Rozdział 25




Wiosna trwała w najlepsze i momentami - w miarę jak maj zmierzał w stronę czerwca - przypominała wręcz lato. Aura panowała piękna, dni deszczowe zdarzały się sporadycznie i jedynie wzmagały rozkwit, któremu oddawała się natura. Wszystko wokół pachniało i brzęczało, a Law nigdy wcześniej nie był tak świadomy otaczającej go przyrody jak właśnie tego roku, który był pierwszym rokiem jego nowego życia. Wydawało mu się wręcz, jakby wcześniejszą dekadę, albo i dwie, spędził w jakimś otępieniu, które eliminowało z jego percepcji wszystkie bodźce niezwiązane z pracą i medycyną. Lekarzowi było wszystko jedno, jaka na dworze panowała temperatura i jak wyglądały drzewa i krzewy, podobnie jak nie zwracał uwagi na to, czy świeci słońce, czy może niebo zasnute jest chmurami, z których coś pada. Pogoda liczyła się tylko tyle, na ile zachodzące w niej gwałtowne zjawiska mogły spowodować wypadki czy katastrofy i tym samym przysporzyć szpitalowi pacjentów. Może na takie postrzeganie wpływ miał też fakt, że przez te wszystkie lata Law praktycznie nie opuszczał swojego miejsca pracy, a przyrodę oglądał głównie z okna swojego gabinetu, które i tak wychodziło na morze.

Teraz sytuacja była zupełnie inna - tak inna, że rok temu Law w ogóle jej sobie nie wyobrażał - i może dlatego trawa wydawała mu się bardziej zielona, a światło ostrzejsze. Mieszkał we własnym domu, codziennie przebywał trasę do pracy i z powrotem, a do tego tuż za ścianą miał ogród, w którym posadzone przez Nico Robin bratki ukazywały światu pełną krasę i rozsiewały słodki zapach, później zaś zakwitły także nagietki. Nad rabatami unosiły się pszczoły i trzmiele, jak również różnobarwne motyle, na które radośnie polował Tygrys, jeśli tylko mu się zachciało. Na parkanie często przysiadały ptaki, przede wszystkim wszędobylskie wróble, wypełniając ciszę ożywionym ćwierkaniem. Law łapał się na tym, że czasem przygląda się otoczeniu domu i stwierdza, że życie w kontakcie z przyrodą nie jest takie złe.

Wiedział, że wszystko to dokonało się za sprawą Rosapelo, którego obecność niejako otworzyła mu oczy na inne aspekty życia niż tylko praca. Z jednej strony było to czymś dziwnym - kiedy Law przyglądał się sobie samemu, miał wrażenie, że widzi kogoś zupełnie nowego... z drugiej jednak strony pamiętał jak przez mgłę, że kiedyś, dawno temu, był takim samym człowiekiem jak wszyscy inni, a dopiero później stał się tą skupioną na medycynie maszyną. Kiedyś bez wątpienia był istotą, której nie brakowało wrażliwości i którą potrafił tak po prostu ucieszyć widok kwitnących owocowych drzew czy baraszkującego w trawie szczeniaka... i teraz jakby przypominał sobie to wcześniejsze ja, odkrywał, że nie zostało do szczętu zniszczone, wyparte przez tamtą chłodną i zawsze racjonalną osobę, która postanowiła, że już nigdy się do nikogo nie przywiąże i nikogo nie dopuści do swojego serca...

Ale jednak się przywiązał - i napełniało go to szczęściem, choć jednocześnie zdawał sobie sprawę ze strachu, który tkwił na obrzeżach jego świadomości i czasem dawał o sobie znać. Była to obawa o Rosapelo - o to, że coś może się chłopcu stać. Do tej pory Law zawsze, bez wyjątku, tracił wszystko, co ukochał: rodzinę, przyjaciół i Corazona. Nie wiedział, jak to jest mieć coś i móc to zatrzymać na zawsze - i dlatego bał się panicznie, że także Rosapelo przyjdzie mu utracić. Na co dzień starał się do tego strachu nie przyznawać, jednak od czasu do czasu, zwykle zupełnie znienacka - na przykład kiedy rozmawiał z chłopcem albo tylko mu się przyglądał - spadała na niego ściskająca wnętrzności myśl, że Rosapelo może zniknąć. Powtarzał sobie, że przecież obecnie jest silniejszy, niż był jako dziesięcio- czy trzynastolatek... ale jednocześnie wiedział dobrze, że nie jest wszechmocnym bogiem. Nawet jeśli był na tyle potężny, by pokonać wulkan, to wciąż istniało milion innych zagrożeń zdolnych odebrać mu chłopca, który stał się jego synem... zagrożeń, których nie był w stanie zniwelować.

Czasem miał absurdalną ochotę zamknąć Rosapelo w domu i zakazać mu gdziekolwiek wychodzić - albo zabrać go do szpitala, by zawsze mieć na oku. Wydawało mu się, że tylko w jego bezpośrednim otoczeniu chłopiec będzie bezpieczny... Miał jednak świadomość niedorzeczności tego pomysłu, więc opierał się z całych sił instynktowi i pozwalał Rosapelo prowadzić normalne, pozbawione bezsensownych ograniczeń życie. Nawet jeśli chciał go chronić przed każdym złem, nie mógł z niego robić więźnia własnych obaw. Chłopiec nie był jego własnością i Law musiał mu zaufać. Rosapelo był rozumnym dzieckiem, które nie miało w zwyczaju pakować się w kłopoty - psot z synami Luffy'ego nie trzeba było uznawać za niebezpieczeństwo - wręcz przeciwnie: chłopiec słuchał się go bez zastrzeżeń i liczył się z jego zdaniem.

To wciąż i wciąż budziło jego zdumienie. Początkowo podejrzewał, że Rosapelo czuje się niepewny w tej nowej sytuacji i stara się robić wszystko, by swojego opiekuna zadowolić. Przyznawał nawet - z niechęcią, która nieprzyjemnie ściskała za serce - że nie byłoby czymś niezwykłym, gdyby Rosapelo obawiał się, że zostanie porzucony, jeśli nie będzie się dobrze sprawował. Był sierotą, którą przygarnięto i której dano nowy dom, w dodatku miał za sobą doświadczenie depresji, które potrafiło doszczętnie zniszczyć poczucie własnej wartości i pewność siebie człowieka... Oczywiście, że musiał tak myśleć...! Będzie wymagać dłuższej chwili - i wielu jeszcze zapewnień ze strony Lawa - żeby tak do końca uwierzył, że to wszystko zostało mu dane raz a dobrze i się nie zmieni. I dopiero wtedy nabierze odwagi, by sprzeciwić się swojemu opiekunowi w tej czy innej sprawie, bo było nienaturalne, by we wszystkim się z nim zgadzał i zawsze się go słuchał. Byli przecież dwojgiem ludzi, którzy mieli własne opinie i przekonania - kiedyś Rosapelo musiał zacząć przedstawiać swoje. I choć dobrze było mieć posłuszne dziecko, to Law wyczekiwał tej chwili z niecierpliwością, gdyż nie czuł się komfortowo z myślą, że jego przybrany syn obawia się być z nim szczery i okazywać swoje prawdziwe uczucia.

Czasem jednak nie mógł oprzeć się wrażeniu, że Rosapelo go po prostu szanuje jako drugiego człowieka i to jest przyczyną jego grzecznego sprawowania. Raz po raz zdarzały się sytuacje, w których po chłopcu nie było znać niepewności czy zagubienia, wątpliwości czy obawy - nie, był bezpośredni i naturalny, i nawet spontaniczny, a mimo to nigdy nie pozwalał sobie na niezadowolenie czy protesty wobec decyzji Lawa. Czy tłumił w sobie te mniej pozytywne, ale przecież zupełnie normalne odczucia? Czy może po prostu akceptował wszystko i nie czuł potrzeby dyskusji? Law wiedział, że kiedy się kogoś kochało, człowiek często przymykał oko czy wręcz wyrzucał poza granicę świadomości negatywne aspekty relacji jako nieistotne, ponieważ plusy zawsze przysłaniały minusy. W takim przypadku sama obecność tej drugiej osoby wystarczała do szczęścia... nie miał jednak odwagi, by bez zastrzeżeń uwierzyć, że w taki właśnie sposób Rosapelo mógł wobec niego odczuwać. Oczywiście pytać o to również nie miał odwagi, więc pozostało mu zadowalać się przypuszczeniami.

