłoby się tak w jego piersi i nie miałby tego słodkiego uczucia, które zdawało się niwelować całą gorycz. Był wewnętrznie obolały i wydawało mu się, że powinien postępować ostrożnie, bo nie tak łatwo było uwierzyć w szczęście, kiedy prawie się je utraciło, i to na własne życzenie... ale nadzieja ponownie wyjrzała zza chmur i rzuciła słabe światło na jego myśli. - Pelo... chcesz ze mną zostać? - zapytał. Musiał mieć pewność. - Tak - odpowiedział chłopiec cicho i pociągnął nosem, ale nie spuszczał z niego oczu. - Cóż, myślę, że doktor jest w stanie zapewnić mu godziwy los - stwierdziła pani Lise. - Tylko proszę się nie przepracowywać. To ja chyba wrócę do hotelu. No i muszę poinformować męża o nagłej zmianie planów. Która tam u nich jest? Chyba przed północą, powinien jeszcze nie spać. Chłopaki się zmartwią, już się nakręcili na młodszego brata... Ale tak chyba będzie najlepiej, Rosapelo nie musi opuszczać rodzinnych stron. Ja osobiście byłabym przerażona, gdybym miała się nagle przeprowadzić na drugi koniec świata... Law bezwiednie kiwnął głową. - Proszę zaczekać w hotelu, wszystko załatwię. Kobieta wyglądała, jakby chciała jeszcze coś powiedzieć, ale ostatecznie zrezygnowała. Pokręciła głową, a potem odeszła, stukając pantoflami o bruk. Dopiero później Law doszedł do wniosku, że musiała być znacznie bardziej domyślną osobą, niż ją o to na początku podejrzewał - jako taka, najpewniej nie życzyła sobie, żeby ją znów w sposób przeczący prawom natury odesłał w inne miejsce. Law został z Rosapelo. Ludzie przechodzili obok w pośpiechu, nie zwracając na nich uwagi. Mewy unosiły się nad ich głowami ze znajomym krzykiem. Fale pluskały o nabrzeże. Do portu zbliżał się kolejny statek. Law uświadomił sobie, że deszcz przestał padać, a spoza cienkiej warstwy chmur zaczęło prześwitywać słońce. Rosapelo stał tam, gdzie stał - trzy kroki od niego. Ramiona miał opuszczone, barki zgarbione. Jego włosy, wilgotne po mżawce, wkrótce miały wyschnąć - podobnie jak ślady łez na jego twarzy. Teraz już nie płakał, choć wydawał się przygnębiony i zmęczony, jednak jego oczy lśniły intensywnie, zupełnie jakby właśnie w spojrzeniu skupiało się jego życie. "Chcę, żebyś się uśmiechnął", pomyślał Law... ale nie miał odwagi powiedzieć tego na głos, więc stali tak w milczeniu jak dwa durnie, którymi byli, w każdym razie on. Odetchnął głęboko, zdając sobie sprawę, że dzisiaj potrzebował już dwóch mniej lub bardziej obcych osób, by utrzymać się na drodze do szczęścia. Od teraz powinien sam sobie z tym radzić, nie był przecież dzieckiem. Uniósł ręce. Drżały tak, jak nigdy nie powinny drżeć ręce lekarza, ale w tym momencie nie był lekarzem, tylko zupełnie zwykłym człowiekiem. Podszedł do Rosapelo i objął go, przyciskając jego głowę do swojej piersi i zanurzając twarz w jego pachnących wiosennym deszczem włosach. Ogarnął go spokój, zupełnie jakby wrócił do domu po podróży - tak długiej, że nie pamiętał już jej początku - i przyniósł ze sobą cały świat. Nigdy już nie chciał go wypuścić. Ręce Rosapelo powoli, jakby nieśmiało, dotknęły jego pleców, czyniąc życie doskonałym. - Naprawdę mogę zostać? - wymamrotał chłopiec cicho w jego koszulę. - Musisz - odpowiedział Law. - Dlaczego? - Bo... Czy mógł mu to teraz powiedzieć? Nie, nie był jeszcze gotowy. Miał jednak inną odpowiedź, prawie równie dobrą i nie mniej prawdziwą. - Bo przy tobie jestem szczęśliwy - odparł i uśmiechnął się kącikami ust. Rosapelo podniósł głowę i popatrzył mu w oczy. Nic jednak nie powiedział, jedynie kiwnął głową, a potem znów schował twarz na jego piersi i mocniej zacisnął ręce na jego plecach. Law postanowił być optymistą i uwierzyć, że znalazł szczęście, które tym razem zdoła przy sobie zatrzymać.
|