Rozdział 26




Maj dobiegł końca i rozpoczął się czerwiec. Pogoda wciąż panowała wyborna i w powietrzu wyczuwało się nadchodzące lato. Law skończył zabiegi utwardzania kości Rosapelo, jednak na efekty tego leczenia trzeba było poczekać. Chłopiec zniósł kurację bardzo dobrze i nie doświadczył żadnych działań niepożądanych. Udało mu się także uniknąć upadków i wypadków - głównie dlatego, że bardzo uważał na swoje ruchy - więc generalnie całe przedsięwzięcie można było uznać za udane przynajmniej pod względem jego przeprowadzenia zgodnie z planem. W tej kwestii cała zasługa leżała po stronie Rosapelo. Law był pod ogromnym wrażeniem samozaparcia trzynastolatka, jego silnej woli i zdolności - oraz przede wszystkim: chęci - dostosowania się do niekomfortowej sytuacji i kilka razy chwalił go za to.

- To żadna przyjemność: być cały czas połamanym - odpowiedział mu raz chłopiec. - Więc jeśli tylko jest szansa, że to się skończy, to warto się postarać.

Innym razem skomentował:

- Jestem przyzwyczajony do tego, że coś mi dolega... że nie mogę się ruszać tak, jak bym chciał. To dla mnie nic nowego, a tym razem przecież mówimy o krótkim okresie.

I nawet jeśli ta sprawa była ze swej natury przykra, to Law nie mógł się nie zachwycać dojrzałym podejściem, które jego przybrane dziecko wykazywało. Kiedy umacnianie szkieletu dobiegło końca, zabrał Rosapelo do New Piece, by to uczcić - i być może także podziękować mu za współpracę, jaką tutaj poczynili. Nigdy wcześniej nie leczył nikogo przez tak długi czas, toteż wyobrażał sobie, że z podejściem pacjenta mogłoby być różnie - na szczęście Rosapelo był pod tym względem bardzo wdzięcznym obiektem.

- Będę mógł wrócić do pokoju na górze? - spytał chłopiec, kiedy spożywali naszykowany przez Sanjiego wykwintny posiłek.

- Pewnie - odparł Law, nawijając na widelec spaghetti z atramentem kałamarnicy. - Na dole było ci aż tak źle?

Rosapelo pokręcił głową.

- Nie... Ale pokój na górze jest fajniejszą sprawą - stwierdził. - A na wychowanie fizyczne też będę mógł znowu iść? - pytał dalej, a w jego oczach migotały coraz mocniej nadzieja i entuzjazm.

- Cóż, gdybym mógł wybierać, to wolałbym, żebyś dopiero po wakacjach zajął się graniem i bieganiem - powiedział Law zgodnie z prawdą - ale nie ma sensu ograniczać twojej normalnej aktywności. Po to przeprowadziliśmy te zabiegi, żebyś znów mógł się bez problemu poruszać, nie? Musimy się przekonać, czy będzie z nich w ogóle jakiś pożytek - dodał krytycznie. - Mam nadzieję, że tak.

- Ja też - odparł Rosapelo. - Byłoby mi głupio, gdyby cała twoja praca poszła na marne, Law-san.

- Chyba raczej cały twój wysiłek - poprawił go Law. - Mnie by było bardziej głupio, wierz mi. Ale abstrahując od tej licytacji, kto by się gorzej czuł... Nie masz problemów z poruszaniem się? Znaczy się... widzę, że na co dzień dajesz radę, ale granie i bieganie to inny wysiłek...?

- Im więcej się będę ruszać, tym szybciej przywyknę - odrzekł chłopiec z uśmiechem. - Nie martw się, wszystko jest okej.

Law po raz kolejny zadumał się nad tym, jak wielkie były siły żywotne młodego organizmu. Jeszcze cztery miesiące temu chłopiec cierpiał z tytułu bardzo ciężkiej depresji i generalnie nie pragnął niczego poza śmiercią, jednak potem, kiedy już postanowił żyć, nabrał sił w ekspresowym tempie. Na pewno pomogła mu w tym wiosna, choć chyba i Law miał tutaj jakąś zasługę. Dość powiedzieć, że Rosapelo potrzebował względnie niewiele czasu, by nie tylko wyzdrowieć, ale także wzmocnić się niejako ekstra - na tyle, że był w stanie znieść obciążający fizycznie proces wzmacniania kości. Gdyby w grę wchodziła osoba dorosła, coś takiego rozłożyłoby się na kilka lat.

