Kiedy już minęło największe wzruszenie, Law stwierdził: "Musimy gdzieś spokojnie porozmawiać", i postanowił przenieść ich obu do All Baratie, gdzie zawsze miał do dyspozycji prywatną lożę - nie żeby z niej jak dotąd często korzystał. Pytanie Rosapelo: "A co z twoją pracą?" - skądinąd bardzo trzeźwe - przypomniało mu, że rzeczywiście istniało coś takiego jak sprawy zawodowe, którymi w tej właśnie chwili powinien się zajmować. Zadzwonił więc do swojej sekretarki i poprosił, by przekazała lekarzom - nieco poniewczasie, gdyż było już wpół do pierwszej - że dzisiaj konsultacje się nie odbędą. Dowiedział się jednak, że zrobił to już wcześniej Clione, wobec czego poinformował ją, że przyjęcia nowych pacjentów prawdopodobnie się dzisiaj opóźnią i w tym momencie jeszcze nie wie ile, a następnie się rozłączył, zanim ochłonęła z zaskoczenia i zaczęła indagować o powody takiego, rewolucyjnego wręcz, odstępstwa od planu dnia. Potem już nic nie stało na przeszkodzie, by zabrać się z Rosapelo do restauracji, co też uczynił. Jak zawsze zakręcił się przy nich sam Sanji, którego Law poprosił o zestaw dnia dla dwojga i o nieprzeszkadzanie do końca wizyty. Nie był właściwie głodny, ale przyzwoitość nakazywała mu coś zamówić, a poza tym dzisiaj nie jadł lunchu i okazało się, że Rosapelo także nie. Kiedy jednak Sanji przyniósł potrawy i odszedł, zasuwając za sobą zasłony i odgradzając ich od pozostałej części restauracji, zapadła niezręczna cisza - i wtedy jedzenie stało się dobrym powodem, by się czymś zająć i w międzyczasie jakoś powoli nawiązać rozmowę. To była cokolwiek chaotyczna rozmowa, której Law nigdy nie planował, ani nie zakładał... której nawet sobie nie wyobrażał. W dodatku obaj byli zbyt przytłoczeni tym, co się stało, by teraz zachowywać się naturalnie, mieli nawet problem, by na siebie patrzeć - dlatego na początku były to głównie urywane i oderwane pytania oraz udzielane w podobnym stylu odpowiedzi. Więcej mówił i pytał Law, podczas gdy Rosapelo więcej słuchał i odpowiadał. Law starał się brzmieć konkretnie i pewnie, mimo że wciąż był wstrząśnięty i nieledwie przerażony. Zdawał sobie sprawę, że robi w tym momencie coś, na co zupełnie nie był przygotowany, choć nawet nie przyszłoby mu do głowy, by teraz się cofnąć. Głos Rosapelo był cichy i chłopiec głównie siedział ze wzrokiem wbitym we własny talerz i z włosami opadającymi na oczy. Czasem zapadało dłuższe milczenie, podczas którego Law gorączkowo usiłował wymyślić, co powinien powiedzieć, a kiedy już mu się udało podjąć poprzedni wątek albo zacząć zupełnie nowy, Rosapelo od razu odnosił się do jego słów, jakby wdzięczny za przerwanie tej uciążliwej ciszy. Law podejrzewał, że gdyby ktoś im się przyglądał, bez wątpienia uznałby tę scenę za niedorzeczną i musiałby mocno oprzeć się pokusie wtrącenia się i zaproponowania pomocy. Przypomniała mu się pani Lise, która niespełna godzinę temu kilkoma słowami zażegnała kataklizm i przywróciła światu normalność... Jednak w miarę upływu czasu słowa zaczęły płynąć łatwiej, obawy zmalały, a skrępowanie ustąpiło... i powoli pomiędzy nich zaczęło napływać wszystko to, czym ich relacja była przez ostatnie dwa miesiące. Rosapelo wreszcie rzucił w jego kierunku parę nieśmiałych spojrzeń spod zbyt długiej grzywki, zaś Law zdołał mu posłać kilka bardzo niepewnych, choć zupełnie szczerych uśmiechów. Mimo że ta rozmowa - cała sytuacja - napełniała go milionem sprzecznych emocji, to jedno pozostało w nim niezmienione: pragnienie, by zostać przy chłopcu, oraz determinacja, by to zrealizować. Kiedy siedział teraz naprzeciwko niego i patrzył na jego drobną sylwetkę po drugiej stronie stołu, jego serce ściskało się wzruszeniem, współczuciem i wielką radością - i jednocześnie oblewał go zimny pot na myśl, że tak niewiele brakowało, by go stracił. Clione naprawdę należało się wyjście na uroczysty obiad, gdyż tylko dzięki niemu Law w porę zorientował się, czego tak naprawdę chce i potrzebuje w życiu... Koniec końców w ciągu ponad trzygodzinnej rozmowy udało im się ułożyć całkiem konkretny plan na wspólną przyszłość, która już trwała. Zaczęło się od kolejnego rozsądnego pytania Rosapelo: - Law-san... Gdzie ty właściwie mieszkasz? - Właściwie mieszkam w szpitalu - odpowiedział Law zgodnie z prawdą, choć z jakiejś przyczyny stwierdzenie to napełniło go wstydem i pospieszył, by dodać: - Ale znajdę nam oczywiście jakieś normalne miejsce. Co powiesz na Roger Bay? Bo rozumiem, że wolisz zostać na Raftel? Nie chcesz wracać na Vokzel? Rosapelo kiwnął głową. Roger Bay brzmiało dobrze i całkowicie mu odpowiadało - był przyzwyczajony do życia w mieście portowym, a poza tym... - Moja mama tutaj leży - powiedział cicho. - No i musisz mieć blisko do pracy - A ty do szkoły - odparł Law, gorączkowo się zastanawiając, jak zdobyć mieszkanie. Cóż, doszedł zaraz do wniosku, dla Trafalgara Lawa nie było rzeczy niemożliwych, zwłaszcza na Raftel. Właściwie nie było nawet rzeczy trudnych, gdy człowiek uważany był za dobro całej ludzkości, a w okolicy traktowany był niemal jak pan i władca. - Przywieziemy twoje rzeczy z Vokzel... wszystko, co zechcesz zabrać do... do nowego domu - zapewnił, a potem, pod wpływem impulsu, dodał: - Pojadę z tobą. Za trzy dni wypadał szesnasty - obowiązkowy urlop dyrektora Szpitala Pamięci Corazona - więc miał do dyspozycji cały dzień, choćby na przeprowadzkę i inne związane z nią sprawy. Wyobrażał sobie, że Rosapelo nie będzie łatwo przestąpić próg mieszkania, w którym żył przez te wszystkie lata z matką, a teraz jej już nie było, jednak jeszcze jeden raz musiał odwiedzić swój dotychczasowy dom... choćby po to, by się z nim jakoś pożegnać. Na dalszą przyszłość Law odłożył kwestię tego, co z mieszkaniem pani Irmy, teraz należącym do chłopca, zrobić. - Do tego czasu zostaniesz w