Było jak było, posłuszeństwo chłopca ułatwiało wiele rzeczy, a na pewno leczenie jego złamań metodą, na którą Law się zdecydował. Co trzy dni przeprowadzał na Rosapelo zabieg zwiększenia gęstości kości i kiedy maj miał się ku końcowi, sztuka ta została dokonana już na większości jego szkieletu. Chłopiec w pełni przestrzegał jego zaleceń, to znaczy poruszał się ostrożnie i unikał sytuacji, w których mógłby sobie zrobić krzywdę. Law - w dodatku do wszystkiego innego - był zachwycony tym, że jego przybrane dziecko ma silną wolę i zdolność wypełniania własnych postanowień, gdyż były to cechy, które bardzo sobie cenił. Dość powiedzieć, że pod koniec miesiąca Rosapelo miał wzmocnione kości obu kończyn dolnych, miednicy, kręgosłupa i klatki piersiowej - i nie przewrócił się ani razu, mimo że w ciągu zaledwie trzech tygodni jego ciężar ciała zwiększył się o kilka kilogramów. Było to możliwe jedynie dzięki dużym nakładom koncentracji - nieustannemu skupianiu się na każdym ruchu - a jednak chłopiec rzeczywiście postanowił ten wysiłek ponieść i dawał z siebie wszystko, by jak najlepiej wywiązać się z zadania. I nigdy nie narzekał. Kiedykolwiek Law pytał go o samopoczucie, odpowiedź była ta sama: "W porządku, dam radę" - i nic w jego głosie nie wskazywało, by miał problem.

Było już po dwudziestym, gdy pewnego popołudnia - w samym środku konsultacji - z Lawem skontaktowała się jego sekretarka.

- Przepraszam, że przeszkadzam, dyrektorze, ale przed chwilą zadzwoniono ze szkoły w sprawie pańskiego syna - powiedziała, a Law poczuł, że jego serce się zatrzymało. - Ponoć był jakiś wypadek i został...

- Dziękuję - przerwał jej Law i rozłączył się, a w następnej chwili aktywował Ope Ope no Mi i teleportował się do Roger Bay, wprost na dziedziniec szkoły, do której chodził Rosapelo.

Co się mogło stać? Jego wyobraźnia podsuwała najgorsze scenariusze, choć rozsądek starał się mu przypomnieć, że szkoła nie była miejscem, gdzie dziecku mogło się stać coś poważnego... niemniej jednak rozsądne myślenie okazywało się trudne, gdy w grę wchodziło bezpieczeństwo członka rodziny. Jego serce biło szybkim rytmem, kiedy rozglądał się za gabinetem medycznym, bo tam właśnie spodziewał się zastać Rosapelo. Nie zwracał uwagi na zaskoczone spojrzenia rzucane mu przez uczniów - najwyraźniej trwała przerwa, bo zarówno na zewnątrz, jak i w korytarzach było pełno dzieciaków - ale koniec końców musiał się kogoś rozpytać o drogę. Na jego szczęście właśnie wtedy jego wzrok pochwycił dorosłą osobę, która niewątpliwie była nauczycielem i która pokierowała go we właściwą stronę. Gabinet znajdował się zupełnie niedaleko.

Kiedy wszedł do środka i ujrzał Rosapelo siedzącego na łóżku - kątem oka zarejestrował stojącą obok szkolną pielęgniarkę - poczuł wielką ulgę. Okiem lekarza błyskawicznie ocenił, że chłopiec ma złamaną prawą rękę, ale to było jedyne, co mu dolegało, nic poważniejszego. Rosapelo jednak wyglądał jak siedem nieszczęść, zaś wyraz przygnębienia na jego twarzy - jak dziwnie - pogłębił się jeszcze, kiedy chłopiec podniósł wzrok i dostrzegł go w drzwiach. Law pomyślał, że nie chodziło tu o wywołany złamaniem ból... a przynajmniej nie w pierwszej kolejności.

- Nie chciałem, żeby do ciebie dzwonili - wymamrotał Rosapelo, ponownie spuszczając głowę.

- Głuptas, bardzo dobrze, że zadzwonili - ofuknął go Law, siadając na łóżku i raz jeszcze aktywując Ope Ope no Mi. - Poczekaj, zajmę się tym.

Uśpił chłopca i zaleczył złamanie - a właściwie: złamania, gdyż tym razem było ich aż cztery. Wyglądało na to, że z jakiejś przyczyny kości chłopca stawały się coraz bardziej kruche... Trzeba było wierzyć, że zabiegi zwiększenia gęstości pomogą. Może zresztą już pomogły, bo - jak ocenił za pomocą diabelskiego owocu - do złamań doszło jedynie w tej części ciała, która jeszcze nie przeszła wzmocnienia. Może więc było to ostatnie złamanie, jakiego Rosapelo się nabawił? - pomyślał z ostrożną nadzieją.

- Co się stało? - spytał, kiedy Rosapelo ponownie wrócił do przytomności. - Upadłeś?

Chłopiec pokręcił głową.

- Potrącili mnie w korytarzu i wpadłem na ścianę - oznajmił jak zawsze trzeźwo, a potem dodał zbolałym tonem: - Przepraszam...

- Nie masz za co przepraszać - odparł Law, stwierdzając w duchu, że to raczej on powinien przepraszać, gdyż wciąż nie skończył wzmacniać szkieletu swojego podopiecznego. - Ale miałbym ochotę przygadać tym łobuzom do słuchu.

- No co ty, Law-san... - mruknął Rosapelo, zawstydzony. - To był wypadek... Nawet nie wiem, kto to był...

- Powtarzamy im nieustannie, żeby nie biegali po korytarzach, ale dzieci to dzieci - wtrąciła pielęgniarka, która przez cały czas nie odezwała się ani słowem.

- Rosapelo ma bardzo słabe kości - oświadczył Law, rzucając jej niechętne spojrzenie, jakby to wszystko była jej wina. - W jego przypadku praktycznie każdy upadek oznacza złamanie. Straciłem już rachubę, ile razy w ciągu ostatnich dwóch lat miało to miejsce - dodał, wracając spojrzeniem do chłopca.

Rosapelo otworzył usta... a potem je zamknął.

- Co? Pamiętasz? - spytał Law.

Chłopiec potaknął.

- Myślę, że są fajniejsze rzeczy do pamiętania - stwierdził Law sucho, na co Rosapelo spuścił głowę jeszcze bardziej. - Zabiorę cię do domu. Pewnie i tak miałeś niedługo kończyć lekcje...?

- Za godzinę... Jeszcze matematyka mi została dzisiaj.

- W takim razie jak najbardziej zabiorę cię do domu - oznajmił Law przesadnie kategorycznym tonem, przypominając sobie, że matematyka nie była ulubionym przedmiotem Rosapelo.

Chłopiec zerknął na niego - chyba złapał aluzję - i Law uśmiechnął się krzywo, po czym wstał. Poczekał, aż Rosapelo założy buty, a potem raz jeszcze ustawił ROOM i - nie żegnając się z pielęgniarką - przeniósł ich obu do domu. Kiedy znienacka pojawili się w salonie, Tygrys zerwał się z kanapy, na której najwyraźniej ucinał był sobie popołudniową drzemkę, i nastroszył futro, wydając oburzone prychnięcie. Potem, machając z niezadowoleniem ogonem, czmychnął po schodach na piętro.

- Dobrze się czujesz? - spytał Law, kiedy Rosapelo wciąż nic nie mówił.

- Nic mi nie jest - odparł chłopiec. - Ale powinieneś wracać do pracy - dodał ciszej. - Przeze mnie...

- Pelo - przerwał mu Law. - Czy naprawdę uważasz mnie za człowieka, dla którego praca jest ważniejsza od rodziny? - Rosapelo pokręcił głową. - A może chciałbyś, żebym był kimś takim?

Chłopiec milczał. Law zdawał sobie sprawę, że nie jest w porządku, zadając takie pytania. Chciał sprowokować Rosapelo do gwałtowniejszej reakcji, gdyż nie podobały mu się ten smutek i poczucie winy... jednak kiedy chłopiec jedynie spuścił głowę jeszcze niżej, przypomniał sobie, że jego przybrany syn nigdy nie reagował gniewem, a zawsze jedynie przygnębieniem. Stłumił westchnienie.

- Pelo - powiedział spokojnym tonem, kładąc mu rękę na ramieniu. - Chciałeś, żeby mnie nie informowano, że zrobiłeś sobie w szkole krzywdę... Doceniam to, że nie chcesz mi przeszkadzać w pracy, ale czy pomyślałeś, jak bym się czuł, gdybym dopiero po kilku godzinach się o tym dowiedział? Jak bym się czuł ze świadomością, że złamałeś sobie rękę, a ja nic o tym nie wiedziałem i ci nie pomogłem? Jasne, możesz powiedzieć, że to nie było pierwsze złamanie... że od tego się nie umiera... ale z mojego punktu widzenia to wygląda trochę inaczej, gdyż okropnie mi źle z poczuciem, że cierpisz. Naprawdę, Pelo. Źle mi z tym - powtórzył z naciskiem. - Dlatego zawsze przyjdę po ciebie... przyjdę do ciebie, żeby ci pomóc. Moja praca nigdy nie będzie ważniejsza od ciebie.