Z drugiej strony nie ulegało wątpliwości, że chłopiec wciąż odczuwa smutek z powodu śmierci matki. Często zachodził na jej grób - czasem w pojedynkę, czasem z Lawem - i po powrocie z cmentarza zawsze był cichy, zamyślony. Odwiedzili jeszcze raz jego dawne mieszkanie, skąd Rosapelo zabrał między innymi album ze zdjęciami, a jedno z nich, przedstawiające matkę z czasów jej młodości, oprawił w ramkę i postawił na biurku. Law nigdy w rozmowie nie poruszał jej odejścia, gdyż jakiekolwiek pytania typu: "Tęsknisz za nią?", były zupełnie bez sensu, i rozmawiali o pani Irmie tylko wtedy, gdy chłopiec sam podejmował ten temat, czyli praktycznie wcale. Law zastanawiał się, co może zrobić, by złagodzić jego żałobę, ale przeważnie dochodził do tego samego wniosku: nic. Musiał pozwolić, by czas zaleczył rany, to była jedyna opcja. Mógł jedynie wspierać Rosapelo, będąc obok i zapewniając bezpieczne okoliczności do tego procesu.

W gruncie rzeczy aż tak bardzo nie dziwiło go, że chłopiec tak szybko wyzdrowiał. Pamiętał samego siebie w tym wieku - i to, jak prędko stanął na nogi po całych latach chorowania na zespół bursztynołowiu, po tragediach, które go spotkały, po stracie ludzi, których kochał. Mimo że ciężko mu było odzyskać radość życia - właściwie nigdy jej nie odzyskał - to kiedy znalazł sobie cel, który stał się jego motywacją, kiedy podjął decyzję, że będzie dalej egzystował, wówczas nie trwało długo, zanim odzyskał siły. Jednak patrząc z perspektywy czasu, widział, że w przeciwieństwie do ciała jego psychika nigdy tak naprawdę nie wyzdrowiała. Jego jedynym sukcesem było to, że nie popadł w zupełne szaleństwo - co po takich doświadczeniach byłoby całkowicie zrozumiałe i wręcz prawdopodobne - ale niczym więcej nie mógł się cieszyć. Resztę młodości i wszystkie lata dorosłości przeżył jako emocjonalny inwalida... Kilka miesięcy temu postanowił, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by uchronić Rosapelo przed takim losem - i wyglądało na to, że jego działania pomogły osiągnąć pożądany efekt.

To, że chłopiec powrócił do zdrowia psychicznego, było ewidentne. Po zaledwie dwóch miesiącach, odkąd Law wziął go do siebie, można było z całą świadomością powiedzieć, że jego reakcje są naturalne, a w jego zachowaniach widać więcej pewności siebie. Wyraźnie zmalał poziom jego lęku i Law miał nadzieję, że Rosapelo uwierzył już do końca w zmianę, jaka dokonała się w jego życiu - a zwłaszcza w to, że zostanie tak, jak jest. Przynajmniej już więcej nie uciekał z domu, zupełnie jakby zaakceptował nową sytuację i swoją codzienność z Lawem. Law podejrzewał, że chłopiec wciąż może się stykać z nieprzyjemnym nastawieniem czy być obiektem nieprzychylnych opinii, najwyraźniej jednak postanowił, że nie pozwoli im więcej wpływać na jego wybory i postępowanie. Law nie zamierzał w żaden sposób interweniować, gdyż nigdy tego nie robił; wiedział z doświadczenia, że najlepiej jest przeczekać sprawę, zamiast zwracać na siebie uwagę. Ludzie prędzej czy później przyzwyczają się do tego, że Rosapelo stanowi rodzinę Trafalgara Lawa, i przestanie to wywoływać negatywne emocje. Czasem podpytywał chłopca, czy wciąż słyszy jakieś przykre komentarze, jednak zwykle odpowiedzią było: "Nie przejmuję się tym", i wszystko wskazywało, że tak właśnie jest.