szpitalu, dobrze? - zaproponował. - Możesz zająć mój pokój, ja będę mieć do dyspozycji gabinet. Chyba że wolisz zostać w hotelu...? Rosapelo pokręcił głową, po czym zerknął na niego spod grzywki. - Naprawdę mogę zostać... z tobą? - spytał cicho. Lawa zakłuło w piersi. - Tak - odpowiedział po prostu... a potem coś podkusiło go, by zapytać: - A naprawdę chcesz ze mną zostać? Tym razem Rosapelo z przekonaniem pokiwał głową. Żaden z nich nie pytał: "dlaczego?" - ale Law podejrzewał, że będą sobie zadawać to pytanie jeszcze niejednokrotnie. On sam nie miał w tym momencie pojęcia, dlaczego akurat Rosapelo zdołał odnaleźć drogę do jego wnętrza i wywrócić jego życie do góry nogami... tak samo jak nie wiedział, dlaczego akurat jego chłopiec wybrał. Wciąż się temu dziwił, ale to nie była odpowiednia pora, by się w tym zdziwieniu zagłębiać. - Zatem Roger Bay - powiedział pogodnie. - Załatwię nam jakieś przyjemne mieszkanie. Pójdziesz do szkoły... może nawet trafisz do jednej klasy z synem naszego Króla Piratów - dodał z uśmiechem, uświadomiwszy sobie, że Rosapelo i Ace byli w tym samym wieku. - O ile ich matka rzeczywiście zgodziła się, by poszli do szkoły... Może znajdziesz sobie jakieś fajne zajęcia pozalekcyjne...? Albo... - Law-san... - przerwał mu Rosapelo, wpatrując się w pusty talerz; widać było, że coś go dręczy. - Law-san... Naprawdę nie będę ci przeszkadzał? Law zmarszczył brwi. - Przeszkadzał? Dlaczego? Czemu miałbyś mi przeszkadzać? - Masz przecież dużo pracy i... - Do diabła z pracą! - rzucił Law, za co otrzymał w nagrodę (albo jako naganę) zaskoczone spojrzenie Rosapelo, gdy chłopiec podniósł głowę i tym razem popatrzył mu prosto w oczy. - Znaczy się... Pelo, praca nie jest najważniejsza na świecie - pospieszył z wyjaśnieniem... a potem złapał się na refleksji, że naprawdę to powiedział. Jednak naprawdę tak uważał. Kiedy w grę wchodziło coś naprawdę ważnego, wówczas wszystko inne schodziło na dalszy plan, a przynajmniej powinno. Prawdziwy mężczyzna musiał umieć porzucić swoją misję, choćby nie wiem jak zaszczytna czy ważna, jeśli tak nakazywało mu serce. - Ale jesteś najbardziej znanym... najlepszym lekarzem na świecie - próbował słabo protestować Rosapelo. - Nie chcę, żebyś przeze mnie... Law pokręcił głową. - Pelo, podjąłem decyzję. Chcę z tobą stworzyć wspólny dom i nie zamierzam tego robić na pół gwizdka - powiedział stanowczym głosem, ale zaraz ogarnęła go niepewność. - A może... ty wcale nie chcesz ze mną zamieszkać...? Tym razem Rosapelo popatrzył na niego z wyraźnym wyrzutem. - Chcę - odparł cicho. - Naprawdę chcę. - To dobrze, cieszę się - mruknął Law, nie pokazując po sobie, jak bardzo mu ulżyło. Mógł się był spodziewać, że zawsze, gdy w grę wchodziły interesy i opinie dwojga ludzi, rozbieżności i konflikty były nieuniknione. Law nigdy nie chciał rozbieżności i konfliktów... dlatego wolał unikać innych relacji niż zawodowe. Miał co prawda wrażenie, że Rosapelo jest wyjątkowo ugodową osobą - przynajmniej w tej chwili taką się wydawał - podejrzewał jednak, że nie we wszystkim chłopiec będzie się z nim zgadzał i robił po jego myśli. Law musiał być na to przygotowany... będzie musiał sobie z tym poradzić. Jednego był pewien: nie zamierzał chłopca do niczego zmuszać, tak jak nie zamierzał nigdy narzucać mu swojej woli. Na razie cieszył się myślą o wspólnym zamieszkaniu. Skoro już zgodzili się, że Roger Bay będzie dobrym miejscem... Usiłował sobie wyobrazić ich życie we dwóch - w jakimś jasnym, przytulnym apartamencie z widokiem na zatokę i z balkonem, nad którym przelatywałyby mewy - jednak ta świetlana wizja szybko została zarysowana przez bardziej prozaiczne kwestie. - Tylko że... chyba trzeba będzie zatrudnić jakąś gosposię - stwierdził niepewnie. - Kogoś, kto będzie gotował, sprzątał i takie tam... - Ja mogę sprzątać - zaproponował Rosapelo, a Law poczuł się tym wzruszony. - Ale gotować nie umiem... co najwyżej kanapki na śniadanie zrobię - przyznał ciszej. - I omlet usmażę, albo jajko. "To kiepsko, bo ja nie jem kanapek", powiedziałby Law w każdej innej sytuacji, ale tym razem oczywiście nie wchodziło to w grę. - Omlet i jajka na śniadanie brzmią dobrze, a co do reszty... Coś się wymyśli, nie przejmuj się tym - stwierdził niefrasobliwie, a potem dodał z uśmiechem: - Ale dzięki za sprzątanie, doceniam to. Rosapelo kiwnął głową, jednak problem wyraźnie nie dawał mu spokoju, gdyż po chwili powiedział: - Gdybym był dziewczyną, jak chciała moja mama, na pewno umiałbym gotować. - Twoja mama chciała, żebyś był dziewczyną? - spytał Law, zanim zdążył się ugryźć w język. - No bo mam takie dziewczyńskie imię... - mruknął chłopiec i spuścił głowę, aż włosy zakryły mu twarz. - Pelo, akurat po tym, jak dostałeś na imię, nie można takich rzeczy wnioskować - stwierdził Law. - Jeśli dobrze kojarzę, żeńska forma twojego imienia to... Rosabel...? O ile w ogóle te imiona są ze sobą spokrewnione - uściślił zaraz. Rosapelo jednak nie wyglądał na pocieszonego, wobec czego Law zastanowił się gorączkowo, jakimi jeszcze argumentami powinien potwierdzić swoją hipotezę. - W gruncie rzeczy... może tego nie wiedziałeś, ale O na końcu ponad wszelką wątpliwość wskazuje na płeć męską. Rosapelo przypatrywał mu się przez chwilę i tym razem w jego wzroku malowała się wdzięczność. - O na końcu wskazuje na płeć męską? - powtórzył nieśmiało. - Jak najbardziej, w niektórych językach to końcówka wręcz zarezerwowana dla mężczyzn - odparł z miejsca Law, choć tak naprawdę sam to sobie wymyślił, kiedy przypomniało mu się, jak Słomkowi mieli zwyczaj go tytułować: Torao. To była jednak jedna z tych chwil, kiedy zrobiłby wszystko i powiedziałby wszystko - nieważne jak głupie, przesadzone czy nieprawdziwe - byle tylko podnieść na duchu kogoś, kto bardzo tego potrzebował. Choć kiedyś