Rozdział 24




Rodzinna codzienność była czymś, na co Law zupełnie nie był przygotowany. Po tygodniu złapał się jednak na tym, że życie we dwóch z Rosapelo przychodzi mu bez większego trudu - a zaraz za tą konstatacją postąpiło pytanie: dlaczego miałoby być inaczej? Wszystko układało się lepiej niż dobrze i łatwo było poddać się złudzeniu, że zawsze tak będzie, a przyszłość jest ponad wszelką wątpliwość świetlana. Law był jak odurzony nowym życiem i nawet jeśli rozsądek co jakiś czas ostrzegał go przed takimi czy innymi komplikacjami, które z całą pewnością miały kiedyś nadejść, nie poświęcał tym przebłyskom realizmu większej uwagi. Pewnie znów chodziło o to "nieuznawanie półśrodków", które - odkąd usłyszał o tym od Clione - nie mogło mu wyjść z głowy. Szedł na całość we wszystkim, co uważał za najważniejsze, a obecnie czymś takim była wspólna egzystencja z Rosapelo.

Prawie w ogóle nie zastanawiał się nad zmianą, która się w jego życiu dokonała - mimo że była tak kolosalna, że prawie nierzeczywista. Gdyby ktoś pół roku temu powiedział mu, że z nastaniem wiosny stworzy z trzynastoletnim chłopcem rodzinę, odparłby, że coś takiego nie będzie mieć miejsca nawet za sto lat. Nie wyobrażał sobie, by miał się kiedykolwiek wyprowadzić ze szpitala albo zaangażować w sprawy inne niż zawodowe - nie w tym życiu, nie w tym wymiarze. Tymczasem tak właśnie się stało - i przyjął tę przemianę bez żadnej dyskusji.

Może chodziło o to, że rzadko zastanawiał się nad swoimi decyzjami, kiedy już je podjął i wprowadził w życie - miał zwyczaj im po prostu ufać... a może właśnie dlatego, że ta zmiana była tak gigantyczna, tak wszechpotężna, że nie był jej w stanie ogarnąć, jeszcze nie, musiał po prostu zaakceptować i działać zgodnie z nią, jakby była czymś narzuconym przez los i okoliczności, a nie wynikała z niego samego. Może właśnie nade wszystko nie chciał rozważać własnego postępowania, myślenia i uczuć - tego, co ostatecznie doprowadziło do wzięcia Rosapelo pod opiekę - gdyż bał się, jakie wnioski mógłby osiągnąć. Nie czuł się przygotowany na odkrycie nowej prawdy o sobie samym, a tak by się bez wątpienia stało, gdyby zaczął szerzej analizować motywy tej przełomowej decyzji.

Było zatem kilka powodów, dla których z nikim nie rozmawiał o tym, co zaszło, a jedynie postawił przed faktem dokonanym. Oczywiście takie zachowanie było, ogólnie rzecz biorąc, całkowicie dziwne i nietypowe - normalnie ludzie informują znajomych czy przyjaciół nie tylko o założeniu rodziny, ale i o rzeczach znacznie mniejszej wagi - jednak Law zawsze działał na trochę innych zasadach. (Po prawdzie, uważał się pod względem społecznym za jednostkę raczej upośledzoną, na swój sposób kogoś, kto stoi z boku ustalonych norm). Dość powiedzieć, że nawet nie przyszło mu do głowy rozpowiadać - czy choćby wspomnieć przy okazji - że nagle postanowił zaadoptować nastoletniego chłopca i stworzyć z nim dom. Uznał, że jest to jego sprawa, i nie widział potrzeby robienia fajerwerków.

Nie wpadł na to, że większość ludzi na Raftel - ze szczególnym naciskiem na jego współpracowników i przyjaciół - traktuje go w inny sposób: jako osobę, której życie, dobrobyt i szczęście leżą na sercu albo po prostu interesują. Prawdopodobnie mało kto miał mu jego skrytość za złe - większość ludzi była do tego przyzwyczajona albo wyznawali zasadę, że najwybitniejszy lekarz na świecie ma prawo robić, co chce - ale jednocześnie nie mogli zostawić tego bez żadnej reakcji. Cieszył się zbyt wielkim autorytetem, by ludzie nagabywali go o zmianę i chcieli znać powody - było nie do pomyślenia, by ktoś w szpitalu zaczął go podczas lunchu wypytywać o tę kwestię - ale mogli przynajmniej okazać mu swoją sympatię, i stąd te liczne odwiedziny na zorganizowanej przez Słomkowych imprezie powitalnej, pierwszego wieczoru w nowym domu. Koniec końców - poza Słomkowymi właśnie, którym Law w kilku słowach streścił historię Rosapelo, jednocześnie umiejętnie unikając zagłębiania się w powody swojej decyzji - ludziom pozostało się zadowolić tym, co już wiedzieli: że Trafalgar Law założył rodzinę i wyprowadził się do domku na obrzeżach Roger Bay. I tyle.

Jak wyglądała ta nowa codzienność? W szpitalu wciąż spędzał większość doby, jednak sypiał w domu, tam też jadał śniadania i kolacje, na które wpadał pomiędzy ustalonymi obowiązkami: około siódmej, kiedy już skończył poranne zabiegi, a kiedy Rosapelo wstawał, oraz około osiemnastej, po przyjęciu nowych pacjentów. Jego plan pracy praktycznie pozostał niezmieniony - poza jedną drastyczną modyfikacją: Trafalgar Law zaczął brać jeden dzień wolny w tygodniu.

Bepo komentował to przez cały miesiąc, Ikkaku rzucała mu spojrzenia, jakby na jego ramionach wyrosła druga głowa, a Clione tylko kiwał głową ze zrozumieniem - on jeden rozumiał, że Law nie mógłby postąpić inaczej. Rosapelo już nie protestował, że Law dla niego ogranicza pracę, w której nikt go nie mógł zastąpić - jego przybrany ojciec raz jeszcze uświadomił mu, że taka jest jego decyzja i nie zamierza z niej rezygnować, a jego ton rzeczywiście nie wskazywał na jakąkolwiek chęć dyskusji w tej materii. Lokalny dziennik rozpisywał się o tym przynajmniej przez tydzień, pojawiły się też głosy niezadowolenia, że lekarz-cudotwórca zaczął traktować pacjentów z lekceważeniem, zamiast spełniać swoją misję i powinność wobec ludzkości. Krytykanci jednak zostali szybko zakrzyczeni przez personel Szpitala Pamięci Corazona, który stanął za swoim dyrektorem murem, argumentując, że Trafalgar Law jest człowiekiem jak wszyscy inni i ma prawo do normalnego życia, w czym zresztą poparła ich większość społeczności Raftel i okolicznych wysp.