Law kiedyś słyszał - nie pamiętał od kogo - że bycie kochanym daje człowiekowi siłę, zaś kochanie kogoś dodaje odwagi. W tym konkretnym okresie życia dochodził do wniosku, że właściwie może się z tym założeniem - z pewnymi zastrzeżeniami - zgodzić.

On sam ciągle znajdował się w stanie, który był nieledwie euforią - tyle dawała mu obecność Rosapelo. Świat wciąż pędził do przodu ze swoimi problemami, dużymi i małymi, zaś w pracy wszystko było tak samo: trudne przypadki pacjentów, zarządzanie szpitalem, czasem jakieś niespodziewane wydarzenia, które mobilizowały cały personel - a jednak Law był pod wrażeniem, jakby nigdy już nie miał się źle czuć. Nie, czuł, jakby już zawsze miał być szczęśliwy. Każdego dnia budził się pełen energii i kładł się spać przepełniony radością. W ciągu ostatnich kilku miesięcy uśmiechał się chyba więcej niż przez poprzednie dziesięć lat. I przyjmował to bez zastanowienia, bez dziwienia się faktem, że wystarczyło tak niewiele - parę tygodni - by jego sposób bycia uległ tak wielkiej zmianie. Może wręcz, co wcześniej było nie do przyjęcia, mówił sobie, że po ćwierć wieku przygnębienia, beznadziei i głęboko skrywanej rozpaczy - życia, które pod pewnymi względami zupełnie nie różniło się od wegetacji - zasługuje wreszcie na jakieś szczęście...?

A im dłużej ten stan trwał, tym bardziej pragnął go nie przerywać. Po dwudziestu sześciu latach wyrzutów sumienia i chodzenia z ledwo zagojonymi ranami teraz miał wrażenie, jakby wszystkie puste miejsca w jego duszy, także te najciemniejsze, wypełniły się światłem, a wszystko, co było chore i bolesne, zostało uzdrowione. To było niezwykłe uczucie, którego nigdy sobie nie wyobrażał - a teraz za nic nie chciał się z nim już rozstać. To ciepło, które na dobre zadomowiło się w jego sercu, dodawało mu sił i wzmacniało przekonanie, że wszystko będzie dobrze, że poradzi sobie z każdym problemem - czy też raczej: poradzą sobie, Rosapelo i on. Jego racjonalna część umysłu, która przez większość życia grała pierwsze skrzypce, siedziała teraz cicho, być może akceptując tę siłę. Ostatecznie co było niebezpiecznego w takiej wierze...?

Z każdym dniem mocniej przywiązywał się do Rosapelo. Odkrywał coraz to nowe cechy charakteru swojego podopiecznego, śmieszne nawyki i nietypowe przekonania, a wszystko to dopełniało obraz chłopca, którego uwielbiał w całości i który wydawał mu się prawdziwym cudem. Czasem zastanawiał się, jak coś takiego było możliwe - jak Trafalgar Law, krytyczny i wymagający człowiek, mógł tak bez reszty zauroczyć się drugą osobą? Może chodziło właśnie o to, by widzieć i akceptować całość, a nie rozkładać na czynniki pierwsze. Kiedy postrzegało się kogoś przez pryzmat jego zalet i wad, wówczas łatwiej było wpadać w kategoryzowanie - ale zupełnie odwrotnie było, gdy najpierw nastawiało się na osobę, a dopiero potem rozważało jej wady i zalety, które w takim wypadku stawały się po prostu jej integralnymi elementami.

Oczywiście Law i tak był zdania, że Rosapelo jest najcudowniejszą istotą na świecie, nawet jeśli ukrywał ten pogląd głęboko w sobie i nigdy, przenigdy, nie zamierzał się nim z nikim dzielić.