byłoby to dla niego nie do pomyślenia, w ostatnich dwóch miesiącach nauczył się to robić i szybko doszedł do perfekcji. Wciąż pamiętał, jak kiedyś Corazon za wszelką cenę usiłował poprawić mu nastrój, choć na chwilę oderwać jego myśli od smutku, strachu czy rozpaczy, nie dbając o własną dumę czy szacunek i posuwając się nawet do nieszkodliwego kłamstwa. I nawet jeśli przygnębienie Rosapelo wynikało w przyczyn obiektywnie błahych, to dla niego samego były one ważne i należało to zaakceptować. - Takie imię sugeruje silnego mężczyznę - mówił dalej, a chłopiec wydawał się słuchać jego słów z wyraźną nadzieją. - Na przykład Bepo, mój przyjaciel z oddziału ratunkowego, albo Marco z ortopedii. Powiedziałbym, że ci dwaj zaliczają się do najsilniejszych ludzi na świecie. Albo Zoro, najlepszy szermierz, jakiego nosiła ziemia. Albo Sabo, premier w Rządzie Światowym, chyba nie ma nikogo, kto posiada większą władzę. Znałem kiedyś nawet jednego króla, który potrafił jednym uderzeniem obrócić w gruzy cały zamek, nazywał się Elizabello... To bardzo podobnie do ciebie, prawda? Też się mogło niektórym kojarzyć z kobietą, a tymczasem to był chłop na schwał. Przykłady można mnożyć, a słyszałeś o jakiejś dziewczynie, której imię kończyłoby się na O? - zapytał. Rosapelo powoli pokręcił głową, a Law miał gorącą nadzieję, że Clione nigdy nie poprosi chłopca, by ten zwracał się do niego per Clio, co czasem miał w zwyczaju robić. Może powinien przy okazji uświadomić psychiatrę w tej kwestii... - Poza tym... gdyby twoja mama chciała, żebyś był dziewczyną, bez wątpienia wychowywałaby cię jak dziewczynę...? - dodał cokolwiek na wyrost. - Słyszałem o takich przypadkach - stwierdził poważnym tonem i pokiwał mądrze głową. - Ty tymczasem jesteś stuprocentowym chłopakiem. - No tak... ale gdyby jednak wychowywałaby mnie jak dziewczynę, nie byłoby teraz problemu z gotowaniem - stwierdził Rosapelo i znów zmarkotniał. Law wpatrywał się w niego przez moment w osłupieniu, a potem parsknął śmiechem. - Ty chyba za dużo myślisz, Pelo - powiedział wesoło i znów się zaśmiał. - Zdecyduj się, czym wolisz być. Mnie jest właściwie wszystko jedno, dopasuję się. Dzięki naszemu znajomemu psychiatrze jestem liberalnie nastawiony do mężczyzn, którzy uważają się za kobiety... Ale, gwoli ścisłości, nic mi nie wiadomo na temat, jakoby jego matka wychowywała go jako dziewczynę. O ile się orientuję, dopiero w wieku dorosłym wpadło mu do głowy, żeby zostać kobietą... jak już skończyliśmy z piractwem. Odpędził nagłą a natrętną wizję: mianowicie Clione prowadzącego im dom. Podejrzewał, że ordynator "siódemki" byłby po temu bardziej niż chętny... ale dla Lawa było to jeszcze jakieś dziesięć lat za wcześnie... i sam ten wniosek mocno go rozstroił, wobec czego ponownie skupił się na sytuacji z mocnym postanowieniem wyrzucenia psychiatry ze swojego umysłu na następne kilka godzin. Rosapelo tymczasem pokiwał w zamyśleniu głową, a potem znów skoncentrował na nim spojrzenie. - Chciałbym się na coś przydać - powiedział z naciskiem. - Nie chcę cię... wykorzystywać, Law-san. Już i tak zawdzięczam ci tyle, że nie wiem... kiedy zdołam ci się odpłacić... i to jest nie w porządku... Jego słowa znów zaskoczyły Lawa, który potrzebował chwili, żeby być w stanie odpowiedzieć, bo wzruszenie ścisnęło go w gardle. - Pelo, Pelo. Co mam zrobić, żebyś tak nie myślał? Przecież ja nie robię tego z litości, tylko... - Urwał i potrząsnął głową. - Nie musisz mi być za nic wdzięczny... ani tym bardziej czuć się zobowiązany. To nie są interesy czy wymiana przysług... ale też żadna działalność charytatywna. Po prostu... Tak samo jak ty chcesz zostać ze mną, tak samo mocno ja chcę zostać z tobą. To nie wystarczy? Rosapelo znów pochylił głowę, aż widać było tylko czubek jego nosa pod brązową grzywką. Dopiero po chwili potaknął. - Poza tym... już się zaoferowałeś, że będziesz sprzątał. Moim zdaniem to naprawdę duża rzecz - mówił dalej Law i tym razem udało mu się uśmiechnąć. - Będę odkurzać, robić pranie i myć okna - wymamrotał Rosapelo. - I całą resztę. - Myślę, że raz na jakiś czas nie zaszkodzi - stwierdził Law wesoło, nie chcąc pytać, czy w tych pracach domowych chłopiec miał zwyczaj pomagać matce. - Ale tak naprawdę chciałbym, żebyś spędzał czas wolny tak, jak naprawdę tego chcesz. Nie wahaj się mnie prosić o to, czego sobie życzysz. Jest bardzo niewiele rzeczy, których nie mógłbym ci dać... załatwić. Wystarczy, że mi powiesz, czego potrzebujesz. Książki, ubrania, zdobędę dla ciebie wszystko... Rosapelo jednak pokręcił głową. - Nie potrzebuję - odparł cicho. - Ja po prostu chcę... zostać. Cała reszta naprawdę nie ma dla mnie znaczenia. A Law znów zapytał samego siebie - bo nie miał dość odwagi, by zapytać chłopca... ani też nie miał chwilowo głosu, by cokolwiek powiedzieć - dlaczego on. Nie był najlepszym człowiekiem na świecie, miał znacznie więcej wad niż zalet i z całą pewnością było wielu ludzi, z którymi Rosapelo miałby lepiej - tak mówiły mu rozsądek i samoocena. Jednak teraz Law nie zamierzał już oddawać go komukolwiek. Widok zgarbionej sylwetki po drugiej stronie stołu napełniał go ciepłem... wręcz gorącem, które rozchodziło się od serca na całe ciało, zupełnie jakby niesione krwią. Teraz ciężko mu było uwierzyć, że kiedyś mógł czuć wobec tego chłopca niechęć czy złość - choć dobrze pamiętał, że tak było, i wciąż wywoływało to u niego wyrzuty sumienia. Raz jeszcze obiecał sobie, że nigdy już nie powie niczego, co mogłoby sprawić mu przykrość - w tym momencie wydawało się to zresztą zupełnie niemożliwe i nie do wyobrażenia. W tym momencie czuł się tak zestrojony z Rosapelo, jakby ów był jego przedłużeniem, jego częścią. Nigdy nie odczuwał w ten sposób wobec drugiego człowieka. W całym swoim dorosłym życiu ani razu nie czuł potrzeby, by