Law, jak zawsze, zupełnie nie przejmował się cudzymi opiniami i przekonaniami i nie czuł się wobec kogokolwiek zobowiązany. Przez całe życie (z niewielkimi wyjątkami) postępował tak, jak sam tego chciał, i nie zwracał uwagi na zapatrywania otaczających go osób - dlaczego teraz miałby zmieniać tę filozofię? Miał jednak nadzieję, że głosy krytyki nie dotkną Rosapelo, bo chłopiec był znacznie bardziej od niego wrażliwy - można było wręcz powiedzieć, że na tle Lawa i otaczających go dziwolągów był zupełnie normalnym dzieckiem - i nie zasługiwał na przykrości, które miałyby go spotkać za sprawą swojego opiekuna.

Na razie jednak na nic takiego się nie zanosiło. Rosapelo poszedł do szkoły w Roger Bay i rzeczywiście trafił do jednej klasy z Monkey D. Ace'em, co Law przyjął z ulgą. Nie chodziło rzecz jasna o żadne obawy, że chłopiec mógłby się w nowym miejscu czuć samotnie, tylko o bardziej praktyczne aspekty: przyjaźń z pierworodnym synem Króla Piratów mogła stać się siłą Rosapelo, który przecież nie posiadał żadnych nadprzyrodzonych talentów czy szczególnych umiejętności, by móc się obronić przed ewentualnymi wrogami. (Co prawda Ace też ich nie posiadał, przynajmniej na ile Law się orientował, ale potrafił się bić, odziedziczył też po ojcu instynkt pomocy ludziom, na którym mu zależało). Dopiero po jakimś czasie Law zorientował się, że myśli kategoriami wojennymi, a tymczasem na świecie od dawna był pokój. Panowała era normalnych ludzi, a władający mocą diabelskich owoców w większości używali swoich zdolności do pomagania innym, nie do walki. W tej epoce Rosapelo - zupełnie zwyczajny chłopak, który lubił grać w piłkę i czytać o podróżach - nie musiał się niczego obawiać.

Oczywiście Law nie chciał myśleć o swoim przybranym dziecku jako o zupełnie zwyczajnej osobie i był bardziej niż chętny, by wyłapywać jego wszystkie zalety i mocne punkty. Szybko okazało się, że Rosapelo potrafi przyrządzać bardzo dobre śniadania, na które Law pędził ze szpitala tak, że się za nim kurzyło. (Ponieważ jego przybrany syn odniósł się krytycznie do idei używania Ope Ope no Mi w sytuacjach, gdy nie było to absolutnie wymagane, Law zaopatrzył się w rower i tym właśnie środkiem transportu pokonywał codzienne trasy pomiędzy domem a pracą. Zapoczątkował tym na Raftel prawdziwą modę na rower i, co samo w sobie było dość absurdalne, otrzymał wyrazy publicznego uznania od admirała Kuzana, największego miłośnika jednośladów). To nie były tylko omlety, jajka i kanapki, ale też owsianka, kleik ryżowy i inne zupy mleczne, a nawet, o niebiosa, onigiri! Obiady wciąż zamawiali z All Baratie: Roger Bay, ale Law podejrzewał, że to tylko tymczasowe rozwiązanie, gdyż odkrył, że chłopiec ukradkiem ćwiczy gotowanie w ich wspaniale wyposażonej kuchni. Okazało się, że razem z książkami Rosapelo przemycił z Vokzel notes z przepisami, który należał do jego matki. Chłopiec miał zręczne ręce, więc obieranie, krojenie i szatkowanie przychodziło mu z łatwością - podobnie jak wszystkie prace domowe - a Law rozważał, czy zaproponować mu udział w prowadzonym przez Sanjiego kursie gotowania, czy może jeszcze z tym trochę poczekać. Miał nadzieję, że chłopiec nie wyleje zbyt wielu łez nad matczynym notatnikiem, a w zamian włączy jakąś część jej życia w swoje własne. Wiedział z doświadczenia, że to najlepszy sposób, by uhonorować bliskiego człowieka, który odszedł z tego świata na zawsze.

Jeśli chodziło o samego Rosapelo, to przez pierwsze dni chłopiec zachowywał się jak gość we własnym domu - wyraźnie miał problem z uwierzeniem, że to jest naprawdę jego dom - ale dokładnie tak samo było z Lawem, więc nie było trudno go zrozumieć. Kiedy już urządzili swoje mieszkanie, popakowali wszystkie rzeczy do szaf i szafek i dokonali najpotrzebniejszych modyfikacji typu wbicie gwoździa, by zawiesić zegar, instalacja półek w pokoju, który miał wszelkie szanse stać się biblioteką, oraz zamontowanie sznurków na pranie w ogrodzie, wtedy dopiero Rosapelo zdawał się pojąć, że jest to miejsce, w którym może i powinien zostać. A kiedy zaczął się mieszkaniem zajmować - tak jak obiecał - wówczas w jego spojrzeniu pojawiła się jakaś pewność, która napełniała Lawa niekłamaną radością.

Przez następne dwa tygodnie coraz mocniej dostrzegał, że chłopiec nareszcie się ożywił i - jak się wydawało - zaczynał odzyskiwać swoje dawne ja. Nawet jeśli podczas długiego pobytu w Szpitalu Pamięci Corazona wrócił do zdrowia, to trzeba było czegoś więcej, by przywrócić mu radość. Potrzebował zapewnienia, że jego życie ma sens - bo nie wierzył, że sensem było samo życie. Stracił coś, czego nigdy nie miał odzyskać, na to nie było rady - jednak od Lawa dostał coś innego, coś, co mogło złagodzić ból straty. I tak się najwyraźniej działo - każdy kolejny dzień, który razem spędzili, wydawał się wzmacniać Rosapelo i zabliźniać ranę w jego sercu, pogłębiać pogodę ducha. Law wciąż pamiętał słowa, które chłopiec powiedział w czasie ich rozmowy w All Baratie: "Jestem szczęśliwy", a których wspomnienie każdorazowo łaskotało go w piersi. Jeszcze miesiąc temu nie wierzył, by to zranione przez los dziecko miało być kiedykolwiek szczęśliwe - a potem okazało się, że sam jest w stanie to sprawić. Było to niezwykłe, wstrząsające i ponad wszelką wątpliwość dobre. I było rzeczywistością, od której nie mógł - i nie chciał - się odwracać.