Rosapelo jednak nie wydawał się tym pocieszony, a Law nie wiedział, co jeszcze powinien powiedzieć, by poprawić chłopcu nastrój. Może tutaj tylko czas mógł pomóc - doszedł do wniosku, który wcale nie był nowy. Poklepał swojego przybranego syna po ramieniu w geście wsparcia.

- Zatem znikam - powiedział. - Będę na obiedzie.

Wydawało mu się, że przynajmniej wzmianka o posiłku sprawiła, że spojrzenie Rosapelo trochę się ożywiło. Cóż, dobre i to, pomyślał Law, a potem teleportował się z powrotem do szpitala, by wytłumaczyć pozostałym na konsultacji lekarzom, że miał nagły wypadek - co w gruncie rzeczy było szczerą prawdą.

Kiedy o siódmej wrócił do domu, Rosapelo rzeczywiście czekał na niego z obiadem. Może chciał mu pokazać, że jego ręka wróciła do pełni sprawności, a może chciał w ten sposób jakoś złagodzić własne - zupełnie niepotrzebne - wyrzuty sumienia... Law nie pytał o powody, a jedynie podziękował za przygotowanie posiłku.

- Może chciałbyś iść na kurs kucharski do All Baratie? - rzucił od niechcenia, kiedy już jedli. - Sanji z pewnością chętnie by cię przyjął.

Ręka Rosapelo zamarła w pół drogi między jego ustami a talerzem.

- Nie smakuje ci...? - spytał cicho.

- Oczywiście, że mi smakuje - odparł z miejsca Law, zanim chłopiec pogrążył się w poczuciu winy. "Dlaczego ten dzieciak musi na wszystko patrzeć w negatywny sposób?", zapytał się w duchu z rozpaczą. - Po prostu pomyślałem, że skoro lubisz gotować, może miałbyś ochotę pogłębić umiejętności pod okiem specjalisty.

- Nie mówię, że jakoś szczególnie lubię gotować - mruknął Rosapelo. - Ale to chyba normalne, że ktoś w domu gotuje...? Mam więcej czasu, więc mogę się tym zająć.

Law nic nie powiedział, tylko kontynuował posiłek, bo żadna z jego odpowiedzi nie miała tutaj sensu. Oczywiście także jego milczenie Rosapelo zinterpretował jako krytykę, bo po chwili ciszy dodał:

- Jeśli jednak uważasz, że powinienem iść na kurs, to pójdę. Chciałbym, żeby posiłki ci smakowały...

Law nie wiedział, czy ma się śmiać czy płakać. Odłożył widelec.

- Pelo, twoje posiłki mi smakują - stwierdził, siląc się na spokój. - Jestem tak skonstruowany, że smakuje mi wszystko poza chlebem i kwaśnymi śliwkami, i nic na to nie poradzę. Nie chcę jednak, żebyś to rozumiał jako: wszystko mi jedno, co jem. Bardzo doceniam, że przygotowujesz zarówno śniadania, jak i obiady. Bardzo - powtórzył z naciskiem. - Do tej pory nie zwracałem większej uwagi na posiłki, ale teraz zawsze cieszę się, kiedy przychodzi pora na jedzenie. - Uśmiechnął się przelotnie, jednak zaraz potem spoważniał. - Pelo, czy mógłbym cię prosić, żebyś nie patrzył na wszystko w tak krytyczny sposób? Wiem, nie jestem najlepszą osobą, żeby coś takiego mówić, z tym moim trzeźwym i zdroworozsądkowym podejściem - stwierdził zaraz z ironią. - Po prostu sprawia mi przykrość, kiedy odbierasz każde moje słowo jako naganę... kiedy dajesz mi do zrozumienia, że uważasz mnie za człowieka, który tylko wymaga i którego powinieneś pod każdym względem zadowolić...

- Nie uważam - przerwał mu Rosapelo podniesionym głosem, jednak zaraz potem wbił wzrok we własny talerz. - Znaczy się, Law-san... pewnie, że chcę, żebyś był zadowolony, ale... - Urwał.

- Dobrze to wiedzieć - stwierdził Law - ale ja mam wrażenie, jakbyś się bał, że cię odeślę, jeśli zrobisz coś źle. I czuję się z tym okropnie, bo przecież nie mam takiego zamiaru. Nigdy tego nie zrobię - dodał z naciskiem. "Przeciwnie, na samą myśl, że mógłbym cię stracić, skręcają mi się kiszki", pomyślał. - Chcę, żebyś był szczęśliwy, tutaj, w tym domu... Żebyś robił, co chciał, żył, jak chciał. Nie jesteś moją własnością, Pelo - powiedział poważnym tonem. - A może chciałbyś, żebym był wobec ciebie bardziej wymagający? - spytał, kiedy nagle przyszło mu to do głowy. - Może odbierasz moją postawę jako dowód, że jest mi wszystko jedno...? - dodał słabo.

Rosapelo zerknął na niego spode łba i przez chwilę patrzył z namysłem.

- Nie - odparł w końcu.

Law jednak wcale nie czuł się przekonany.

- Nie mam w tym żadnego doświadczenia - powiedział bez zastanowienia. - Dlatego może postępuję nie tak, jak byś tego chciał...

- Oczywiście, że nie - mruknął Rosapelo z zakłopotaniem. - Przestań tak mówić...

- Ale to prawda, że nie mam doświadczenia - powtórzył Law. "Wiem tylko o jednym sposobie postępowania: zalać miłością", pomyślał z roztargnieniem. - Więc może lepiej by było, gdybyś to ty mi powiedział, jak powinienem cię traktować... czego ode mnie oczekujesz...

- Nie wiem! - odparł Rosapelo z miejsca, a w jego głosie była jakaś desperacja. - Nie mogę...! Przecież ja tak naprawdę nigdy nie miałem ojca.

Zapadła cisza. Law zaniemówił kompletnie i tylko wpatrywał się w chłopca, który z kolei spuścił głowę tak bardzo, że jego przycięta trzy tygodnie temu grzywka zasłoniła mu nawet nos. Serce Lawa uderzało tak mocno, że sprawiało to ból... ale rozmywał się on w słodkim wzruszeniu, które wypełniało jego pierś. W tym momencie mógł myśleć tylko o tym, jak bardzo drogi jest mu ten chłopiec... i po raz kolejny zdumiał się własnym szczęściem, o którym nawet nie marzył. Nie chciał go nigdy stracić, nie chciał go nigdy zawieść. Pragnął dać mu wszystko, co tylko był w stanie, i chronić go przed każdą krzywdą. Najbardziej w świecie zależało mu na radości Rosapelo.

Przez ostatnie miesiące powinien był już przywyknąć do takich chwil bezbrzeżnej czułości, która potrafiła na niego spaść zupełnie niespodziewanie, pozbawić go mowy i sparaliżować - doszedł do wniosku, gdy już udało mu się ochłonąć. Ale jak miał przejść do porządku dziennego nad tym, co chłopiec właśnie powiedział? Przecież Rosapelo niemal wprost stwierdził, że uważa go za ojca...?

I zdawał sobie z tego sprawę, co można było ocenić po jego czerwonych uszach, których czubki wystawały spomiędzy włosów, i po tym, że wciąż nie podnosił wzroku. Law wiedział, że jakiekolwiek pytania z jego strony wprawiłyby teraz chłopca w jeszcze większe zawstydzenie, postanowił więc tym razem sobie je darować... choć nade wszystko chciałby prosić o potwierdzenie tego, co od niego usłyszał. "Naprawdę tak uważasz? Powiedz to jeszcze raz...!" - cisnęło mu się na usta, ale opanował się. Nie to powinien teraz powiedzieć.

Przypomniał sobie o stygnącym posiłku i ponownie chwycił za widelec; jego ręka drżała tylko trochę.

- Podejrzewam, że gdyby ktoś nas widział, uznałby nas za dwójkę durniów - mruknął z ironią. - Ale to pasuje: durny ojciec i durny syn - dodał od niechcenia, po czym wsunął sobie do ust kolejną porcję kurczaka z ryżem.

Rosapelo znów zerknął na niego spod grzywki.

- Chociaż nie jest z nami jeszcze tak źle - mówił dalej Law, kiedy już przełknął. - Prawda?

Po chwili namysłu chłopiec kiwnął głową, a jego wargi drgnęły w najlżejszej zapowiedzi uśmiechu. Ostatecznie nic nie powiedział, tylko zabrał się za kontynuowanie posiłku, jednak jego sylwetka nie była już tak zgarbiona, zaś jego ruchy zdawały się bardziej żywe, co to na tę chwilę wystarczało Lawowi w zupełności.

Jego wewnętrzny realista szeptał mu, że to tylko do następnego razu... jednak pokazujący się w ostatnim czasie coraz częściej optymista cieszył się, że Rosapelo i on pokonali kolejną przeszkodę. Bez wątpienia pokonają i następne, a za każdym razem będzie łatwiej. Jakoś nie było trudno w to uwierzyć.