kogoś objąć i przytulić - a w tym przypadku było to całkowicie naturalne. A kiedy już trzymał Rosapelo w ramionach - przełamując ostatnią granicę między nimi, za którą była już tylko wspólnota - wiedział, że nie chce go nigdy puścić. Chciał mu dać bezpieczeństwo, pewność i poczucie, że już nie musi być sam. Chciał dać mu swoją siłę i chronić przed każdą krzywdą, i nigdy się z nim nie rozstawać. Wciąż pamiętał tę magiczną moc, którą miały ramiona Corazona: odpędzały każdą groźbę i tworzyły złudzenie, że żadne zło, nawet śmierć, nie ma do małego Trafalgara Lawa przystępu. Nawet jeśli nie był Corazonem, chciał choć część tych wrażeń przekazać Rosapelo, bo każde dziecko ich potrzebowało, a zwłaszcza samotne, zrozpaczone dziecko, które straciło wszystko, co było dla niego ważne... Ponownie skupił się na chwili obecnej. - Tak czy inaczej, chciałbym, żebyś wiedział, że zajmę się tobą i zadbam o wszystkie twoje potrzeby - zadeklarował. - Nie musisz martwić się przyszłością. Będę cię wspierać w twoich wyborach i pomagać, na ile będziesz sobie tego życzył. - "I zrobię wszystko, żeby coś zaradzić na twoje upadki i złamania", dodał w myślach. Rosapelo słuchał w milczeniu. - Za cztery lata będziesz już dorosły - mówił dalej Law. - Będziesz się mógł zająć, czymkolwiek zechcesz, ale zawsze będziesz miał we mnie oparcie. Takie wybieganie w przyszłość nie ma w tej chwili jednak większego sensu - zreflektował się. - Nawet jeśli czas biegnie bardzo szybko... Myśl o tym, że już za cztery lata być może będzie się musiał z Rosapelo pożegnać, napełniła go nagłą niechęcią i sprzeciwem... ale zaraz powiedział sobie, że takie wpadanie ze skrajności w skrajność było przesadą. Najwyraźniej odzywało się jego "nieuznawanie półśrodków", stwierdził z rezygnacją w duchu. Na upływ czasu nic nie mógł jednak poradzić... więc powinien się raczej cieszyć perspektywą spędzenia co najmniej czterech lat z chłopcem, prawda? - Law-san... Ja nie zasługuję na to wszystko - wyszeptał Rosapelo ze spuszczonym wzrokiem. - Zaraz cię trzepnę po głowie, jak nie przestaniesz tak gadać - stwierdził Law z niezadowoleniem. - Czy masz mnie za osobę, która postrzega innych ludzi w takich właśnie kategoriach? Która chce się zadawać z innymi tylko ze względu na ich zasługi czy przydatność? - Nie - odpowiedział Rosapelo, kręcąc głową. - No, mam nadzieję! - odparł Law udawanie groźnym tonem. - A poza tym... Bądź mężczyzną, Pelo. Trzymaj się konsekwentnie swoich postanowień. Chciałeś ze mną zostać, to teraz nie jęcz jak dziewczyna i nie wyobrażaj sobie dla odmiany, że jednak dokonałeś złego wyboru. Rosapelo oparł łokieć na stole i zakrył twarz dłonią. - Jestem taki głupi... - wymamrotał. - Ale... Jestem szczęśliwy. Po prostu wciąż nie mogę uwierzyć... że mi pozwolisz... że mogę zostać... - Możesz zostać, jak długo chcesz - powiedział Law beztrosko, choć znów czuł ściskanie w gardle i dlatego jego następna wypowiedź była już cichsza: - I liczę na to, że zostaniesz jak najdłużej. Rosapelo kiwnął głową, choć wciąż nie odsuwał dłoni od twarzy. - Myślałem, że mnie nienawidzisz - powtórzył swoje słowa sprzed kilku godzin, słowa, które ukłuły Lawa w serce. - Kazałeś mi odejść... Nie pokazywałeś się więcej. I miałem świadomość, że sam sobie na to zapracowałem. Że jestem okropny i że nikt... że nie chciałbyś się ze mną zadawać. I miałem poczucie, że to wszystko jest bez sensu. Nie chciałem jechać z Lise-san... Ale obiecałem ci, że już sobie nic więcej nie spróbuję zrobić. I może wierzyłem, że za cztery lata wrócę i... miałem nadzieję, że może kiedyś... - Urwał i przez chwilę przełykał bezgłośnie. - Law-san... Czy ja naprawdę się nadaję? Law wyciągnął nad stołem rękę - wyraźnie się trzęsła, ale Rosapelo nie mógł tego widzieć - i położył chłopcu na głowie. - Mógłbym cię spytać o to samo, Pelo - wyszeptał, bo głos go zawiódł. - Dziękuję, że chcesz ze mną zostać. Rosapelo podniósł wzrok - jego niebieskie oczy były pełne łez - i popatrzył na niego z zaskoczeniem i z niedowierzaniem... i nawet, wydawało się, z pytaniem: "Jesteś głupi czy co?". Pewnie nie wiedział, że dorosły człowiek mógł mieć o sobie tak złe mniemanie, że zależało mu na akceptacji nawet dziecka. Patrzyli tak na siebie przez dłuższą chwilę, aż wreszcie Rosapelo pociągnął nosem. - Law-san... Czy mogę... czy mogę usiąść koło ciebie? - spytał przez łzy. - Tylko ten jeden raz... Law przesunął się na swojej kanapie, żeby zrobić mu miejsce. - Chodź. Rosapelo przemknął na drugą stronę stolika, a Law objął go i przycisnął do siebie, jakby nigdy już nie zamierzał go puścić. Odchylił się na oparcie wnęki i zamknął oczy. Słowa: "Nie chciałem, żebyś mnie nienawidził", rozbrzmiewały w jego umyśle i być może pierwszy raz w życiu pomyślał, że rozumie, że Corazon mógł wtedy tak właśnie czuć. Law nigdy nie był w stanie tego pojąć... albo po prostu nie był na to gotowy. Nawet rozmowa z Sengoku-san, z której dowiedział się o przeszłości Donquixote Rosinante, nie przekonała go tak do końca. Jego wybawca miał się czuć tak podłym człowiekiem, że zależało mu na dobrej opinii u dzieciaka, którym się zajmował...? W jego oczach Corazon był kimś większym od człowieka, wydawał się wszechmocnym aniołem - przecież był jednym z Niebiańskich Smoków, których traktowano niczym bogów - i może dlatego Lawowi tak ciężko byłoby pogodzić się z jego jakąkolwiek słabością... Teraz wiedział, że to nie była słabość, tylko ludzka natura. Kiedy się kogoś kochało, takie rzeczy jak siła, umiejętności czy pozycja traciły na znaczeniu, znikały ze świadomości. Człowiek pragnął tylko tego, by go akceptowano... pragnął się nadawać, nawet jeśli na drugim końcu tej relacji znajdowało się dziecko dwa albo trzy razy młodsze... i nade wszystko nie chciał być obiektem nienawiści. "Przepraszam, Cora-san", powiedział