Poprawę samopoczucia było widać gołym okiem. Krok Rosapelo stał się żywszy, jego ruchy bardziej zdecydowane, a jego głos pewniejszy. Śmielej odnosił się do innych ludzi i rozmawiał z nimi. Na jego twarzy pojawiły się autentyczne emocje, zaczął się wreszcie uśmiechać, a potem także i śmiać. Law nie sądził, by istniało na świecie coś doskonalszego niż ten śmiech, i obiecywał sobie, że zrobi wszystko, by go na zawsze ochronić. Nie znaczy to, że Rosapelo nie zdarzały się także złe chwile, jednak w przeciwieństwie do sytuacji sprzed dwóch-trzech miesięcy Law już nie bał się konfrontacji z tymi złymi nastrojami chłopca. Teraz w sposób aktywny starał się je wyłapywać i neutralizować, gdyż wszystko w nim buntowało się przeciw zostawianiu Rosapelo samego z jego smutkiem. Czasem chłopiec popadał w przygnębienie i zwątpienie, znów się w sobie zamykał i tracił nadzieję. Czasem na nowo obarczał się winą za śmierć matki i uważał własne szczęście za podłość. Czasem zadawał pytania: "Dlaczego ja?", a Law przypominał sobie, że o to samo pytał dawno temu - samego siebie, gdyż nie zdążył zapytać Corazona. Teraz jednak działa się rzecz dziwna, bo kiedy odpowiadał swojemu przybranemu synowi - zapewniając go z całych sił i z pełną miłością, że nie ponosi żadnej winy i że zasługuje tylko na szczęście - miał wrażenie, jakby wreszcie odpowiadał także sobie.

Law spędził dwie trzecie życia w poczuciu winy za śmierć Corazona, a wyrzuty sumienia przesłoniły niemal całe dobro, którego Donquixote Rosinante dokonał, by go ocalić. Stało się tak prawdopodobnie dlatego, że Law nie pozwolił sobie uwierzyć, że ma prawo do szczęścia. Nawet jeśli głęboko w sobie wiedział, że Corazon tylko szczęścia dla niego pragnął, to w chłodnym realizmie uznał za niegodziwość akceptację życia i cieszenie się nim. Postanowił, że na to nie zasługuje, gdyż własną osobą sprowadził śmierć na najlepszego człowieka na świecie. Nie miał możliwości pokuty czy zadośćuczynienia za własną zbrodnię, którą uważał za najgorszy grzech, więc mógł się jedynie potępić. Tym samym nieświadomie zmodyfikował wizerunek Corazona, jaki nosił w pamięci: uczynił z tego anioła miłości niemal mściwe bóstwo i uwierzył, że Corazon z pewnością żałował tego, że oddał za niego życie - za kogoś takiego jak on. To było właściwie nakręcające samo siebie, błędne koło samooskarżeń, którego wydźwięk był jeden: Trafalgar Law zawsze był złym człowiekiem - przekonanie, które tłumaczyło, uzasadniało i motywowało wszystko. Tę postawę umacniała dodatkowo walka ze śmiercią, którą Law podjął w imieniu całej ludzkości: nawet jeśli zupełnie nie cenił własnego życia, to wyznawał dogmat, że dla każdego innego człowieka jest ono najcenniejszym darem - a ponieważ Corazon stracił to życie z jego winy, Law oczywiście zasługiwał jedynie na karę. Takie myślenie zdominowało całe jego postępowanie i dawno już przestał się nad nim zastanawiać.

Teraz, kiedy los postawił na jego drodze Rosapelo, który niepostrzeżenie stał się dla niego całym światem i dla którego zrobiłby absolutnie wszystko, Law nie mógł nie wracać myślą do wydarzeń sprzed dwudziestu sześciu lat... i nie podawać w wątpliwość tego, w co bezkrytycznie wierzył przez cały ten czas. Czy mogło być tak, że Cora-san po prostu go kochał - i koniec, żadnej dalszej dyskusji, bo miłość była wystarczającym argumentem na wszystko...? Uznanie czegoś takiego nie było łatwe - w gruncie rzeczy mogło być najtrudniejszą rzeczą, jakiej Lawowi przyszło dokonać - gdyż jego skrzywione sumienie wciąż i wciąż usiłowało go przekonywać, że nie może porównywać Rosapelo ze sobą, bo przecież Rosapelo był dobrym dzieckiem i nie miał w sobie nic z potwora, jakim on sam się stał w wieku zaledwie dziesięciu lat... Jednak kiedy Law zdołał choć na moment uciszyć wszystkie krytyczne głosy w swoim umyśle, wówczas rozumiał, że Corazon nigdy nie zwracał uwagi na przepełniające go zło, widział w nim tylko skrzywdzone i potrzebujące pomocy dziecko, któremu współczuł ponad wszelką miarę, a jego miłość była większa niż jakakolwiek nienawiść Lawa. W konsekwencji Corazon zrobił to, co uznał za naturalne i w zgodzie ze swoimi uczuciami, i prawdopodobnie gdyby miał jeszcze raz wybór, postąpiłby dokładnie tak samo, niczego nie żałując - bo tak samo Law byłby w stanie bez wahania oddać życie za Rosapelo, gdyby była to jedyna możliwość, by go ocalić.

Oczywiście miało minąć jeszcze wiele lat, zanim Law mógł tak do końca w to uwierzyć - koniec końców chodziło o coś, czym kierował się przez zdecydowaną większość życia, a takie przekonania wrastały w ciało i psychikę - jednak może jeszcze była jakaś szansa na złagodzenie tego poczucia winy, które wgryzało się w jego szczęście i powtarzało, że ktoś taki jak on nie zasługuje na nie.

Bo, w ostatnich dniach, Law coraz częściej odnosił wrażenie, że jest szczęśliwy.