Był ostatni dzień maja. Zakwitła już maciejka i teraz, o zmierzchu, jej intensywny zapach unosił się w powietrzu. Law wracał do domu na obiad, zastanawiając się, co też dziś Rosapelo ugotował. Czasem było mu wręcz przykro z tego powodu, że natura obdarzyła go tak niewybrednym podniebieniem, które nie pozwalało mu odróżnić dobrze przyrządzonej potrawy od kiepskiej, bo wówczas z pewnością jego komplementy pod adresem zdolności kulinarnych chłopca miałyby większą wagę. Niestety, potrafił jedynie poznać, kiedy jedzenie było przesolone albo przypalone, a poza tym wszystko smakowało mu mniej więcej tak samo dobrze. Cóż, z pewnością były na świecie większe nieszczęścia, stwierdził z ironią, parkując rower przy bramie, a potem wszedł do domu.

Ku jego zaskoczeniu mieszkanie było ciemne i wyraźnie puste. Na stole brakowało posiłku, zaś kuchnia nie sprawiała wrażenia, by ktokolwiek się w niej dzisiaj krzątał. Law poczuł ukłucie strachu.

- Pelo...? - zawołał w głąb domu, a potem aktywował Ope Ope no Mi i przekonał się, że chłopca nie ma.

Na jego prośbę Rosapelo nigdy nie wychodził po zmroku. Nie chodziło o to, by Law uważał go za zbyt młodego do samodzielnych spacerów w godzinie wieczornej - po prostu po ciemku znacznie łatwiej można było się potknąć, a zabiegi wzmacniania kości wciąż jeszcze trwały. Czyżby chłopiec postanowił wreszcie okazać bunt swojemu opiekunowi i sprzeciwić się jego poleceniu? Może była to tylko próżność własna, ale Law nie sądził, by o to tutaj chodziło.

Coś musiało się stać, pomyślał trzeźwo, choć paskudna obawa zdawała się skręcać go od środka. Nie poddawał się jej jednak, gdyż spokój i opanowanie zawsze były jego siłą i kluczem do sukcesu. W kilka sekund rozważył racjonalnie kolejne opcje. W szkole? Nie, z pewnością by go poinformowali. W drodze do domu? Musiał to sprawdzić. Na pewno nie w domu, gdyż Tygrys wylegiwał się na kanapie w salonie i nic w jego zachowaniu nie zdradzało, by był świadkiem na przykład uprowadzenia swojego człowieka czy innych scen przemocy. Może Rosapelo po prostu się zagapił, poszedł w odwiedziny i stracił rachubę czasu? Może synowie Luffy'ego coś wiedzą? Ale w takim wypadku na pewno zostawiłby mu albo przesłał wiadomość...?

Rozejrzał się po mieszaniu i prawie natychmiast dostrzegł na stole kartkę papieru. Wcześniej nie zwrócił na nią uwagi, gdyż jej nie wypatrywał. Porwał ją w ręce i rozłożył, spodziewając się wyjaśnienia nieobecności swojego dziecka. To był ponad wszelką wątpliwość charakter pisma Rosapelo - był z nim już opatrzony, gdyż czasami widywał notki, które chłopiec sporządzał przed zakupami - jednak jego ulga szybko znikła, gdy przebiegł wzrokiem treść wiadomości. Przez moment miał wrażenie, jakby nogi przestały go nieść, i usiadł ciężko na kanapie, co Tygrys przyjął z oburzonym fuknięciem, które zostało całkowicie zignorowane. Law jeszcze raz przeczytał notatkę - list - ale wrażenie nierzeczywistości nie chciało go opuścić.


Law-san

Będzie lepiej jeśli zniknę. Sprawiam Ci tylko kłopoty. Byłem naprawdę szczęśliwy że mogłem z Tobą zamieszkać, ale taka sytuacja jest nie w porządku. Dziękuję Ci za to, że chciałeś się mną zająć i za wszystko co dla mnie zrobiłeś. Życzę Ci wszystkiego dobrego, Law-san.

Pelo

P.S. Przepraszam, że nie przygotowałem dzisiaj obiadu. I że zostawiam Ci Tygrysa, ale przecież nie mogę niczego zabrać.



Law wpatrywał się te słowa, do których jego oczy przylgnęły w jakimś obsesyjno-kompulsyjnym przymusie, przebiegając od początku do końca i od końca do początku, aż znał je na pamięć, a każde jedno dźwięczało mu pod czaszką. Przez chwilę w umyśle miał tylko pustkę, za której granicą czaiło się obłędne przerażenie. Zacisnął wargi, żeby nie krzyczeć, a potem zerwał się z kanapy i wpadł do pokoju, który chłopiec tymczasowo zajmował. Pomieszczenie wyglądało, jakby Rosapelo po prostu z niego wyszedł i miał wrócić - jego rzeczy leżały w zwykłym nieładzie: plecak szkolny na krześle, książki i zeszyty na biurku, z uchylonej szafy wystawał kawałek swetra... Ale list wskazywał na to, że nigdy nie wróci... Nigdy...!

"Nie możesz mi tego zrobić, Pelo!", zawołał w myślach, cofając się do salonu. Wrażenie, jakby za chwilę miał stracić przytomność, nie mijało, jednak musiał się wziąć w garść, bo nicnierobienie było najgorszą opcją... prawda? Musiał go odnaleźć...! Nawet jeśli jakiś głos szeptał mu, że na wszystko jest za późno, paraliżując jego ciało, to wiedział, że nie może go słuchać...!

Słuchać.

Musiał odnaleźć Rosapelo. Był w stanie wysłyszeć jego puls, przecież pamiętał go jeszcze...?! Nie było innej możliwości, by go znaleźć... bo zamiast psa, który mógłby go wytropić po zapachu, mieli tylko kota, pomyślał histerycznie. Aktywował Ope Ope no Mi, obejmując zasięgiem najpierw Roger Bay, a potem resztę Raftel. Nieważne jednak jak mocno się skupiał, nie był w stanie zlokalizować Rosapelo. Jedyne, co słyszał, to szaleńcze bicie własnego serca, którego nie mógł nawet uspokoić, gdyż musiał zachować siły - każdą, nawet najdrobniejszą dawkę energii - gdyby jego dziecko potrzebowało działania diabelskiego owocu. Zakazał sobie myśleć, że Rosapelo może już nigdy nie będzie potrzebować Ope Ope no Mi... ale ta myśl uporczywie wdzierała się do jego świadomości, zwłaszcza kiedy nie mógł go teraz w ogóle wyczuć...!

Może za mało się koncentrował... a może niemożliwością było, nawet dla Trafalgara Lawa, wychwycić bicie jednego, konkretnego serca pomiędzy dziesiątkami tysięcy innych...? Może powinien poszukać śladów działania Ope Ope no Mi. Poza nim samym Rosapelo był człowiekiem, który ze wszystkich na świecie najwięcej doświadczył efektów leczniczych tego diabelskiego owocu - to na pewno w jakiś sposób naznaczyło jego organizm...? Może te ślady promieniowały jakąś energią, jakimś specjalnym rodzajem światła, czymkolwiek takim...? Ale i to okazało się na próżno, w dalszym ciągu nie był w stanie znaleźć swojego syna...! Musiał go szukać normalnie, chodząc i wołając, i poprosić o pomoc wszystkich, których zdoła...!

Najpierw jednak pójdzie do ludzi, którzy z dużym prawdopodobieństwem widzieli go jako ostatni... Uczepił się nadziei, że może coś wiedzieli... Teleportował się wprost do pałacu Luffy'ego i zanim zdumiona Hancock zdążyła otworzyć usta, zawołał:

- To nagły przypadek, muszę porozmawiać z Ace'em.

- Ace'a nie ma - odparła małżonka Króla Piratów, przyglądając mu się z uwagą. - W zeszłym tygodniu popłynął z Luffym w rejs.

To było jak niespodziewany cios. W dodatku do wszystkiego Słomkowego też nie było na Raftel...?!

- W takim razie Zeno i Senti... może oni coś wiedzą...!

Ku jego rozczarowaniu ta dwójka nie potrafiła mu o Rosapelo powiedzieć nic ponad to, że widzieli go dzisiaj w szkole, co w tej sytuacji nie robiło żadnej różnicy.

- Co się stało? - spytała Hancock, jednak nie odpowiedział, a jedynie potrząsnął głową i teleportował się do szpitala, który wydawał mu się w tym momencie ostoją... najbezpieczniejszym i najpewniejszym miejscem na świecie.