Tak czy inaczej, Rosapelo sprawiał, że jego codzienność przemieniła się - na poziomie psychicznym - w nieustanną sielankę. Uczucie, którym darzył chłopca, odbijało się w każdej interakcji i w sprzężeniu zwrotnym jedynie się umacniało. Czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach chciałby się rozstać z człowiekiem, który nieprzerwanie napełniał go dobrym nastrojem? W chwilach, gdy sobie to uświadamiał, nachodziła go refleksja - najpierw nieśmiała, właściwie tylko pytanie, jednak z czasem nabierała sił i przekonania - że być może w taki właśnie sposób czuł Corazon, kiedy z nim był. Przez tyle lat Law wierzył, że jego dawny opiekun kierował się poczuciem obowiązku i własnym sumieniem, może też pragnieniem sprzeciwienia się Doflamingo, ale teraz powoli zaczął rozważać tę ewentualność, że Corazon autentycznie cieszył się z chwil, które razem spędzili. Że obecność Lawa napełniała go szczęściem. Nawet jeśli racjonalnie próbował sobie powtarzać, że on i Rosapelo to były dwa zupełnie inne przypadki, to wiedział przecież dobrze, że Corazon nigdy nie widział w nim zła, a jedynie zasługujące na współczucie dziecko. A jeśli prawdą było, że naprawdę go kochał - teraz łatwiej było w to uwierzyć, zaakceptować miłość jako siłę napędową wszystkich poczynań Corazona - wówczas niejako naturalnie wydawało się zakładać, że czas spędzony z Lawem był dla niego czasem radości. Że tak samo, jak on zachwycony był Rosapelo, tak samo Corazon był zachwycony nim. Chyba nie było to tak zupełnie nie do przyjęcia...?

Gdy Law posuwał się jeszcze dalej w swoich rozważaniach - i porównaniach - natykał się na kolejną ideę, a mianowicie że jego osoba mogła w życie Corazona wnieść jakąś nową jakość, coś, czego jemu opiekunowi brakowało aż do tamtej pory. Nawet jeśli Corazon wydawał się aniołem i wcieleniem bezwarunkowej miłości, to przecież - na ile Law się orientował - nie chodził po świecie i nie obdarzał tą miłością wszystkich napotkanych ludzi. Przeciwnie, pełnił swoją śmiertelnie niebezpieczną misję u boku swojego brata-potwora, udając, że jest taki sam, nie zdradzając nic ze swojego człowieczeństwa. Był ponurą, szaloną i nieprzewidywalną figurą, której należało się wystrzegać. Był piratem i gangsterem, okrutnym i potężnym dziwolągiem - takim go Law przez całe lata widział, zanim nie dowiedział się prawdy. Teraz, już jako dorosła osoba, potrafił sobie wyobrazić, że takie długotrwałe postępowanie wbrew własnej naturze, ukrywanie pod maską swojego prawdziwego ja i ciągłe przebywanie wśród wrogów - wśród ludzi, u których odpychało absolutnie wszystko - musiało być bardzo obciążające dla psychiki. Law spędził w Rodzinie Donquixote zaledwie dwa lata, a nasiąkł ich złem po czubki włosów - inna sprawa, że na własne życzenie. Rosinante, który był tam tylko jako szpieg, musiał dzień w dzień zmagać się z odrazą i pogardą - do nich i do samego siebie za tę grę, w którą wszedł. Jednego Law był pewien jak własnego imienia: Corazon nie mógł czuć żadnej radości, przebywając w Rodzinie, zaś jego jedyną otuchą była pewnie świadomość, że robi to, co powinien.

Kiedy w jego rzeczywistość wkroczył Law - chłopiec, którego Corazon tak po prostu pokochał - musiało to być, jakby po całych wiekach nocy nagle wyszło słońce. Teraz Law już znał różnicę - wiedział, jak czuje się człowiek, który działa z miłości, a nie z powinności. Powinność była chłodna, podczas gdy miłość napełniała ciepłem. A przecież w śmiechu i uśmiechu Corazona było tylko ciepło, było też w jego spojrzeniu i jego łzach. Było w jego uścisku i gestach, i we wszystkim, co robił dla Lawa. Czy Law mógł więc założyć - nie musiał przecież od razu bezkrytycznie w to wierzyć - że właśnie on sprawił, że Corazon, po wielu latach walki z atakującym go zewsząd złem i zepsuciem, mógł odczuć coś dobrego...? Po latach przebywania w ciemności mógł rozjaśnić się światłem, którego pragnął i za którym cały czas tęsknił...? Czy Law mógł uwierzyć, że - zamiast sprowadzić na niego krzywdę - tak naprawdę dał mu coś bezcennego i niezastąpionego... coś, czego Corazon nigdy by się nie wyrzekł z własnej woli...? Nie było łatwo przyjąć taką prawdę - że Trafalgar D. Water Law mógł stać się przyczyną czyjegoś bezgranicznego szczęścia - ale kiedy patrzył na Rosapelo i zdawał sobie sprawę, jak bardzo ten chłopiec zmienił jego wewnętrzny świat, wówczas był w stanie przynajmniej podważać przekonania, w których żył przez ponad ćwierć wieku. I napełniało go to uczuciem ulgi, uczuciem, że tak jest słuszniej, bo wreszcie oddawał Corazonowi sprawiedliwość.