Pod koniec kwietnia przyszło z Tihxel zaproszenie na uroczystość nadania wulkanowi nowej nazwy. W drugiej turze wyborów zaciekła walka rozegrała się pomiędzy "Mount Trafalgar" oraz "Trafalgar's Peak" (ku wielkiej uldze Lawa "Trafalgar's Tip" podzieliło los kilku innych, równie niedorzecznych propozycji) i z minimalną przewagą zwycięzcą została ta pierwsza. Law słyszał plotki, jakoby na Tihxel doszło do kilku zażartych bójek w udziałem zwolenników poszczególnych nazw, jednak nie chciał im wierzyć... nawet jeśli po ludziach żyjących w cieniu aktywnego wulkanu można się było spodziewać absolutnie wszystkiego. Cóż, nie zamierzał jednak więcej się z nimi zadawać - podobnie jak z samą "Mount Trafalgar" - i odrzucił zaproszenie, wymawiając się dużą ilością pracy. Kiedy jednak Rosapelo wspomniał raz i drugi, że właściwie chciałby zobaczyć wulkan - ani chybi zły wpływ dzieciaków Luffy'ego - Law haniebnie szybko skapitulował pod jego błagalnym spojrzeniem. Jego przybrany syn rzadko go o cokolwiek prosił, więc skoro już zgłosił taką chęć, Law byłby niegodziwcem, odmawiając mu takiej drobnostki.

Po jakimś miesiącu zaczął podejrzewać, że Rosapelo okręcił go sobie wokół palca, choć prawdopodobnie chłopiec był tego zupełnie nieświadomy, a całą winę za to ponosił tylko i wyłącznie on sam.

Rosapelo był grzecznym i posłusznym dzieckiem. Nic nie robił wbrew woli Lawa - wręcz przeciwnie, wyraźnie starał się go w każdy sposób zadowolić. Law miał niejasne wrażenie, że dziecko - w dodatku nastolatek - powinno być znacznie bardziej... buntownicze? Wreszcie zaczęło go to niepokoić i zapytał sam siebie, czy Rosapelo nie powinien przypadkiem więcej zadawać się z potomstwem Króla Piratów, nieważne jak absurdalnie to nie brzmiało. Jednak w miarę upływu czasu przekonał się, że taki po prostu był charakter chłopca - wzmocniony dodatkowo przywiązaniem, jakie Rosapelo wobec niego żywił - i nie dało się na to nic poradzić. Koniec końców Law musiał to zaakceptować i uznać, że mógł mieć znacznie gorzej - mógł mu się trafić prawdziwy łobuz - a tymczasem także w tej kwestii los się do niego uśmiechnął.

Po powrocie z Tihxel - Law uważał uroczystość za stratę czasu i tylko entuzjastyczny wyraz twarzy Rosapelo, z którym ów przyglądał się wyrastającemu ze środka wyspy wulkanowi, motywował go do pozostania na miejscu i odpowiadania krzywym uśmiechem na wszystkie ochy i achy pod własnym adresem - ich życie toczyło się tym samym torem, który z każdym dniem stawał się coraz bardziej utarty. Wiosna w dalszym ciągu ich rozpieszczała słoneczną i ciepłą pogodą, na grządkach w ogródku zakwitły bratki, zaś w sztachetach ogrodzenia kilka krzyżaków rozpięło swoje sieci. Rosapelo przyniósł do domu rannego kotka, którego Law zoperował bez mrugnięcia okiem i który powiększył ich małą rodzinę. Rosapelo nazwał go Tygrys, czyli Tora, i Law prawie uznałby to za zabawne, gdyby za każdym razem instynktownie się nie obracał, gdy jego przybrany syn wołał na pręgowanego zwierzaka. Sielanka trwała.

Był już maj, gdy któregoś poranka Law wrócił do domu na śniadanie, by zamiast omletu i herbaty zastać siedzącego na podłodze kuchni Rosapelo, który wyraźnie ochraniał prawą rękę. Law nie potrzebował wyjaśnień, ale chłopiec i tak mu ich dostarczył.

- Spadłem ze stołka, kiedy wyciągałem mąkę z szafki - powiedział nieszczęśliwym tonem, nie mogąc spojrzeć mu w oczy.

- Dlaczego mnie nie poinformowałeś? - ofuknął go Law, aktywując Ope Ope no Mi. - Jak długo tutaj siedzisz?

- Tylko chwilę. Nie chciałem ci przeszkadzać...

- Głupol, komu masz przeszkadzać w takich wypadkach jak nie swojemu oj... opiekunowi? - Słowo "ojciec" nie przeszło Lawowi przez gardło, mimo że tym praktycznie dla chłopca był... Ale Rosapelo nazywał go po imieniu, więc "ojciec" jakoś tutaj nie pasowało. - To mogłeś chociaż zadzwonić na oddział ratunkowy.

Rosapelo kiwnął głową i nic nie powiedział, a Law przyjrzał się jego złamaniu. W pierwszej chwili nie mógł w to uwierzyć, ale na odcinku od ramienia po nadgarstek kości chłopca pękły w kilku miejscach. Szybko zaleczył uraz, a napięcie na twarzy Rosapelo rozmyło się, kiedy ból zelżał. Chłopiec nabrał głębiej powietrza - przez ostatnie kilka chwil oddychał płytko - i powiedział:

- Dziękuję - jednak w jego głosie wciąż słychać było przygnębienie. - Nie chciałem, żeby to się stało...

- No chyba - zgodził się Law, wstając na nogi i pomagając mu się podnieść. - Uważałbym to za cokolwiek dziwne, gdybyś życzył sobie być połamany.

- Ciągle cię fatyguję i sprawiam problemy...

- Oj, Pelo. Teraz gadasz zupełne głupoty. Zajmij się lepiej śniadaniem, bo jestem głodny - powiedział Law, pragnąc odwrócić uwagę chłopca od nieprzyjemnych myśli.

Odniósł jednak odwrotny efekt, gdyż Rosapelo spuścił głowę jeszcze bardziej, a kiedy odwrócił się do zlewu, by umyć jajka, od jego strony dobiegło zbolałe: "Przepraszam", a potem podejrzane pociągnięcie nosem. Law zganił się w duchu. Jakim był idiotą, by doprowadzić swojego syna do płaczu, kiedy ów już wystarczająco źle się czuł?