w myślach. "Przepraszam, że do końca pozwoliłem ci wierzyć, że cię nienawidzę." - Przepraszam, Pelo - powiedział na głos, choć wciąż był to zaledwie szept. - Powinienem był zachować się inaczej. Powinienem był wcześniej zdać sobie sprawę, czego chcę... co jest dla mnie ważne. Rosapelo pokręcił głową w jego objęciach. - Ale zdążyłeś - wymamrotał. Law niespodziewanie miał ochotę się zaśmiać. - Zdążyłem - potwierdził pogodniejszym tonem. - Masz rację, tym razem zdążyłem... Później sprawy się jakby skomplikowały. Ponieważ Law miał wystarczająco wiele roboty, wystarał się o tymczasowego pomocnika, który zająłby się jego sprawami prywatnymi. Nie chciał obciążać tym nikogo ze szpitala, choć z pewnością zaraz ustawiłaby się kolejka chętnych, by oddać mu przysługę, gdyby tylko o to poprosił. Stanowisko objął Ed, młodszy brat jego sekretarki, który pracował w mieście jako "człowiek od wszystkiego" i któremu według Elle można było zaufać. Law polecił mu w pierwszej kolejności znalezienie przyzwoitego mieszkania w Roger Bay, najlepiej w ciągu dwóch dni, ponieważ zamierzał się szybko przeprowadzić. Ed zrobił na nim dobre wrażenie, gdyż nie zadawał żadnych głupich pytań, ani też nie dziwił się na głos takim planom, tylko zaraz wziął się do dzieła. Prędko okazało się, że kupno apartamentu w największym mieście Raftel graniczy z cudem czy jest wręcz niemożliwe. Roger Bay, z powodu ciągłego przyrostu demograficznego, cierpiało na chroniczny brak wolnych lokali - ludzie nieustannie osiedlali się na wyspie końca i początku, przyciągani sławą Króla Piratów i odkryć, jakich tutaj dokonał. Cały czas budowano nowe domy, jednak w chwili obecnej nie było żadnych obiektów mieszkalnych na sprzedaż - następne miały zostać oddane do użytku dopiero wczesnym latem, więc marzenie o dwóch dniach można było wsadzić między bajki. Mimo to szesnastego Lawowi i Rosapelo rzeczywiście udało się przeprowadzić do nowego domu i to wcale nie wybudowanego rękami gospodarza, co ów już w desperacji rozważał. Tak się bowiem stało - o czym dowiedział się dopiero później - że jego rozmowę z Edem przypadkiem usłyszała Kaya, która następnie przekazała troski dyrektora małżonkowi, Usopp zaś z kolei poinformował o wszystkim Franky'ego, który ponoć uronił jedną czy dwie łzy nad takim nieszczęściem "naszego przyjaciela Torao". Potem sprawa była już praktycznie załatwiona, gdyż najwybitniejszemu cieśli świata nie trzeba było powtarzać dwa razy. Franky poprosił Zoro, któremu tej wiosny udało się wreszcie powrócić na Raftel, o dostarczenie materiałów - nikt nie dorównywał pierwszemu szermierzowi Króla Piratów w cięciu drzew na deski ani pod względem szybkości, ani dokładności - a potem złapał narzędzia, przybył do Roger Bay, znalazł odpowiednie miejsce (Kaya mimochodem podpytała Lawa o preferencje) i w przeciągu pół nocy postawił dwupiętrowy dom nieco na południe od centrum miasta i zaraz obok drogi do szpitala. Potem postawił samego Lawa: przed tym domem i przed faktem dokonanym - i oczekiwał tylko "dziękuję". Law po raz kolejny zdumiał się, że ludzie działali w taki sposób - choć może raczej powinien powiedzieć: przyjaciele. Żył na tym świecie blisko czterdzieści lat i wciąż nie przyzwyczaił się do tego, że ktoś mógłby wyświadczyć mu przysługę ot tak z dobrego serca. Wiedział jednak, że problem leży raczej w nim samym, nie w ludziach, wobec czego pozostawało mu jedynie pokornie przyjąć podarunek, choć zdołał przy okazji niemal obrazić Franky'ego wzmianką vel propozycją zapłaty. Cyborg stwierdził, że takie rzeczy robi na śniadanie jako rozgrzewkę przed pracą w stoczni, i absolutnie odmówił przyjęcia jakiejkolwiek rekompensaty materialnej, wspomniał natomiast, że liczy na dobrą imprezę powitalną. Jak na dzieło Franky'ego budyneczek prezentował się wyjątkowo niepretensjonalnie - najpewniej za sprawą limitu czasowego, w jakim powstał - choć odrobiny ekstrawagancji cyborg sobie nie darował i ozdobił wszystkie zewnętrzne obramowania drzwi i okien fantazyjnymi wzorami, podobnie jak i kręcone schody prowadzące na piętro. Jeśli chodziło o wnętrze, było tutaj aż za nadto przestrzeni dla dwojga ludzi, ale Franky najwyraźniej założył, że rodzina Lawa niewątpliwie kiedyś się powiększy. W mieszkaniu znajdowały się: salon, sześć mniejszych pokoi do zagospodarowania zgodnie z wolą użytkowników, kuchnia, łazienki na obu piętrach i nawet sauna. Cyborg postawił też ogrodzenie wokół działki, umożliwiając stworzenie przytulnego ogródka, do którego można było zresztą wyjść przez boczne drzwi. Kiedy Franky zabrał się do siebie, wręczywszy wcześniej cyzelowany klucz właścicielowi posesji, Law i Rosapelo pozostali w salonie swojego nowego domu i wdychali zapach świeżego drewna, usiłując ogarnąć się w rzeczywistości. - Naprawdę możemy tutaj zostać? - spytał Rosapelo słabym głosem, rozglądając się po mieszkaniu. - Nie mamy innej opcji - odparł Law podobnym tonem. - Poza tym Franky śmiertelnie by się obraził, gdybyśmy nie skorzystali. - Co zrobimy z tymi wszystkimi pokojami? - tym razem głos Rosapelo był znacznie bardziej rzeczowy. - Na pewno się nie zmarnują... - mruknął Law, radując się ciepłem, które wypełniało go za każdym razem, gdy chłopiec używał formy "my". - Teraz w każdym razie wiesz, że możesz się rozglądać za dziewczyną, bo dla twojej przyszłej rodziny mamy gotowe miejsce. Rosapelo popatrzył na niego w osłupieniu, zanim ponownie wziął się za oglądanie pustych kątów. - A skąd weźmiemy meble? - zaryzykował jeszcze jedno pytanie. - Coś się załatwi - rzucił Law repliką, która w ciągu ostatnich kilku dni weszła mu w nawyk. - Pojedźmy najpierw na Vokzel i zobaczmy, co chcesz stamtąd zabrać. Jak się spodziewał, podczas podróży na rodzinną wyspę Rosapelo stawał się coraz mniej rozmowny, aż wreszcie zamilkł zupełnie i pogrążył