Jeśli miał być szczery, świadomość, że on mógł zrobić coś dobrego dla Corazona, była upajająca, ale nigdy by mu to nie przyszło na myśl, gdyby nie Rosapelo - miał więc jeszcze jeden powód więcej, by kochać tego chłopca... choć, tak naprawdę, nie potrzebował żadnych, i to było w tym wszystkim najlepsze.

Co jakiś czas życie przypominało mu jednak, że sielanka nie będzie trwać nieprzerwanie, a z posiadaniem dzieci wiązały się także chwile, w których chciało się rwać włosy z głowy, wściekać się i przeklinać, i tak dalej... Na szczęście w tym konkretnym przypadku tego typu momentów było stosunkowo niewiele i mógł jedynie mieć nadzieję, że ta tendencja się utrzyma.

Pod koniec czerwca, kiedy powoli zbliżały się wakacje, Law wrócił do domu na obiad i zastał swojego przybranego syna całego w sińcach. Nie przeszkadzało to chłopcu przygotować w międzyczasie posiłku, tak jak zwykle, ale generalnie sprawiał wrażenie, że boli go absolutnie wszystko. Nie wyglądało to jak skutki treningu z drużyną piłkarską. (Warto dodać, że odkąd wzmocnili jego kości, Rosapelo nie miał ani jednego złamania). Law po raz pierwszy w życiu pomyślał, że także w tym domu - domu najlepszego lekarza na świecie - przyda się opakowanie środków przeciwbólowych. Lepiej późno niż wcale, skonstatował z ironią, obiecując sobie naprawić to niedopatrzenie jeszcze dzisiaj.

- Co się stało? - spytał zupełnie spokojnie, kiedy już usiedli przy stole w salonie. Zdawał sobie sprawę, że, mimo niewątpliwych protestów Rosapelo, szkoła by go zawiadomiła, gdyby wydarzyło się coś poważnego, i tylko to trzymało w ryzach jego obawę. - Postanowiłeś wreszcie odnaleźć w sobie łobuza i zacząć się wdawać w bójki?

Chłopiec rzucił mu urażone spojrzenie - jak zawsze, gdy Law używał słowa "łobuz" w jego kontekście - ale zaraz potem zmarkotniał i spuścił głowę.

- Niee... - mruknął.

- Nie wyglądasz, jakbyś spadł ze schodów albo zagapił się i uderzył w słupek bramki - zauważył Law od niechcenia. - No, w co się wpakowałeś?

Rosapelo zaczął dziobać w swoim talerzu, a Law go nie poganiał, tylko sam zabrał się za posiłek, co jakiś czas zerkając na swoje przybrane dziecko. Nie wątpił, że Rosapelo mu o wszystkim opowie, gdyż jakimś cudem była między nimi taka nić zaufania, jaka - jak mu się wydawało - nie przydarzała się wszystkim rodzicom i dzieciom.

- Właściwie to... rzeczywiście była bójka - wymamrotał wreszcie Rosapelo, ale zaraz potem uniósł wzrok i popatrzył mu prosto w oczy. - Ale to nie ja ją sprowokowałem - zapewnił z mocą, choć wtedy dodał mniej pewnym tonem: - Chyba.

Law ściągnął wargi, gdyż nagle miał ochotę się uśmiechnąć, a to nie pasowało do poważnej rozmowy.

- Chyba, mówisz... Czyli co się stało? - powtórzył swoje wcześniejsze pytanie, bo wciąż wiedział mniej więcej tyle co nic.

- No bo mamy w klasie takiego malucha, jest najmniejszy ze wszystkich i często mu dokuczają - wypalił Rosapelo, a Law zaczął się domyślać reszty. - Zwykle nikt mu nic nie robi, bo Ace trzyma porządek w klasie i każdy wie, że lepiej z nim nie zadzierać... Ace jest oczywiście najsilniejszy - dodał, jakby czuł się w obowiązku to zaznaczyć. - Ale Ace'a wciąż nie ma i... Dzisiaj kilku chłopaków się skrzyknęło i po lekcjach zagonili małego do szatni, żeby trochę podręczyć. No i... - Urwał i spuścił głowę.