- Przepraszam, Pelo. Nie powinienem był tego mówić - pospieszył z zapewnieniem, a kiedy chłopiec po chwili milczenia kiwnął głową, dodał sucho: - To ja powinienem cię przeprosić. Obiecałem coś zaradzić na twoje złamania, a tymczasem wciąż niczego z nimi nie zrobiłem. Za to jestem na siebie zły - przyznał, a potem złapał za czajnik. - Zajmę się herbatą, będzie szybciej.

Kiedy omlet już się smażył - dzisiaj miał być z groszkiem i marchewką, oceniając po składnikach wyciągniętych z lodówki - a herbata się parzyła, Rosapelo rzucił mu nieśmiałe spojrzenie.

- Ale gdyby nie te moje złamania, nigdy byśmy się nie spotkali - powiedział cicho, po czym natychmiast odwrócił wzrok.

- Cieszy cię to? - mruknął Law.

Rosapelo nic nie odparł, kiwnął jednak głową nad patelnią. "Gdyby nie twoje złamania, twoja matka nie zginęłaby, usiłując przewieźć cię w czasie sztormu na Raftel", pomyślał Law, ale oczywiście nie zamierzał tego mówić na głos. Na przeszłość nic się nie dało poradzić - kolejna prawda, którą "odkrył" w ciągu ostatnich miesięcy - można się z nią było jedynie pogodzić... i chyba rzeczywiście lepiej było skupiać się tylko na jej pozytywnych aspektach...?

- To dobrze - stwierdził - ale mimo wszystko zamierzam coś zrobić z twoimi kośćmi. I wiesz co? Zacznę już dzisiaj wieczorem.



Law miał zwyczaj wprawiać swoje plany w życie tak szybko, jak było to możliwe, dlatego też, kiedy nadszedł wieczór, istotnie zajął się szkieletem swojego przybranego syna. Nie był w stanie zaradzić jego upadkom, więc jedyną opcją było wzmocnić jego kości. Do tej pory, kiedykolwiek leczył złamania Rosapelo, odbudowywał kość taką, jaka była przed urazem - teraz jednak postanowił zmienić tę strategię.

- Pelo, zamierzam zwiększyć gęstość twoich kości - poinformował chłopca, kiedy już zjedli obiad i posprzątali w kuchni, a potem wrócili do salonu, oświetlonego miękkim blaskiem lampy.

Za nimi, jak prowadzony na sznurku, poszedł Tygrys, który zajął miejsce dokładnie przy wejściu na schody i teraz właśnie dokonywał swojej wieczornej toalety, udając, że absolutnie się nimi dwoma nie interesuje, i tylko co jakiś czas zerkał to na jednego, to na drugiego pomiędzy kolejnymi pociągnięciami różowego języczka. Rosapelo siedział na kanapie, Law naprzeciw niego na krześle. Przypominało mu to chwile, które spędzili wczesną wiosną na psychiatrii, wiele chwil, z których każda wzmacniała więź między nimi... ale teraz odpędził te wspomnienia, bo musiał się zająć wzmacnianiem czegoś bardziej namacalnego.

- Nie mogę tego zrobić od razu - mówił dalej - ponieważ spowoduje to znaczne zwiększenie twojej wagi i gdyby coś takiego nastąpiło nagle, poważne problemy ruchowe byłyby nieuniknione. Dlatego będziemy to robić po kolei, po trochu, żebyś się mógł oswoić z przyrostem wagi. Myślę, że sobie poradzisz, ponieważ twoje mięśnie odzyskały siłę... zwłaszcza przy tych wszystkich pracach domowych, którymi się zajmujesz - to mówiąc, uśmiechnął się do Rosapelo. - Co ty na to? Zdecydujesz się?

- A czy mam jakiś wybór? - spytał rzeczowo chłopiec, a Law pomyślał, że jego zdroworozsądkowe podejście było cechą, którą też uwielbiał. - Sam powiedziałeś, że nie chcę chodzić ciągle połamany... bo nie chcę.

Law kiwnął głową.

- Myślę, że powinniśmy zacząć od dolnej części ciała. Przestrzegę cię jednak, że pierwsza część będzie najbardziej ryzykowna, ponieważ z całą pewnością będziesz odczuwał problemy z chodzeniem. Gdybyśmy jednak zaczęli od górnej połowy, wówczas ryzyko utraty równowagi i tym samym upadku byłoby jeszcze większe, więc trzeba wybrać mniejsze zło. Dlatego po prostu przez najbliższe dni musisz być bardzo ostrożny przy chodzeniu. Żadnego sportu, biegania, wspinania się, o bójkach nie wspominając, a w zamian stała czujność przy każdym kroku. Czy możesz mi to obiecać, Pelo? - spytał poważnym tonem.

Rosapelo kiwnął głową, a potem zmarszczył brwi.

- Nie wdaję się w bójki - powiedział z niejaką urazą.

- To bardzo dobrze - pochwalił Law, powstrzymując uśmiech. - Jedno mniej do uważania. Oczywiście za Tygrysem też nie będziesz biegać. - Posłał spojrzenie kocisku, które nawet nie zastrzygło uchem, bo też nie miało zwyczaju reagować na swoje imię, a potem wrócił spojrzeniem do chłopca. - No i będziesz musiał na ten czas przenieść się na dół... przykro mi, bo pewnie dopiero co zacząłeś się przyzwyczajać do swojego pokoju, nie możemy jednak w żaden sposób ryzykować. Najchętniej w ogóle zatrzymałbym cię w domu, ale z drugiej strony musisz się ruszać, bo w ten sposób najszybciej zaadaptujesz się do nowej wagi. Potem będzie już łatwiej.

- Rozumiem - odparł Rosapelo i z pewnością mówił prawdę, gdyż ponad wszelką wątpliwość nie był głupim dzieckiem.

- Zatem zaczynajmy - powiedział pogodnie Law, po czym aktywował Ope Ope no Mi. - Połóż się wygodnie. Uśpię cię, a kiedy się obudzisz, ocenimy sytuację. To nie potrwa długo - obiecał.