się w rozmyślaniach, najpewniej przykrych. Kiedy szli do jego domu, Law położył mu rękę na ramieniu, by przekazać swoje wsparcie. Tak jak napisała Ida w liście, Rosapelo i pani Irma mieszkali całkiem niedaleko centrum, w trzypiętrowej kamienicy. U sąsiadów był zapasowy klucz - starsza pani z lokalu obok bardzo się ucieszyła widokiem chłopca, choć jednocześnie widoczny był jej smutek z powodu śmierci jego matki - ale ręce Rosapelo drżały na tyle, że ostatecznie to Law musiał otworzyć drzwi. Mieszkanie miało salon, dwie małe sypialnie, a także kuchnię i łazienkę. W oknach wisiały białe, koronkowe firanki, zaś na parapetach stały pelargonie, teraz już zupełnie uschnięte. Ściany pokryte były tapetami w pastelowych kolorach i ozdobione kilkoma obrazkami oraz zdjęciami w ramkach. W kącie stała maszyna do szycia. Tapicerowane meble wyglądały na dość stare, jednak dobrze utrzymane, zaś na stole leżał piękny obrus. Nie brakowało wazonów i innych bibelotów. Całość robiła bardzo przytulne wrażenie i Law nie miał problemu wyobrazić sobie, że było to miejsce, które kochano i o które dbano. Mimo że tak naprawdę spotkał panią Irmę tylko raz, wydawała mu się znajomą osobą - pewnie dzięki opowieściom Rosapelo i informacjom otrzymanym od Idy - i teraz uznał, że to mieszkanie bardzo do niej pasowało. Chłopiec trzymał się dzielnie, ale kiedy byli już w środku, nie dał rady. Usiadł na kanapie i zakrył twarz rękami. Law pozwolił mu płakać i starał się nie wyrzucać sobie tego, że go tutaj przyprowadził. Wreszcie Rosapelo opanował się - wydmuchał nos, otarł oczy i powiedział, że już wszystko dobrze. Z mieszkania koniec końców chciał zabrać tylko swoje biurko, ubrania, książki i trochę innych rzeczy. Kiedy Law zaproponował, by wzięli też obrazki, zgodził się na to, ale nic więcej - pozostałe przedmioty i meble prawdopodobnie zbyt mocno przypominały mu o zmarłej matce. Za pomocą ROOMu bagaż został przetransportowany do portu i na statek, zaś potem do ich nowego domu... ...gdzie zastali gwar i ewidentne zaczątki imprezy, mimo że było dopiero po trzeciej. Wyglądało na to, że poprzez Usoppa i Franky'ego o przeprowadzce Lawa dowiedziała się także reszta Słomkowych - czy można było zakładać cokolwiek innego? - których większość ochoczo krzątała się teraz po budyneczku. Law zamknął oczy, a potem je ponownie otworzył, jednak wizja nie znikała. Dawna załoga Słomkowego Kapelusza naprawdę znalazła się w jego nowym domu, choć z jakiegoś powodu brakowało tutaj samego Króla Piratów, co bardziej niepokoiło, niż cieszyło. Law wiedział, że Luffy wrócił na Raftel, jak tylko doszła go wiadomość o erupcji wulkanu na sąsiedniej wyspie, i wciąż nie podjął przerwanej wyprawy w nadziei, jak na razie niespełnionej, że uda mu się zobaczyć następny pokaz. Chwilę trwało, zanim zajęci pracą Słomkowi dostrzegli ich dwóch na progu mieszkania. - Torao-kun! - zawołała Nami, machając do niego z przejścia do kuchni. - Jak mogłeś nam nie powiedzieć, że się przeprowadzasz? Gdyby nie Franky, nigdy byśmy się nie dowiedzieli - dodała z wyrzutem. - A ja wiedziałem, ale nie powiedziałem! - dobiegł z kuchni głos Sanjiego, który następnie wypłynął z pomieszczenia w tańcu radości i opadł przed dawną nawigator Słomkowych na kolano, prezentując jej deser w szklanym pucharku. Law był zupełnie pewny, że tego typu naczyń, ani też żadnych innych, nie było w mieszkaniu, gdy z niego poprzednim razem wychodził. - Nami-swan, lody o smaku płatków wiśni, na podkreślenie twojej niezrównanej urody. Ach, tej wiosny jesteś piękniejsza niż zwykle! - zawołał z uczuciem. - Dziękuję, Sanji-kun - odparła Nami, przyjmując deser. - A dla mnie? - Usopp wyjrzał zza barierki na piętrze, zaś w jego wzroku malowała się nadzieja. - Cześć, Torao! Zakładam wam oświetlenie - wyjaśnił, machając trzymanym w ręce śrubokrętem. - Wy, dodatki, możecie dostać kremu waniliowego, bo mi trochę zostało od lodów - powiedział Sanji warkliwym tonem, choć zaraz potem na jego twarz ponownie wpełzł maślany uśmiech. - Robin-chwan! Pozwól, że przyniosę ci deser na orzeźwienie przy pracy! - zawołał i wybiegł w radosnych podskokach przez drzwi do ogrodu. Law zerknął w tamtym kierunku i dostrzegł Robin, która przy pomocy dodatkowych rąk tworzyła wokół jego domu rabaty kwiatowe, podczas gdy sama pochłonięta była lekturą na leżaku. Sanji właśnie pochylił się nad nią w usłużnej pozie, wręczając jej poczęstunek, który przyjęła z uśmiechem. Kawałek dalej w promieniach słońca spał Zoro, opierając się o ścianę; jego trzy miecze leżały obok niego na trawie. Jakby wyczuwając obecność kucharza, szermierz otworzył oko i łypnął ku niemu nieżyczliwie, nie zmieniając pozycji, a potem kontynuował drzemkę. Brook okopywał krzak, trzeci ze świeżo posadzonych na skraju ogrodu. - To prezent ode mnie - powiedziała Nami, stając obok Lawa. - Krzewy moich mandarynek, dbaj o nie. - Gotowe, Nami-san! - zawołał kościotrup, ocierając czoło. - Czuję ten wysiłek nawet w kościach. Ale ja mam same kości, yohohoho! - zaśmiał się, a potem zniżył głos: - Nami-san, czy mogę w nagrodę zobaczyć twoje majteczki? Sanji znokautował go jednym celnym kopniakiem. - Brook, nie pozwolę ci tak się odzywać do Nami-san. Tylko ja mogę oglądać jej majte... Reszta wypowiedzi zmieniła się w jęk, gdy trafił go rzucony przez Nami pucharek, już opróżniony z lodów. Sanji opadł na trawnik w pozie cierpienia i odwrócił w stronę Lawa zbolałą twarz. - Ode mnie masz wyposażenie kuchni. Każda kuchnia musi być porządnie wyposażona, nawet jeśli się z niej nie korzysta. W tym miesiącu otworzyliśmy filię All Baratie: Roger Bay, zaraz przy rynku. Tam możecie się stołować do woli albo zamawiać posiłki do domu. Usłyszałem o waszych problemach gastronomicznych, kiedy byliście trzy dni temu w restauracji. - Sanji, jesteś mężczyzną nad