- No i się im postawiłeś w obronie tego dzieciaka - dokończył za niego Law.

Rosapelo potaknął, wciąż sprawiał wrażenie przybitego. Law miał ochotę westchnąć. Z jednej strony czuł się dumny ze swojego syna, z którego zdolnością empatii wszystko było najwyraźniej w porządku, a z drugiej... Przypomniał sobie słowa, które dawno temu usłyszał: "Rodzic czasem woli, by jego dziecko żyło w hańbie, niż zginęło za ideały". Tak, mógł to dobrze zrozumieć.

- Słusznie postąpiłeś - stwierdził jednak, gdyż nie mógł powiedzieć nic innego. - Tamtemu dzieciakowi nic się nie stało?

- A gdzie tam! Uciekł, aż się za nim kurzyło, kiedy tylko tamci zmienili obiekt zainteresowania.

Law parsknął śmiechem, na co Rosapelo znów spojrzał na niego spode łba, a po chwili także i jego wargi drgnęły.

- Mocno cię obili?

Rosapelo wzruszył ramionami.

- Tylko trochę, szybko się znudzili. Jeden powiedział: "Nie ma sensu się męczyć, bo jego tatuś i tak w jedną chwilę złoży go do kupy", więc przestali i sobie poszli.

- Przynajmniej tyle rozumu im zostało - zgodził się Law, jednocześnie ciesząc się tym, że koledzy jego syna albo mieli zbyt mało wyobraźni, albo nie byli na tyle źli, by zrozumieć, że każdego człowieka da się doprowadzić do takiego stanu, w którym nawet lekarz-cudotwórca nic nie pomoże. Szybko jednak odpędził tę refleksję. - Choć lepiej by było, gdyby pomyśleli, że "twój tatuś" może kiedyś odesłać ich z kwitkiem ze szpitala, kiedy będą potrzebować Ope Ope no Mi... - mruknął, a potem, zanim chłopiec wygłosił znaną formułkę: "Nie zrobiłbyś tego", dodał: - Skończyło się na siniakach? Widzę, że ruszasz się normalnie, więc... żadnych złamań?

Rosapelo podniósł głowę i wyprostował się.

- Żadnych - powiedział, a jego oczy zaświeciły się.

- To brzmi dobrze - odparł Law, choć wciąż nie chciał pozwalać sobie na zbytnią nadzieję. - Jak zjemy, przejrzę cię i naprawię.

- To zabrzmiało, jakbym był jakimś przyrządem - mruknął Rosapelo z udawanym oburzeniem; wyraźnie już odzyskał dobry humor. - A poza tym chyba nie ma potrzeby używać Ope Ope no Mi... Poboli, poboli i przestanie.

- No tak, ale jeśli pójdziesz jutro do szkoły taki poobijany, wtedy te nicponie zobaczą, że jednak cię "nie poskładałem do kupy", a to może dać im powód, żeby dalej tak sobie poczynali - zauważył Law, wskazując na niego widelcem. - Musisz być jak nowy, co do tego nie ma wątpliwości.

- No dobra...

Przez chwilę rozmawiali, co zrobić, żeby w klasie nikt się już nad nikim nie znęcał, ale jedynym wnioskiem, jaki osiągnęli, był ten, że należy poprawić stosunki między uczniami, tak by nikt nie był pozostawiony samemu sobie. Metoda "zdobądź potęgę i wykorzystaj ją, by kontrolować innych" nie była właściwa w przypadku normalnych ludzi, a do takich Rosapelo i jego szkolni koledzy się przecież zaliczali... przynamniej wszyscy poza Ace'em. W trakcie rozmowy Rosapelo wrócił apetyt, co było widać po tym, że zmiótł zawartość talerza i nawet wziął sobie dokładkę.

- Law-san... a ty się biłeś w szkole? - spytał, kiedy kontynuowali posiłek.