W pierwszym odruchu chciał iść do Bepo, jednak przyjaciel pełnił dyżur na oddziale ratunkowym, więc Law nie mógł go angażować w swoje prywatne kłopoty. Następna opcja nasunęła się automatycznie: Clione. Psychiatra zwykle wychodził do domu około szóstej-siódmej, więc powinien być osiągalny. Wiedział, że ordynator "siódemki" mieszka w bloku, który zajmowali także inni pracownicy, nieco powyżej szpitala i bliżej linii lasu. Law nigdy tam nie był, ale na szczęście przy drzwiach na dole wisiała tablica ze spisem mieszkańców, więc już po dwóch sekundach pukał do mieszkania na najwyższym piętrze - pewnie głośniej, niż powinien, ale łomot własnego serca tak naprawdę zagłuszał wszystkie inne odgłosy - zastanawiając się, co zrobi, jeśli Clione nie będzie... Do kogo następnego mógłby się zwrócić...?

Clione jednak był na miejscu, gdyż po chwili drzwi otworzyły się, ukazując jego postać w domowym ubraniu.

- Law? Co...?

- Rosapelo zniknął - Law prawie krzyknął, a potem wcisnął psychiatrze zmiętą kartkę papieru, którą cały czas trzymał w dłoni. - Zostawił mi coś takiego i...

"I nie wiem, co robić, więc mi pomóż, do cholery!", chciał dodać, ale nie przeszło mu to przez gardło. Zacisnął pięści tak mocno, że paznokcie wbiły się we wnętrza jego dłoni, jednak ból nie był w stanie ani na trochę złagodzić jego przerażenia.

Clione odsunął się z przejścia, przebiegając wzrokiem treść listu, zanim ponownie na niego popatrzył.

- Wygląda na to, że twój dzieciak uciekł z domu - powiedział zupełnie spokojnym głosem.

Law gapił się na niego całe trzy sekundy, zanim wróciła mu mowa.

- Co...? Uciekł z domu...? - powtórzył słabo.

- Wejdź - poprosił Clione.

- Ale...

- No właź. A teraz usiądź.

- Clione, nie mam czasu...! On może już...

- To nie jest list samobójcy, Law - powiedział psychiatra, patrząc na niego trzeźwym spojrzeniem.

Law znów wbił w niego wzrok. Jakaś jego część chciała protestować, ale inna nie pragnęła niczego bardziej, jak tylko wierzyć w słowa Clione. Jego serce wciąż biło boleśnie w jego piersi, ale jakieś poczucie ulgi - albo po prostu nadzieja? - zakiełkowało w nim i domagało się uwagi. Opadł ciężko na stojący obok fotel i zakrył twarz dłońmi, usiłując się uspokoić, co wydawało się najtrudniejszą sprawą na świecie.

- Skąd wiesz? - wymamrotał.

- Wygląda na pisany w pośpiechu - wskazał psychiatra. - Jakby zdecydował się na coś i chciał wprowadzić w życie, zanim się rozmyśli albo zanim wrócisz. Zostawił notkę i uciekł, niczego nie zabierając.

- To jeszcze o niczym nie świadczy - odpowiedział Law, przesuwając łokieć na oparcie i przykładając dłoń do czoła. Kręciło mu się w głowie. - Równie dobrze...

- Law, on naprawdę napisałby to inaczej, gdyby chciał się zabić - zapewnił go Clione, a w jego głosie zupełnie nie było tych emocji, które szarpały nim, i prawie miał mu to za złe. - Poza tym wyraźnie troszczy się tutaj o ciebie. I o waszego... kota?

- Ale te słowa: "nie mogę nic ze sobą zabrać"...? - wysunął Law. Nie wiedział, dlaczego uparcie usiłuje udowodnić, że Clione się myli... przecież tak naprawdę chciał, by to była prawda...!

- Pewnie uznał, że wszystko w domu jest twoją własnością - skwitował psychiatra, wzruszając ramionami, a potem przysiadł na drugim oparciu. - Law, w tym liście jest bardzo dużo emocji, uczuć.... Tu nie ma beznadziei człowieka, który nie widzi innego wyjścia jak śmierć. Poza tym poznaliśmy go jako kogoś, kto raczej nie podejmuje spontanicznych decyzji... na pewno nie w tak istotnych sprawach, prawda?

Law nic nie powiedział. Wciąż nie czuł się przekonany... nieważne jak bardzo tego pragnął. Tylko że w takim razie dlaczego tutaj siedział? Przecież chyba nie dlatego, że jeśli Rosapelo... zrobił to, czego Law się obawiał, to było już o wiele za późno, by gdziekolwiek iść...? Nie, w słowach Clione była logika, która zupełnie umknęła jemu samemu, który od razu przeskoczył do najgorszej opcji i stał się ślepy na wszystko inne. Gdyby stąd wypadł, znów zmieniłby się w kłębek nerwów i panicznego strachu i nie byłby zdolny do racjonalnego myślenia.

- Kiedy ostatni raz go widziałeś? - spytał psychiatra.

- Dzisiaj rano przy śniadaniu - mruknął Law, nie otwierając oczu.

- Jak się zachowywał?

- Normalnie. Potem poszedł do szkoły. I był w szkole, to potwierdziłem.

- Nie mieliście żadnych kłótni ostatnio?

- Ten dzieciak się nie kłóci, co jest straszne, za to wszystko bierze do siebie i się tym zadręcza... - Law podniósł głowę i zmarszczył czoło, kiedy kolejny atak strachu zmroził go od wewnątrz. - Wydawało mi się, że w tym tygodniu był jakby przygnębiony, ale nie pytałem... bo nie chcę go zawsze męczyć pytaniami, zwłaszcza że zwykle chodzi o to samo. - Spojrzał na siedzącego obok przyjaciela. - Myślisz, że...

- Nie - odparł ów z miejsca. - Wygląda na to, że coś się stało poza domem. Coś, co wzmogło jego poczucie winy. Pisze o tym, że sprawia ci kłopoty...

- Co oczywiście jest bzdurą.

Clione kiwnął głową w zamyśleniu.

- Coś go dręczyło przez kilka dni, być może nasilało się, aż wreszcie podjął decyzję, żeby odejść - spekulował, patrząc to w kartkę, to przed siebie. - Na pewno nie chciał tego, widać wyraźnie, że był szczęśliwy, mogąc z tobą zamieszkać... ale czuł się też winny. Co nie tak trudno zrozumieć.

- Wydaje mu się, że mi przeszkadza w pracy - mruknął Law z niechęcią.

- Wydaje mu się, że przeszkadza w pracy Trafalgarowi Lawowi, najwybitniejszemu lekarzowi świata - poprawił Clione. - To ma trochę inną wagę.

- Och, przepraszam, że jestem Trafalgarem Lawem, a nie jakimś normalnym lekarzem - prychnął Law, na co Clione pacnął go po głowie.

- Obaj dobrze wiemy, że po tym, co przeszedł, Rosapelo ma obniżony próg obwiniania siebie o wszystko - mówił dalej psychiatra. - Dwa miesiące nie wystarczą, żeby to naprawić. Dlatego sprawy, które nam mogą wydawać się zupełną bzdurą, dla niego są najprawdziwszą prawdą i nabierają olbrzymich rozmiarów. Jednak oceniając po tym, co mi mówisz... po jego zachowaniu z ostatnich dni, sytuacja jest inna, niż była zimą. Wtedy wyrzuty sumienia sprawiły, że stracił poczucie rzeczywistości, wpadł w depresję, psychozę... Teraz ponad wszelką wątpliwość zdaje sobie z tego, co robi, nawet jeśli z naszego punktu widzenia zachowuje się nieracjonalnie. Ale dla niego jego uczucia są prawdą.

- Przecież wiem - żachnął się Law.

- Poza tym to nastolatek. W tym wieku każdy dzieciak ma skłonność do przesady i podejrzewam, że on nie jest wyjątkiem - dodał psychiatra.

Law zacisnął dłonie w pięści, a potem je otworzył. Nabrał kilka głębokich wdechów, starając się uspokoić szybkie bicie serca. Wciąż nie miał całkowitej pewności... ale to, co mówił Clione, brzmiało przekonująco. Psychiatra był specjalistą od takich spraw i jego ocenie można było zaufać. Może uczepił się tego jak tonący brzytwy, ale nie miał niczego innego - a to była lepsza opcja, niż wyobrażanie sobie, że Rosapelo zrobił sobie krzywdę. Czy mogło być tak, że Law zareagował w sposób niewspółmierny do sytuacji? Ale jak inaczej miał zareagować po przeczytaniu takiego listu?! I po tym, co miało miejsce kilka miesięcy temu, kiedy na własne oczy widział, jak chłopiec próbuje popełnić samobójstwo? Ta sytuacja teraz... to było jak ziszczenie się jego największych obaw: że straci Rosapelo - człowieka, który stał się dla niego ważniejszy niż wszystko inne.

- Masz jakiś pomysł, dokąd mógł pójść? - głos Clione wdarł się w jego myśli.