mężczyznami! - doleciał z góry głos Franky'ego, a następnie cyborg wychylił się przez okno jednego z pokojów na piętrze. - To suuuuuuper propozycja! Nie zawiodłem się na tobie. Torao, porobiłem wam trochę mebli, żebyście nie musieli spać i siedzieć na podłodze. Od strony szpitala dobiegł narastający odgłos stukania - jakby kopytek na bruku - i w następnym momencie przez ogrodzenie przeskoczył nie kto inny jak sam ordynator chorób wewnętrznych Szpitala Pamięci Corazona w swojej pełnej reniferowej postaci. - Nie spóźniłem się za bardzo?! - zawołał z przejęciem, rozglądając się nerwowo po zgromadzonych, a potem wrócił do codziennego wyglądu. - Jesteś w sam raz, tylko Luffy'ego jeszcze brakuje - uspokoiła go Nami, kucając przy nim i obejmując. - Dawnośmy się nie widzieli! Patrz, kto z nami jest - to mówiąc pokazała ręką dwójkę obok. - Robin! Zoro! - wykrzyknął Chopper z radością. - Kiedy wróciliście? - W zeszłym tygodniu - odparła Robin, wskazując mu miejsce obok siebie na leżaku, które ochoczo zajął. - Myślałam, że będziemy na Nowy Rok, ale... - Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. - Nie musimy zgadywać, marimo zabłądził - domyślił się Sanji, który już zdążył się podnieść na nogi po niespodziewanym ataku Nami. - Wcale nie zabłądziłem, zboczony kuchciku - odburknął Zoro, rzucając mu kolejne wrogie spojrzenie. - Chciałem trochę dłużej zostać na South Blue. - Założę się, że nawet nie wiesz, gdzie jest South Blue, największa zgubo w Grand Line. - Chcesz się bić, panie pokręcona brewka? - dawny pierwszy oficer Słomkowych złapał za katanę. - Dawaj, trzeciorzędny szermierzyno! - odparł kucharz, unosząc nogę w bojowej pozie. - Zoro-kun! Sanji-kun! Ani się ważcie. Dzieci patrzą - ukróciła ich zapędy Nami, patrząc na obu groźnie. - Tak jest, Nami-swan! - Sanji zakręcił się koło kobiety swojego życia. - Dajcie lepiej gorzały - mruknął Zoro i ponownie oparł się o ścianę domu. - HEEEEEEEEEEEEEEJ!!! - dobiegło gdzieś z oddali, przybliżając się z każdą sekundą. Wszyscy spojrzeli w stronę, skąd dochodził okrzyk - czyli gdzieś w głąb wyspy i nieco w górę. W następnej chwili Monkey D. Luffy pojawił się w ogrodzie, zupełnie jakby spadł z nieba. Wylądował dokładnie pomiędzy rabatami kwiatów i krzewami mandarynkowymi, za co zarobił srogie spojrzenia tak Nami, jak i Robin. - Jestem! - zawołał z radością Król Piratów, a potem obejrzał się za siebie. - Chłopaki zaraz będą, chyba nie mogli nadążyć, hahaha! - To wyglądało, jakbyś zeskoczył ze wzgórza - powiedział Law chłodnym tonem, którego zwykł używać w stosunku do Słomkowego, kiedy wreszcie odzyskał mowę. - Zgadza się. Cześć, Torao! - Cześć, wujku Torao! - zawołały Laelya i Catleya, kiedy ojciec już wyplątał je ze swoich objęć, a następnie przyskoczyły do Lawa, który pogłaskał jedną i drugą po głowie. - To na kogo jeszcze czekamy? - spytał z rezygnacją. - Na moich trzech chłopaków - odparł Luffy. - Hancock nie przyjdzie, została z Faranem i Boiem, ale przekazuje ci życzenia wszystkiego dobrego na nowej drodze życia. - To zabrzmiało, jakbym się ożenił - mruknął Law z przekąsem. - Nie ożeniłeś się? - zdumiał się Luffy, a potem przeniósł wzrok na Rosapelo, który cały ten czas stał w cieniu Lawa i nie odzywał się ani słowem, co z pewnością nikogo nie dziwiło. - Przecież masz syna...? To skąd on się wziął? Law zamknął oczy i policzył do dziesięciu, starając się ignorować stłumione parsknięcia, które dobiegły od Nami i Robin. - Słomkowy, jestem zdumiony tym, że jednak wiesz, skąd się biorą dzieci... - Mniej więcej - wyszczerzył się Luffy. - No, to kto jest matką? Clione? - Clione jest facetem - odparł Law, zastanawiając się, skąd czerpie cierpliwość. Dopiero potem zapytał sam siebie, jakim cudem Luffy'emu przyszło do głowy coś takiego. - Tak...? A, rzeczywiście. Zupełnie zapomniałem, hahaha! - Luffy zdawał się za bardzo nie przejmować swoją omyłką. Zaraz potem zrobił to, na co nie zdobył się dotąd nikt inny, a mianowicie podszedł do Rosapelo i wyciągnął rękę. - Cześć, jestem Luffy, Król Piratów! - przedstawił się. Rosapelo rzucił Lawowi zagubione spojrzenie, a potem z wahaniem uścisnął podaną rękę. - Jestem Pelo - powiedział cicho. - Pelo, fajnie poznać. Mam trzech chłopaków w twoim wieku, zaraz powinni tutaj być. A to moje córki, Laelya i Catleya. No, to o co w tym wszystkim chodzi? Wyjaśnij mi, Torao. Ale tak, żebym zrozumiał... To, co miało być spokojnym wieczorem w nowym domu, przerodziło się ostatecznie w zabawę, na której pojawiła się - Law miał wrażenie - połowa pracowników szpitala. Część wpadła tylko na chwilkę, pogratulować domu i rodziny, część zaś została dłużej, głównie jego dawni towarzysze z załogi Piratów Serca. Wiele osób przyniosło prezenty do mieszkania oraz jedzenie i napitki. Law musiał pogodzić się z tym, że był dziecinnie naiwny, sądząc, że uda mu się utrzymać w tajemnicy zmianę, która dokonała się w jego życiu. Jutro prawdopodobnie będzie o niej można przeczytać w ogólnoświatowym dzienniku, uznał z przekąsem... a potem przestał sobie się tym przejmować. Nawet jeśli na początku całe to zamieszanie przyprawiło go o zawrót głowy, to później, kiedy wracał do tego wieczoru pamięcią, odczuwał tylko łaskoczące ciepło, gdyż przecież nie wydarzyło się nic nieprzyjemnego - kiedy już przymknęło się oko na fakt, że do jego domu zwalił się Król Piratów Monkey D. Luffy ze swoją załogą i rodziną i wyprawił imprezę na sto dwa... Opowiedział pokrótce historię Rosapelo - tak swoim przyjaciołom ze szpitala (poza Bepo, Clione i Kayą większość nie miała pojęcia, kim jest ten chłopiec i skąd się tak nagle wziął w życiu ich dyrektora), jak i Słomkowym, którzy szybko przyjęli jego podopiecznego do swoich serc. Franky, cyborg o wielkim sercu, uronił nad tragedią Rosapelo łzę i pobiegł urządzać jego pokój. Brook, który