Zwiększanie gęstości kości przypominało trochę przewlekanie drutu przez oczka już i tak ciasno splecionego sita. Postanowił zacząć od prawej stopy Rosapelo, co samo w sobie było robotą na prawie pół godziny, gdyż w stopie znajdowało się dokładnie dwadzieścia sześć kości, a Law zawsze wykonywał swoją pracę porządnie. Kiedy jednak cały szkielet tej części - od pięty po dystalny paliczek najmniejszego palca - udało się wzmocnić tak, jak było to możliwe, w ogóle nie czuł upływu czasu, choć ten z całą pewnością się dokonał. Tygrys zakończył mycie i leżał teraz pod ścianą zwinięty w kłębek na poduszce, której często używał do spania.

- Wiesz, którą okolicą się zająłem? - zapytał Law, gdy Rosapelo ponownie usiadł na skraju kanapy.

- Prawą stopą?

- Zgadza się. Jak się czujesz? Jak czujesz?

Rosapelo ostrożnie poruszył wspomnianą częścią ciała.

- Dziwnie. Tak jak powiedziałeś, wydaje się cięższa.

- Żadnego bólu?

- Nie... tylko trochę ciągnie w kostce.

Law kiwnął głową. Staw skokowy miał prawo dokuczać, skoro musiał teraz unieść większy ciężar niż jeszcze przed chwilą.

- To teraz mam dla ciebie zadanie - powiedział, a chłopiec ponownie skupił na nim spojrzenie. - Kiedy pójdę do szpitala, bo zostało mi jeszcze trochę pracy, chciałbym, żebyś ćwiczył tę stopę. Możesz siedzieć albo leżeć, wszystko jedno. Ważne, żebyś przyzwyczajał się do ciężaru. I nie wstawaj, dobrze? Pochodzimy dopiero, jak wrócę, a postaram się uwinąć jak najszybciej. Wtedy też urządzimy ci tymczasowy pokój na dole. Mogę na ciebie liczyć, Pelo?

- Wiesz, że tak - mruknął chłopiec z niezadowoleniem, choć w jego wzroku migał lekki niepokój.

Law roztrzepał mu włosy z uśmiechem, a potem wstał z krzesła.

- Wrócę najszybciej, jak będę mógł - powtórzył. - Potrzebujesz czegoś, zanim wyjdę?

Rosapelo pokręcił głową.

- Dam radę - zapewnił go z przekonaniem... a może w pierwszej kolejności chciał zapewnić samego siebie. - Będę czekał, Law-san.

Law wiedział, że ludzie - zwłaszcza dzieci - często robiły zupełnie na odwrót, niż im się kazało, wydawało mu się jednak, że Rosapelo zalicza się do tych nielicznych przypadków, które posłusznie wypełniały zalecenia "starszych i mądrzejszych". Oczywiście mógł nadejść czas, gdy jego przybrany syn postanowi postępować po swojemu, jednak na razie Law mógł zawierzyć jego rozsądkowi. Rosapelo wiedział, co jest dla niego dobre, i raczej ufał ekspertyzie medycznej swojego przybranego ojca, który zupełnym przypadkiem był najwybitniejszym lekarzem na świecie. Dlatego też, kiedy Law wrócił do domu niespełna trzy godziny później, zastał chłopca tam, gdzie go zostawił, na kanapie - tym razem w towarzystwie siedzącego na oparciu Tygrysa.

Law postanowił sobie darować pytanie: "Nie wstawałeś?", bo nie było powodu wątpić w słowo chłopca, i w zamian powiedział:

- Jak tam? Noga w porządku?

Rosapelo kiwnął głową.

- Ćwiczyłem tak, że czuję to w całej łydce - przyznał.

- Nie próżnowałeś - pochwalił Law. - To co teraz?

- Chciałbym iść do toalety - mruknął Rosapelo.

- No to idź, tylko ostrożnie - odparł Law pogodnie, po czym aktywował ROOM, żeby zapobiec ewentualnemu upadkowi.

Zgodnie z jego prośbą chłopiec wyraźnie skupiał się na stawianiu kroków i generalnie ruchach całego ciała. Law wiedział, że świadome kontrolowanie napięcia mięśniowego jest męczące, jednak w tej sytuacji była to jedyna opcja działania. Musiał wierzyć, że Rosapelo da radę i eksperymentalne leczenie zakończy się sukcesem, zaś ilość skutków niepożądanych zostanie ograniczona do minimum.

- I jak? - spytał, gdy chłopiec wrócił z łazienki. - Jak się chodzi?

- Tak jak powiedziałeś, stopa jest cięższa, ale nie mam problemu z chodzeniem. Przyzwyczaję się - zapewnił Rosapelo i zaczął powoli spacerować wokół pokoju.

- Też tak sądzę. Bardziej mnie martwią niespodziewane sytuacje, w których będziesz musiał dokonać niezaplanowanych ruchów. Wtedy łatwo jest zapomnieć, że powinieneś uważać, i katastrofa gotowa - mruknął Law, siadając na kanapie i machinalnie głaskając Tygrysa, który z uwagą śledził ruch swojego opiekuna.

- Będę uważać, nie martw się - chłopiec starał się go przekonać. - Na szczęście nie zaliczam się do najbardziej żywiołowych osób na świecie - dodał ze sporą dawką autoironii, którą Law pierwszy raz u niego słyszał.

- Cóż, w tym przypadku to chyba wyjdzie ci na zdrowie... Ale co z piłką? Na razie musisz sobie zrobić przerwę - zastrzegł Law, mając jednocześnie nadzieję, że nigdy nie będzie musiał zakazać Rosapelo gry.

- Przecież to chyba długo nie potrwa...? - zauważył trzeźwo chłopiec.

- Myślę, że jakiś miesiąc... w każdym razie nie więcej niż półtora. Będę takich zabiegów dokonywać co trzy dni, to powinno ci dać czas na oswojenie się ze zmianą ciężaru kolejnych części ciała. Oczywiście zmniejszymy tempo, jeśli będzie taka potrzeba.

Rosapelo kiwnął głową.

- To nie brzmi źle - uznał. - Dam radę.

Law uśmiechnął się.

- A wracając do żywiołowych osób... Jak tam w szkole? Ace i spółka za bardzo nie rozrabiają? Nie słyszałem w każdym razie, żeby szkoła została zniszczona, więc chyba jeszcze trzymają się w ryzach...? - podpytywał.