Law przetarł twarz dłońmi. Oczywiście, że wiedział - teraz, kiedy przyjmował opcję, że chłopcu nic nie było, po prostu sobie poszedł. Jego serce ścisnęło się nagłą tęsknotą. Strach wciąż czaił się bardzo blisko, gotowy na nowo rzucić się na niego w każdej chwili, i Law zdawał sobie sprawę, że dopóki nie zobaczy, że z Rosapelo wszystko było w porządku, dopóty nie wyzbędzie się obawy o niego.

Wstał z fotela.

- Muszę go sprowadzić do domu - powiedział, bardziej do siebie niż Clione, i w następnej chwili teleportował się do szpitala.

Niespełna godzinę później zacumował w porcie w Vokzel i zaraz potem znalazł się pod kamienicą, w której jeszcze do niedawna mieszkał Rosapelo. Lokal wciąż należał do chłopca i był jedynym miejscem, do którego ów mógł się w tej sytuacji udać. Używając ROOMu po raz - miał nadzieję - ostatni, Law przeniósł się wprost do mieszkania, nie pozwalając sobie na jakiekolwiek wątpliwości.

Ku jego uldze w środku się świeciło... a Rosapelo siedział w fotelu przy oknie, skulony, z podciągniętymi nogami i ramionami wokół kolan. Na widok Lawa jego oczy rozszerzyły się w zdumieniu, a potem jakiś grymas wykrzywił jego twarz - coś pomiędzy rozpaczą i radością, jakby chciał płakać albo się śmiać. Wstał, odwrócił wzrok, ale Law nie czekał na nic więcej, tylko przyskoczył do niego i objął, i tylko trzymał w uścisku, z którego już nigdy w życiu nie chciał go wypuścić. "Nie odchodź ode mnie" - chciał powiedzieć, ale jego gardło było jak zasznurowane.

- Law-san... dlaczego...? - wymamrotał Rosapelo, ale Law tylko pokręcił głową, nie otwierając oczu.

Miał to uczucie deja vu sprzed kilku tygodni, kiedy tak samo jak teraz trzymał chłopca w ramionach po tym, jak prawie go utracił na zawsze. To było poczucie ogromnej ulgi, wstrząsu emocjonalnego, a także jakiejś pełni. Bez Rosapelo czuł się niekompletny, jakby czegoś mu brakowało... jakby miał w sobie puste miejsce, którego nie dało się niczym wypełnić. Tylko kiedy Rosapelo był obok, ta pustka znikała, zastępowana zadowoleniem, że wszystko jest tak, jak powinno być.

- Pelo, czy ty mnie aż tak bardzo nienawidzisz? - spytał cicho, kiedy już odzyskał głos. A jak już zaczął, dalsze słowa popłynęły same i nic nie było ich w stanie zatrzymać, choć zupełnie tej przemowy nie planował, tylko mówił wprost z serca. Nie przestawał, nawet kiedy Rosapelo w jego objęciach próbował mu przerwać, odpowiedzieć, odnieść się do jego wypowiedzi. - Czy tak bardzo nie chcesz ze mną zostać? Jesteś okropnym chłopakiem i jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego, naprawdę przyprawisz mnie o atak serca. Wiesz, jak się czułem, kiedy przeczytałem twoją wiadomość? Byłem całkowicie pewny, że spoczywasz gdzieś na dnie zatoki albo w jakiś inny sposób pozbawiłeś się życia. Naprawdę, i to było przerażające. Nieważne jakie miałeś powody, nie wolno ci robić czegoś takiego. Jeśli masz problem, porozmawiaj ze mną. Po to tu jestem, po to stworzyliśmy wspólny dom. Nie ma takich kłopotów, z którymi nie bylibyśmy w stanie sobie we dwóch poradzić. Nie rozumiesz, że dla mnie liczy się tylko to, żebyś ze mną był? Kiedy cię nie ma, to tak jakby świat się skończył. Nie wiem, ile razy muszę ci to powiedzieć, żebyś w to uwierzył, ale tak właśnie jest. Nie przeszkadzasz mi. Nie robisz mi żadnych trudności... Przeciwnie, cieszy mnie wszystko, czego wspólnie doświadczamy. Posiłki, spacery, nasze rozmowy. Cała codzienność, którą dzielimy. Nigdy nie spodziewałem się, że coś takiego mi się przydarzy... a teraz nie potrafię sobie wyobrazić, by miało się skończyć. Jeśli jednak nie chcesz tego, to powiedz. Wytłumacz mi dlaczego. Może źle cię traktuję, może tylko mnie jest z tobą dobrze, a ty masz zupełnie inne odczucia i pragniesz innego życia. Powiedz mi, żebym mógł cię zrozumieć... nie znikaj, zostawiając mi tylko kilka słów, które mogą mnie posłać w obłęd ze strachu. To nie w porządku, Pelo.

Otworzył oczy i odsunął chłopca na odległość ramion. Rosapelo spuścił wzrok, a na jego twarzy widniał teraz wyraz najgłębszego poczucia winy.

- Ja nie zasługuję na to, Law-san... - wymamrotał.

- Już to przerabialiśmy - przypomniał mu Law. - Poza tym... Nic nie możesz poradzić na moje odczucia. Ja chcę, żebyś ze mną został, i to się nie zmieni, Pelo.

"Miłość jest najbardziej egoistycznym uczuciem, jakie istnieje... bo osoba kochana nie może nic na nie poradzić" - przyszły mu na myśl słowa, które usłyszał dawno, dawno temu. Teraz wiedział, że tak było naprawdę.

Rosapelo pokręcił głową w wyrazie bezradności, a potem cofnął się o krok i podszedł do kanapy, na której następnie ciężko usiadł. Law odwrócił się do niego.

- Nie chcesz ze mną zostać? - spytał.

- Chcę! - zawołał Rosapelo z rozpaczą i irytacją, opierając łokcie na kolanach, a brodę na splecionych dłoniach.

- Więc w czym problem? - indagował Law, siadając obok.

Zdał sobie nagle sprawę, że czuje pełen spokój, choć dopiero co był zbitkiem nerwów i nie wierzył, że jeszcze kiedykolwiek odzyska równowagę psychiczną. Może to dlatego, że Rosapelo odpowiedział, jak odpowiedział. A może dlatego, że chłopiec był bezpieczny, zdrowy i żywy, podczas gdy jeszcze godzinę temu Law nie mógł mieć co do tego żadnej pewności. Ulga była cudownym lekiem na każdą negatywną emocję, a świadomość, że wszystko jest dobrze, koiła lepiej niż najlepszy środek uspokajający. Jedna z drugą dodawały sił... dodawały pewności, że jest w stanie zrobić wszystko, że nie ma dla niego rzeczy niemożliwej.

Rosapelo drgnął i przekręcił głowę w jego stronę, a potem znów spuścił wzrok.

- Nie chciałem, żeby ta wiadomość tak zabrzmiała. Nawet nie pomyślałem, żeby... Przecież ci obiecałem...! - stwierdził z wyrzutem, posyłając mu urażone spojrzenie, zanim wyraz jego twarzy ponownie nie przeniknął winą.

- Niemniej jednak tak właśnie to zinterpretowałem - odparł Law i dziwił się, jak równy jest jego głos. - Każde słowo wskazywało w moim rozumieniu na to, że postanowiłeś... postanowiłeś się zabić. To było definitywne pożegnanie. Nawet napisałeś, że niczego nie możesz zabrać... No, to logiczne, że na drugą stronę nie da się zabrać żadnej materialnej własności...

- Nie chodziło mi o to! - jęknął Rosapelo, a potem złapał się obiema dłońmi za głowę. - Miałem na myśli, że wszystko jest przecież twoje...

"Czyli tak, jak powiedział Clione," pomyślał Law z roztargnieniem.

- Przepraszam, Law-san... - wymamrotał chłopiec, a Law spontanicznie położył mu rękę na głowie i potargał mu włosy.

Zdumiał się tym, jak łatwo wszystko można było wybaczyć, kiedy się kochało. "Rodzice wybaczają dzieciom wszystko. Nie, zwykle nawet w ogóle nie myślą, że jest coś do wybaczania" - przypomniały mu się kolejne mądre słowa, które kiedyś powiedział mu mądry człowiek.

- W porządku - mruknął, cofając rękę. - Ale naprawdę byłbym wdzięczny, gdybyś już nigdy nie robił takich rzeczy... znaczy się, nie zostawiał mnie z tak niedwuznacznym przekazem. Teraz musisz mi powiedzieć, co cię skłoniło do takiego postępowania.

Rosapelo skulił się jeszcze bardziej i nic nie odpowiedział, wobec czego Law musiał kontynuować.