uprzyjemniał wieczór grą na skrzypcach, zadedykował mu pieśń na pożegnanie drogich ludzi. Nami, która miała słabość do dzieci, wyraziła współczucie i obiecała, że Rosapelo zawsze będzie miał w niej oparcie, oraz zagwarantowała mu stały wstęp do New Piece. Robin obdarowała go kilkoma książkami historyczno-podróżniczymi i zapewniła, że z chęcią porozmawia na interesującego go tematy. Usopp wręczył skrzynkę z narzędziami i procę własnej produkcji, życząc mu, by wyrósł na dzielnego wojownika mórz, zaś Zoro powiedział, że nie ma wiele do roboty i może mu pomóc z treningiem. Sanji zrobił dla niego specjalny deser, na widok którego Luffy'emu prawie wypadły oczy, ale musiał zadowolić się czymś mniej wyszukanym. Sam Król Piratów powiedział, że Rosapelo może odwiedzać go, kiedy tylko zechce. Trudno powiedzieć, by chłopiec z miejsca zaprzyjaźnił się z synami Luffy'ego - był zbyt przytłoczony sytuacją, a poza tym od ponad dwóch miesięcy praktycznie nie miał z rówieśnikami żadnego kontaktu - ale przynajmniej ich towarzystwo nie wydawało się sprawiać mu przykrości. Laelya i Catleya były nim wyraźnie zauroczone i nie odstępowały go na krok, co wywoływało u Lawa krzywy uśmiech - miał jednak nadzieję, że Luffy jeszcze trochę poczeka ze swatami... Zabawa trwała w najlepsze, nawet gdy się już ściemniło. Sanji dostarczał coraz to kolejnych wybornych dań i trunków. Franky, kiedy udało mu się oderwać od angażujących jego uwagę drobnych robótek w budynku, co jakiś czas siadał z gitarą i raczył zgromadzonych rzewnymi balladami, a przez resztę czasu Brook przygrywał wesoło na skrzypkach. Chopper puszczał się wtedy w tany i skakał, piszcząc i klaskając kopytkami z uciechy. Zoro, Usopp, Penguin, Shachi i Jean Bart założyli klub pijących w ogródku, skąd co jakiś czas dobiegały podniesione głosy albo wybuchy śmiechu, gdy Usoppowi udał się jakiś żart. Piękne panie - Nami, Robin, Ikkaku i Kaya - z upiętymi włosami i z makijażem, w wyjściowych sukniach i biżuterii, skrzyknęły się we własne towarzystwo... do którego dobił także Clione, który pod względem wieczorowej toalety niczym im nie ustępował. Psychiatra miał na sobie granatową sukienkę z głębokim wycięciem na plecach oraz szpilki na obcasie jeszcze wyższym niż na co dzień... i sporadycznie rzucał Lawowi powłóczyste spojrzenia, których ten starał się nie dostrzegać. Luffy nie odstępował na krok gospodarza i gadał o wszystkim i niczym, udzielając mu między innymi rad na temat wychowywania dzieci, które Law wpuszczał jednym uchem i wypuszczał drugim. Na szczęście przed nieskrępowaną sympatią Króla Piratów ratował go Bepo, który na tę okoliczność trzymał się bardzo blisko i którego Luffy uwielbiał prawie równie mocno jak samego Lawa, więc dzielił uwagę pomiędzy nich obu. Kiedy Laelya i Catleya się pospały, Senti ledwo trzymał oczy otwarte, a jego bracia starali się powstrzymywać ziewanie, zaś przynajmniej połowa gości była już porządnie upita, Nami zarządziła koniec imprezy. Nie znosząc słowa sprzeciwu, zapędziła wszystkich mężczyzn (za wyjątkiem Clione oraz obu gospodarzy) do sprzątania, po czym mieszkanie lśniło dokładnie tak jak o poranku. Pożegnaniom nie było końca, ale wreszcie Law i Rosapelo zostali sami we własnym domu... który sprawiał dziwne wrażenie bez tłumu, jaki się dzisiaj przezeń przewalił. (Rano mieli znaleźć Zoro w ogrodzie, ale na ten moment żaden z nich jeszcze tego nie wiedział). - Dobrze się bawiłeś? - spytał Law, zamykając drzwi i przekręcając zamek, po czym spojrzał na chłopca, który usiadł na krześle przy stole. - Nie wiem... Chyba tak. - Myślę, że taka sytuacja już się nie powtórzy - stwierdził pocieszająco Law i uśmiechnął się krzywo. - A tak za jednym zamachem poznałeś tę szaloną bandę. - Wydają się bardzo mili - powiedział ostrożnie Rosapelo. - I tacy są - zgodził się Law, a jego uśmiech stał się szerszy. - To dobrzy przyjaciele. Rosapelo kiwnął głową, a potem ziewnął. - Idziemy spać? - zaproponował Law, przyciemniając oświetlenie. - To był długi dzień. I na swój sposób naprawdę męczący... - Nie, chcę jeszcze trochę posiedzieć - odpowiedział Rosapelo, opierając łokcie o blat, a brodę na dłoniach, wobec czego Law zajął miejsce obok. Przez chwilę żaden z nich nic nie mówił i w domu zapadła cisza tak głęboka, że dało się słyszeć wpadający przez okno szum morza. Jakaś mewa krzyknęła nad brzegiem, jakby coś wyrwało ją z uśpienia, a z miasta dobiegło szczekanie psa. Wieczór był spokojny i dość ciepły, choć jeszcze można było wyczuć wiosenny chłód. Powietrze pachniało świeżą ziemią i drewnem. Law pomyślał, że w takiej scenerii nie było mu trudno uwierzyć, że jego życie naprawdę zaczęło się od nowa. - Law-san...? - odezwał się wreszcie Rosapelo. - Tak? - To wszystko... to nie jest sen, prawda? - Myślisz, że któryś z nas byłby w stanie wyśnić tak zwariowany sen? - odpowiedział Law pytaniem na pytanie. - Ja na pewno nie. Rosapelo pokręcił głową... a potem jego usta drgnęły w zapowiedzi uśmiechu. - Ja też nie - powiedział, ale w jego słowach wciąż pobrzmiewała niepewność, gdy dodał: - Mam nadzieję, że rankiem to wszystko nie zniknie... Law położył mu rękę na włosach. - Nie zniknie - zaręczył, a potem dorzucił: - Budynki Franky'ego przetrwają niejeden kataklizm. I tym razem Rosapelo parsknął śmiechem. Law popatrzył na niego z czułością i zapytał sam siebie, czym zasłużył na takie szczęście. - Będzie się nam tu dobrze mieszkać, Pelo - powiedział. - Tak - potwierdził chłopiec, który stał się jego synem. - Dziękuję, Law-san. - Głupol. Nie masz mi za co dziękować. Więc Rosapelo nic więcej nie powiedział, tylko kiwnął głową. "To ja dziękuję", pomyślał Law, a potem jeszcze długo siedzieli przy stole w salonie, jakby nie chcieli przerwać tej magicznej chwili - pierwszego z niezliczonych wieczorów we wspólnym domu.
|