- Zdają sobie sprawę, że gdyby wywołali jakieś problemy, matka zabrałaby ich z powrotem do domu - odparł rzeczowo Rosapelo, nie przerywając spaceru po salonie. - A tego absolutnie nie chcą.

- Więc nie broją?

- Broją... ale tak, żeby nikt się nie dowiedział, że to oni - powiedział Rosapelo z błyskiem w oku.

Law parsknął śmiechem.

- Potrafię to sobie wyobrazić. A ty? Broisz z nimi?

- Ja? - rzucił chłopiec z udawanym zaskoczeniem. - No, może raz czy dwa mi się zdarzyło... Ale to nic takiego - pospieszył z wyjaśnieniem. - Raz na matematyce zagadywałem nauczyciela, podczas gdy Ace podmienił mu kredę na kawałek mydła. Ale nie bardzo nam ta psota wyszła, bo nauczyciel wcale się nie przejął zamianą i dalej pisał swoje na tablicy, mimo że nic nie było widać... To chyba dlatego, że ma słaby wzrok. Więc koniec końców to my na tym straciliśmy - stwierdził markotnie. - I musieliśmy potem prosić o notatki kolegów z innej klasy.

- A drugi raz?

Rosapelo rozpromienił się.

- Senti namówił nas, żebyśmy po lekcjach wypuścili z gabinetu pani od biologii wszystkie zwierzęta, bo szkoda mu było, że siedzą tam w zamknięciu. Stałem wtedy na czatach - dodał dumnie.

- Udało się?

- Taaak... Tylko część zwierząt, zamiast uciec na dwór, rozpełzła się po szkole i potem co jakiś czas dało się słyszeć krzyk, kiedy ktoś natknął się na żabę czy węża, na przykład w toalecie albo w szatni. Albo na ptasznika w szufladzie - oświadczył wesoło, potem jednak spojrzał na Lawa z niepokojem, zatrzymując się. - Pewnie nie powinienem robić takich rzeczy...? Gniewasz się...?

Law pokręcił głową.

- Przecież nie robisz nic złego. Takie psoty są czymś normalnym dla dzieciaków w twoim wieku i nikomu nie szkodzą - odparł. Cieszyło go, że Rosapelo został zaakceptowany przez Ace'a i wciągnięty do jego grupy, choć wyglądało na to, że na razie pełni rolę bardziej pomocnika niż aktywnego sprawcy kłopotów. - Dopóki nie narażasz się na niebezpieczeństwo, wszystko jest w porządku - uspokoił go. - A z lekcjami sobie radzisz? - pytał dalej, kiedy chłopiec wznowił spacer.

- Jest całkiem fajnie... Chociaż najbardziej lubię geografię, zajęcia techniczne i sport, resztę mniej.

- A chłopaki jak sobie radzą?

- Ace też jest świetny z geografii, bo przecież już sporo podróżował po świecie. Dobrze też sobie radzi z historią oraz literaturą.

- Ace? Z literaturą? - zdziwił się Law. Jakoś nie widział najstarszego syna Króla Piratów jako amatora książek.

- Jak by to powiedzieć... On ma bardzo dobrą pamięć do najróżniejszych historii i słów, bardzo dobrze mówi i pisze - wyjaśnił Rosapelo. - Zawsze z przejęciem dyskutuje na lekcjach, ma zdolności do języka. Naprawdę przyjemnie się go słucha. Cała klasa czeka z niecierpliwością, kiedy będzie czytał zadane wypracowania.

- No proszę... A Zeno i Senti?

- Zeno zdaje się najbardziej lubi zajęcia techniczne i sport - padła szybka odpowiedź - ale tak naprawdę to oni wszyscy radzą sobie w sporcie bardzo dobrze. Senti natomiast uwielbia biologię. Najchętniej cały dzień przyglądałby się najróżniejszym zwierzakom, ciężko go wygonić z sali od biologii. Znaczy się... było ciężko, dopóki tam były zwierzęta.

- Wygląda jednak na to, że matematyka i laboratorium nie ciekawi żadnego z was...? - rzucił Law z krzywym uśmiechem.

- No bo... za dużo cyferek i wzorów - wyznał Rosapelo wstydliwie, ale zaraz dodał weselej: - Ace mówi, że dla Farana też trzeba coś zostawić.

- Prawda, Faran zamierza iść na uniwersytet i zostać naukowcem - przyznał Law, wspominając odwiedziny u rodziny Luffy'ego i ambicje pięciolatka. - W każdym razie wygląda na to, że w szkole jest fajnie...?

Rosapelo kiwnął głową i jeszcze trochę opowiadał o swoich aktualnych doświadczeniach edukacyjnych, a Law usiłował sobie to wszystko wyobrazić. On sam chodził do szkoły tylko do dziesiątego roku życia - później skończyło się jego dzieciństwo, a wraz z nim normalność. Od tamtego czasu edukował się na własną rękę, co nie nastręczało większych trudności z uwagi na jego inteligencję i doskonałą pamięć. Teraz, kiedy słuchał opowieści Rosapelo, przypominał sobie pewne sceny z życia we Flevance, do których nie wracał od trzydziestu lat. Tak, pamiętał, że dobrze się bawił w szkole - podobały mu się lekcje, cenił nauczycieli i lubił spędzać czas na nauce z kolegami... jednak tak naprawdę wydawało mu się, że to był jakiś inny chłopiec. Tamten Trafalgar Law ani przez chwilę nie pomyślał, że mógłby kiedyś zostać piratem...

Słuchając Rosapelo, Law nie zapytał, czy chłopiec tęskni za szkołą w Vokzel, do której przecież chodził przez wiele lat - domyślał się, że pewnie tak jest i minie jeszcze trochę czasu, zanim na dobre przyzwyczai się do nowego miejsca. Kiedy załatwiali wszystkie formalne kwestie, poinformowali między innymi jego starą szkołę, że Rosapelo po ciężkiej chorobie przeprowadził się na stałe na Raftel. Chłopiec chciał, żeby jego koledzy dowiedzieli się, że nic mu nie jest - po tym, jak zniknął bez słowa na ponad dwa miesiące. Law cieszył się z tego, gdyż świadczyło, że jego przybrany syn ponownie zwraca uwagę na innych ludzi, co ponad wszelką wątpliwość było oznaką zdrowienia psychicznego.