- Napisałeś, że sprawiasz mi same kłopoty. Pomijając fakt, że jest to oczywiście nieprawda, chciałbym wiedzieć, co masz na myśli. Bo mógłbym się nad tym zastanawiać tydzień i wciąż niczego bym nie wymyślił. Mówiłem ci kilka razy i z chęcią powtórzę... choć normalnie bardzo nie lubię się powtarzać... że mam z ciebie sam pożytek i żadnej szkody. Jesteś samodzielny, umiesz o siebie zadbać, słuchasz się mnie, nie wdajesz się w bójki i nie opuszczasz lekcji, sprzątasz i gotujesz, zajmujesz się naszym domem... A do tego jesteś porządnym dzieciakiem, z którym miło się rozmawia. Naprawdę nie widzę, jak miałbyś sprawiać mi kłopoty, Pelo. Prawdę powiedziawszy, mam inne wrażenie: jesteś tak grzeczny, że mnie to przeraża i zastanawiam się, co zrobić, żebyś zaczął się zachowywać jak łobuz, którym każdy nastoletni chłopiec powinien trochę być.

Rosapelo znów zerknął na niego z ukosa, jakby z niedowierzaniem.

- Nie chcę być łobuzem - odparł z godnością.

- Czyli chłopaki Słomkowego będą mieć ciężki orzech do zgryzienia... - mruknął Law, wywracając oczami. - Gadaj, co się stało. Co sobie znów uroiłeś pod czaszką...? Swoją drogą wciąż nie skończyliśmy twojego leczenia - wytknął.

Rosapelo odwrócił wzrok i ponownie spuścił głowę. Przez dłuższą chwilę nic nie mówił, a Law go nie poganiał. W ciszy rozglądał się po mieszkaniu, w którym nic się nie zmieniło od czasu, gdy był tutaj po raz ostatni. Kurz przykrywał cienką warstwą meble, a stojący na komodzie zegar, którego nikt nie nakręcał, wskazywał tę samą godzinę co poprzednio. Tylko zeschnięte kwiatki zostały sprzątnięte z parapetów, zaś jaśniejsze plamy na tapecie wskazywały, gdzie kiedyś wisiały obrazki. Law mógł sobie bardzo łatwo wyobrazić, że kiedy Rosapelo tutaj dzisiaj przyszedł, po prostu usiadł na fotelu i spędził tam kilka godzin, rozmyślając nad własną sytuacją.

Co dręczyło tego dzieciaka, żeby uciec z domu i przerwać tę cudowną codzienność, która stała się ich udziałem? Czy tylko Law uważał, że było im dobrze? Nieprzyjemna była świadomość, że mógł być ślepy na coś, co działo się pod jego nosem... że mógł zakładać rzeczy, które były prawdą tylko w jego własnej głowie... Musiał się dowiedzieć, musiał mieć pewność, że to nie była jego wina...!

Kiedy Rosapelo w dalszym ciągu milczał, spytał:

- Powiedziałeś, że chcesz ze mną zostać, tak...?

Chłopiec popatrzył na niego z udręką, a potem kiwnął głową.

- Powtarzałeś to za każdym razem, kiedy cię pytałem - stwierdził Law. - Czasem nawet bez pytania. A teraz bierzesz i uciekasz z domu. Czy coś zrobiłem źle?

- Nie...!

- Czy chciałbyś czegoś ode mnie, a ja ci tego nie daję? - zgadywał dalej Law.

- Oczywiście, że nie.

- Więc jaki masz ze mną problem?

Rosapelo jęknął.

- Nie mam problemu. To ja jestem problemem.

Law pokręcił głową.

- W ten sposób możemy gadać do rana... Chodzi o moją pracę?

Rosapelo zacisnął usta w cienką linię. Czyli bingo. Law stłumił westchnienie frustracji, że znów muszą maglować ten niewdzięczny temat, ale nie miało sensu wpadanie w gniew. Przynajmniej nie chodziło o to, co jakimś cudem przyszło mu na myśl, kiedy próbował rozwiązać tę sprzeczność - co mogło sprawić, że chłopiec chciał z nim być i jednocześnie nie mógł - a mianowicie fakt, że Rosapelo mógł wobec niego żywić nieco inne uczucia niż synowskie i uważał to za absolutnie nie do przyjęcia. Cóż, z nastolatkami różnie bywało... Law nie miał pojęcia, skąd wziął mu się taki pomysł, i natychmiast wyrzucił go ze swojej głowy, skoro okazał się zupełnie nietrafiony. Na szczęście.

Jednak kwestia pracy...

- Myślałem, że już to mamy za sobą - powiedział z rezygnacją. - Ile razy jeszcze będziemy o tym rozmawiać? Co mam zrobić, żeby cię przekonać, że w żaden sposób nie zawadzasz moim obowiązkom zawodowym?

- Ale przecież tak właśnie jest - odparł chłopiec. - Przez to, że zamieszkałeś ze mną, nie pracujesz tyle, ile wcześniej.

- Pelo, to straszne, ale teraz powtarzasz dokładnie te same słowa, które ja sobie powtarzałem jeszcze pół roku temu - mruknął Law, kręcąc głową. - Że muszę pracować tyle, ile zdołam. Że każdą chwilę powinienem przeznaczać na leczenie innych. Teraz mam wrażenie, że te moje wcześniejsze przekonania jakoś przeszły na ciebie, i przeraża mnie to, bo są one niesłuszne.

- Ale przecież masz Ope Ope no Mi, jesteś najlepszym lekarzem na świecie - powiedział Rosapelo nieszczęśliwym tonem. - Tylko ty możesz leczyć najciężej chorych, którym nikt inny nie może pomóc...

- Nie możesz się czuć winny z powodu mojej pracy! - jęknął Law z rozpaczą. - To moje decyzje. Nawet najlepszy lekarz na świecie ma prawo żyć tak, jak chce, a ja chcę mieć dom razem z tobą. Patrząc zupełnie obiektywnie, nie mam żadnej powinności, żeby poświęcać się leczeniu - dodał z niechęcią.

- Ale czuję się winny...! Ostatnio nawet w środku dnia zjawiłeś się w szkole, choć byłeś zajęty w szpitalu...

- Zaraz się na ciebie rozzłoszczę - przerwał mu Law, choć oczywiście nie zamierzał tego robić. - Mam ci przypomnieć, że to ty się do mnie przyczepiłeś... wtedy, kilka miesięcy temu...? Nie chciałeś z nikim innym się zadawać, tylko ze mną. Wtedy jakoś moja praca ci nie przeszkadzała...? - rzucił z prowokacją, która jak zawsze nie podziałała. Kiedy chłopiec zgarbił się, dodał szybko: - Och, Pelo, przecież nie mam ci tego za złe! Przepraszam! Na wszystkich królów mórz, nie wiem, jak prowadzić tę rozmowę...

Rosapelo podciągnął nogi na kanapę i objął kolana ramionami. Law miał ochotę poczochrać się z bezradności. Wciąż uważał, że poradzą sobie z tym kłopotem - poradzi sobie ze wszystkim, skoro wie, że Rosapelo chce z nim być - tylko nie wiedział w jaki sposób... może dlatego, że w ogóle nie traktował tego jak problem, choć w umyśle chłopca tym on właśnie był.

Musiał go jednak jakoś przekonać. Musiał coś wymyślić, przedstawić jakieś argumenty, od których Rosapelo nie będzie się mógł odwrócić... argumenty, które przeważą nad każdym zarzutem czy wątpliwością. Znów napomniał samego siebie, że dla chłopaka jego własne przekonania były zupełnie prawdziwe... ale to niczego nie ułatwiało.

Coś, co Rosapelo powiedział, nie dawało mu spokoju - coś o tym, jak to Law przyszedł do niego do szkoły... Podejrzenie, które w nim wykiełkowało, nieprzyjemnie ścisnęło go za żołądek.

- Ktoś dokuczał ci z tego powodu, że po ciebie przyszedłem w zeszłym tygodniu? - spytał ostrożnie.

Chłopiec nic nie odrzekł, skulił się tylko bardziej, co było dla Lawa wystarczającą odpowiedzią. Przykre uczucie w piersi nasiliło się, kiedy zdał sobie sprawę, że spełniły się jego obawy. Więc jednak Rosapelo zaczął mieć nieprzyjemności w szkole... i może także poza nią - z tego tylko powodu, że Trafalgar Law przyjął go za członka rodziny. Law przypomniał sobie powszechne oburzenie, jakie powstało na Raftel, gdy niespełna dwa miesiące temu postanowił zamieszkać z chłopcem i ograniczyć ilość pracy. Jeśli większość ludzi uważała, że powinien się skupić tylko na pracy, nie było niczym dziwnym, że Rosapelo też tak myślał...

- Dzieciaki? Czy jacyś dorośli też?

- Dzieciaki - wymamrotał Rosapelo.

Dobre chociaż tyle, pocieszył się Law w myślach.

- Ace też?

- Ace'a nie ma - odparł chłopiec markotnie.

- Racja. Gdyby był, na pewno by do tego nie dopuścił... mam rację?

Rosapelo nic nie powiedział, ale po chwili krótko kiwnął głową.

- Czyli po tym, jak się pojawiłem w szkole, kiedy złamałeś sobie rękę, dzieciaki zaczęły ci dokuczać, że z twojego powodu najlepszy lekarz świata nie skupia się na swojej pracy... Coś w tym stylu?

Chłopiec pociągnął nosem i znów potaknął.

- Powiedz im, że jeśli dalej będą tak mówić, wtedy mogą się pożegnać z leczeniem w Szpitalu Pamięci Corazona, gdyby kiedyś tego potrzebowali.

Rosapelo spojrzał na niego z wyrzutem.

- Przecież byś tak nie zrobił - mruknął.

- Chyba nie... - zgodził się Law, choć nie był zupełnie pewny. - Ale dlaczego musisz ich słuchać, Pelo?

- Bo sam tak myślę - powiedział Rosapelo cicho, ponownie wciskając twarz we własne kolana.

No tak, to był tutaj główny problem, na który trzeba było zaradzić, przypomniał sobie Law i od nowa wziął się za myślenie nad sensowną argumentacją... tyle że argumentowanie oczywistych rzeczy było ciężkim zadaniem... Zupełnie nagle poczuł złość na tych smarkaczy, którzy dokuczali jego chłopcu. Niestety na świecie było wiele głupich osób, które nie potrafiły wyjrzeć poza czubek własnego nosa i powtarzały okrutne rzeczy, nawet nie zastanawiając się nad tym, że mogą sprawić innym przykrość.

- Przecież to normalne, że kiedy dziecko zrobi sobie krzywdę, rodzice przychodzą do szkoły - stwierdził po chwili z niezadowoleniem. - Nie wierzę, że kiedy coś się stanie komukolwiek innemu, wówczas matka czy ojciec nie zareagują, bo mają nie wiadomo jak ważne zajęcie...? Kiedy dziecko choruje, wówczas rodzice przerywają wszystko, rzucają wszystko, co robią, i jak najszybciej chcą do niego dotrzeć, żeby się nim zaopiekować, pomóc mu... Zupełnie nie rozumiem, dlaczego ty i ja mielibyśmy być tutaj wyjątkiem...? Nawet jeśli jestem najlepszym lekarzem na świecie, to nikt nie może oczekiwać, że będę stawiać pracę przed własną rodziną...!

Rosapelo przekręcił głowę i popatrzył na niego jednym okiem.

- No co? - rzucił Law w pozornym zdziwieniu, choć tak naprawdę jego serce znów uderzało szybko, ale tym razem "tylko" z przejęcia. - Przecież jesteśmy rodziną. Nawet jeśli nie łączą nas więzy krwi... Czy ma to jakieś znaczenie? Dla mnie nie ma, Pelo - powiedział cichym, poważnym tonem. - Może i nie jestem twoim prawdziwym ojcem, ale uważam cię za swoje dziecko i nie mam zamiaru z ciebie rezygnować. Chyba nie sądzisz, że zająłem się tobą dla zabawy czy z dobrego serca...?

Rosapelo powoli potrząsnął głową, a potem zamrugał kilka razy i odwrócił wzrok.

- Chociaż nie wiem dlaczego... - wymamrotał tak cicho, że ledwo go było słychać.

- Głuptas. Dlatego, że cię kocham - odparł Law i uśmiechnął się, bo takie rzeczy powinno się mówić z uśmiechem.

Rosapelo znów na niego popatrzył i tym razem na jego twarzy odbiło się kompletne zaskoczenie, żeby nie powiedzieć: szok. Potem otworzył usta, zanim jednak cokolwiek powiedział, Law kontynuował:

- Jeśli chcesz dalej pytać dlaczego, to daruj sobie. Uczucia nie mają logicznego wytłumaczenia. - I teraz, kiedy to powiedział, zrozumiał, że tak jest naprawdę... i że nigdy nie było żadnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego Corazon pokochał takiego potwora jak on. Zakręciło mu się w głowie, ale skupił się na chwili obecnej i mówił dalej: - Uczucia tłumaczą natomiast wszystko inne i wyznaczają drogę, nadają kierunek postępowaniu. Usprawiedliwiają decyzje... Nie, sprawiają, że niektóre decyzje są jedynymi słusznymi, choćby cała reszta świata uważała inaczej - powiedział z naciskiem.

Jego serce ścisnęło się tęsknotą, ale już nie bólem. Uświadomił sobie, że to, co kiedyś było powodem jego największego cierpienia, teraz potrafiło go po prostu ogrzać.

- Opowiadałem ci o człowieku, który mnie ocalił - odezwał się po chwili. - Który porzucił wszystko tylko po to, żeby mi pomóc. Miał swoją pracę, miał swoją misję, miał swoje życie... ale zrezygnował z nich bez wahania, gdyż za najważniejszą uważał potrzebę, by się mną zająć. I wiesz co? Przez te wszystkie lata myślałem, że nie było warto... że powinien był trzymać się tego, co miał, i niczego nie zmieniać. Że nie powinien był dla mnie robić tego wszystkiego, co zrobił. Ale teraz rozumiem, że nie mógł postąpić inaczej... i doceniam to, bo gdyby zachował się tak, jak wszyscy inni, gdyby odwrócił się ode mnie i porzucił na pastwę losu, wówczas nie byłoby mnie tutaj. Pierwszy raz w życiu cieszę się głęboko w sobie, że Corazon mnie wtedy uratował. Dzięki tobie. - Ponownie skupił spojrzenie na siedzącym obok chłopcu. - Dlatego ja też zamierzam przedkładać cię ponad wszystko inne. Nic nie jest od ciebie ważniejsze, Pelo, i nie będzie.

Rosapelo znów mrugnął kilka razy, a potem wcisnął twarz w kolana.

- A jeśli będziesz się kłócił, złamiesz mi serce - dodał Law, choć w gruncie rzeczy było mu całkiem wesoło. - Ale nawet wtedy z ciebie nie zrezygnuję - ostrzegł.

- To nie fair, Law-san... - wymamrotał Rosapelo.

- Miłość jest najbardziej egoistycznym uczuciem - odparł Law z zadowoleniem, ale wtedy poczuł się w obowiązku sprostować: - To nie ja to wymyśliłem, ja tylko powtarzam, co mi kiedyś powiedziano.

- Więc uważasz, że mogę wrócić do domu? - spytał chłopiec niewyraźnie.

- A po co ci mówiłem te wszystkie zawstydzające rzeczy? - prychnął Law, a potem znów potargał mu włosy. - Możesz wrócić do domu... ale najlepiej byłoby, gdybyś dodatkowo obiecał, że już nigdy nie uciekniesz.

Rosapelo wyprostował się, otarł oczy, a potem na niego popatrzył.

- Przecież ja wcale nie chciałem nigdzie iść... - stwierdził zbolałym tonem.

- Po prostu nogi same cię poniosły... - mruknął z ironią Law.

- Przepraszam...

- Dobrze by było też, gdybyś przestał tyle przepraszać, Pelo.

Chłopiec zacisnął usta.

- To jak, obiecasz mi? - spytał Law, wyciągając do niego rękę. - Mamy umowę? Jeśli coś będzie cię trapić, porozmawiasz o tym ze mną, zamiast uciekać, okej?

Rosapelo przez chwilę przyglądał się jego dłoni, a potem uścisnął ją lekko. Jego palce wyraźnie drżały, ale podjął decyzję, a Law poczuł, jak wielki ciężar spada mu z serca. Uśmiechnął się raz jeszcze.

- Cieszę się - powiedział zgodnie z prawdą.

Może był naiwny, ale chciał wierzyć, że zakończy to pewien etap problemów. Z pewnością mieli stawić czoła wielu innym... ale jakoś dadzą radę. Razem.

- Wracamy na Raftel? - zaproponował. - Zgłodniałem już porządnie, więc...

- Przepra... - zaczął Rosapelo, ale urwał pod jego spojrzeniem.

- Więc możemy iść do All Baratie: Roger Bay i przypieczętować nasze porozumienie - dokończył Law i wstał.

Chłopiec patrzył na niego przez moment intensywnie niebieskimi oczami, zanim wreszcie kiwnął głową i powiedział po prostu:

- Chodźmy.

A Law poczuł, że jakimś cudem udało mu się odnieść w życiu kolejne zwycięstwo i raz jeszcze odegnać zagrożenie. Miał nadzieję, że także w przyszłości będzie w stanie odpowiedzieć na wszystkie wątpliwości Rosapelo. Cóż, klucz do sukcesu stanowiła tu chyba postawa zalewania miłością... ale nawet gdyby było inaczej, i tak nie zamierzał z niej rezygnować.



rozdział 24 | główna | rozdział 26