Wyglądało jednak na to, że Rosapelo dobrze się odnalazł w nowych okolicznościach i Law nie miał powodu do zmartwień. A skoro jeszcze synowie Króla Piratów weszli z nim w komitywę, to już zupełnie nie było potrzeby się niepokoić. Law liczył, że wszystko będzie dobrze i że jedynym problemem, z jakim przyjdzie im się uporać, będą kwestie zdrowotne chłopca.

- I jak? - zapytał, gdy Rosapelo już niemal wydeptał w salonie ścieżkę, a głowa Tygrysa prawie odkręciła się od tułowia, zaœ sam Law był bliski oczopląsu.

- Nic się nie dzieje. Znaczy się, chodzenie jakoś mi idzie.

- Noga nie za bardzo ci się męczy?

- Nie.

- To dobrze - stwierdził Law i wstał. - Ale robi się już późno, więc trzeba cię zainstalować w pokoju na dole. Ten na rogu chyba będzie dobry...?

Rosapelo zatrzymał się i popatrzył we właściwym kierunku.

- Pewnie. Przecież stoi zupełnie pusty.

- Zatem do dzieła - odparł Law, a potem rozszerzył ROOM na większość domu i przeniósł całą zawartość pokoju chłopca do pomieszczenia na dole.

- Ope Ope no Mi to naprawdę świetny wynalazek - skomentował Rosapelo, otwierając drzwi do swojego tymczasowego pokoju. Tygrys wskoczył do środka, zanim jeszcze chłopiec przestąpił próg.

- Żebyś wiedział - zgodził się Law. - Ale nie wchodź, bo jest ciemno. Czekaj, podłączę lampę... No, już. Meble stoją tak samo jak na górze, ale tu jest trochę mniej miejsca, więc uważaj. Wolałbym, żebyś w nocy nie potknął się o krzesło czy kant łóżka.

- Przecież ja bardzo rzadko wstaję w nocy - zauważył Rosapelo. - Ale będę ostrożny.

Law kiwnął głową.

- Obawiam się, że "ostrożność" to będzie twoje drugie imię przez następny miesiąc - mruknął.

- Dam radę - powtórzył chłopiec z uśmiechem. - Poza tym... Law-san, przez ostatni rok ja się naprawdę trochę nauczyłem uważać przy ruszaniu. Wiem, że nic nie mogę poradzić na te nieprzewidywalne upadki... ale przynajmniej staram się ograniczyć wszystkie inne, do których mógłbym sam doprowadzić.

Law zastanowił się nad tym. Jakoś nigdy wpadło mu do głowy, że Rosapelo mógłby mieć dobrą koordynację ruchową - nawracające upadki i wynikające z nich złamania raczej świadczyły o czymś zupełnie przeciwnym - jednak teraz, kiedy o tym myślał, dochodził do wniosku, że w gruncie rzeczy nie było to wykluczone.

- Pelo... jesteś dobrym graczem? Pytam o piłkę.

Rosapelo popatrzył na niego z zaskoczeniem.

- Na Vokzel byłem najlepszy w szkolnej drużynie - odparł, a w jego słowach nie było zarozumialstwa, jedynie stwierdzenie faktu.

Law odgonił radosną świadomość, którą ta wypowiedź implikowała: że chłopiec odzyskał już sporo normalnej pewności siebie - po ciężkiej depresji coś takiego było naprawdę dobrym znakiem - a w zamian skupił się na merytorycznej wadze tej informacji. Jeśli Rosapelo był najlepszym graczem, to rzeczywiście musiał mieć świetną kontrolę nad swoim ciałem. Myśl o depresji przywiodła na jego myśl inny obraz, którego tak naprawdę nie chciał pamiętać, a w którym chłopiec, mając na nogach tylko szpitalne klapki, posuwał się po nierównej powierzchni skuwającego przybrzeżne wody lodu. Law oczywiście wiedział, że człowiek w zaburzonym stanie umysłu jest w stanie dokonać rzeczy, które na co dzień są dla niego nieosiągalne, niemniej jednak także tamta scena wskazywała na to, że Rosapelo bardzo dobrze panuje nad własnymi ruchami i nie ma problemów z utrzymaniem równowagi.

Odpędził nieprzyjemną wizję i ponownie skoncentrował spojrzenie na chłopcu.

- Zatem z pewnością jest tak, jak mówisz. Potrafisz ruszać się świadomie i ostrożnie - powiedział. - Ale i tak myślę, że trzeba ci skrócić grzywkę.

Rosapelo zmarszczył nos - widać naprawdę lubił swoją cokolwiek roztrzepaną fryzurę - ale nie protestował, tylko kiwnął głową. Law nie czekał na więcej, tylko jednym machnięciem ręki "przyciął" brązowe włosy chłopca tuż nad jego brwiami. Końcówki uniosły się w powietrzu, po czym powoli zaczęły opadać. Rosapelo mrugnął kilka razy, nagła lekkość na czole wymagała chwili przyzwyczajenia.

- Tylko trochę, odrosną raz dwa - pocieszył go Law z uśmiechem, choć tak naprawdę nie było mu do śmiechu. "Gdyby przycięcie włosów mogło rozwiązać cały ten kłopot, to by było już zbyt wiele szczęścia..." - Przepraszam, że wciąż nie poradziłem sobie z twoimi upadkami - dodał z powagą.

- Przecież cały czas próbujesz - odparł Rosapelo, strzepując z nosa kilka krótkich włosków. - Kiedyś na pewno ci się uda.

Law pomyślał, że chyba nigdy wcześniej tego typu słowa nie ucieszyły go tak mocno jak w tym momencie... ale też nigdy wcześniej nie usłyszał ich od człowieka, na którym mu tak bardzo zależało. Rosapelo wierzył, że Law kiedyś zdoła go uleczyć z dziwnej przypadłości, która groziła nawet poważnym inwalidztwem... Dlaczego tak miało nie być? Kto miał mu przywrócić zdrowie, jeśli nie władający mocą Ope Ope no Mi najwybitniejszy lekarz świata...?

- Masz rację, kiedyś mi się uda - powtórzył wobec tego. - Dzięki za wsparcie, Pelo.

A Rosapelo uśmiechnął się promiennie i nic już więcej nie powiedział.



rozdział 24 | główna | rozdział 25