- Ja? A skąd...! - odparł Law. - Byłem wzorowym uczniem, któremu w głowie była tylko nauka. Na moje szczęście chodziłem do szkoły, w której większość była taka jak ja, więc nikogo to nie dziwiło - wyjaśnił z krzywym uśmiechem, który jednak zaraz zbladł. - Ale potem... potem musiałem się nauczyć bić... I to tak na serio, żeby zrobić przeciwnikowi jak największą krzywdę - mruknął. - Zanim skończyłem dwanaście lat, byłem już tak wprawiony w walce, że mogłem za... mogłem pokonać dorosłego mężczyznę - dodał ciszej, a potem wsunął sobie kolejną porcje jedzenia do ust. - Żadne dziecko nie powinno umieć takich rzeczy - stwierdził, kiedy już przełknął jedzenie.

Rosapelo wpatrywał się w niego z uwagą.

- Ale dzięki temu przeżyłeś - powiedział po chwili. - I stałeś się jednym z najpotężniejszych piratów... prawda?

Law wzruszył ramionami. Po prawdzie nie chciał wracać pamięcią do czasów, kiedy był piratem. Nie żeby się tego wstydził... po prostu nie uważał, by było się czym chwalić, na pewno nie własnemu dziecku.

- Kto tak twierdzi? - spytał.

- Ace - padła natychmiastowa odpowiedź.

No tak, Law mógł się domyślić, kto jest głównym źródłem informacji Rosapelo. Na całe szczęście Ace urodził się, kiedy Law już porzucił zajęcie, którym zajmował się do czasu przybycia na Raftel, więc o tamtych czasach mógł się dowiedzieć jedynie z opowieści Luffy'ego. Law nie omieszkał tego swojemu synowi uświadomić.

- Wiesz, Ace tylko powtarza to, co mu powiedziano... a jego ojciec ma skłonność do przesady - mruknął. - Nie powinieneś mu wierzyć bezkrytycznie.

- W takim razie sam mi opowiedz - powiedział Rosapelo bez wahania, za to ze świecącymi się oczami. - Wtedy nie będzie nieporozumień.

Law popatrzył na niego z wyrzutem.

- A po co ci to wiedzieć? To stare czasy, których wolę nie wspominać...

- Ale przecież podróżowałeś po całym świecie - nie ustępował Rosapelo. - Musiałeś widzieć ogromnie dużo ciekawych miejsc... o których ja tylko mogę pomarzyć - dodał z jakąś tęsknotą, która sprawiła, że Law z miejsca postanowił umożliwić swojemu dziecku tyle podróży, ile ów tylko zechce. - Z chęcią bym posłuchał...

- Wiesz, my podróżowaliśmy w łodzi podwodnej... Więc aż tak dużo nie widziałem... - Law próbował się wykręcić.

- Dobra, nie jestem taki głupi, żeby się na to nabrać - Rosapelo od razu przejrzał jego podstęp. - Przecież musieliście wychodzić na ląd, nawet jeśli podczas rejsu znajdowaliście się pod wodą. A poza tym żeglarze na zwykłych statkach też nie mają wiele do opowiadania z czasu samej żeglugi, nie? Morze jest takie samo, czy się je ogląda z powierzchni wody, czy spod niej - zauważył trzeźwo.

Law po raz kolejny złapał się na tym, że jego syn jest inteligentnym człowiekiem. I, rzecz jasna, była to każdorazowo przyjemna konstatacja, która w dodatku wpływała na jego nastawienie.

- No, może mógłbym dać ci do czytania nasze dzienniki pokładowe... - powiedział z roztargnieniem, zaraz jednak ponownie skupił spojrzenie na chłopcu, którego ewidentnie podekscytowała ta propozycja. - A co cię to tak interesuje? Chyba nie zamierzasz zostać piratem? - spytał podejrzliwie.

- Oczywiście, że zamierzam! - odparł Rosapelo, a Law prawie dostał ataku serca, zanim przypomniał sobie, że słowo pirat w obecnych czasach ma zupełnie inne znaczenie niż dawniej. - Bardzo chętnie poczytałbym te dzienniki, dziękuję!

Law zazgrzytał zębami, choć wobec radości chłopca jakoś rozmywały się wszystkie krytyczne uwagi i zastrzeżenia.

- Zastanów się jeszcze nad wyborem profesji, bardzo cię proszę... - mruknął, a potem, kiedy Rosapelo wciąż wpatrywał się w niego rozpłomienionym spojrzeniem, dodał z zupełną kapitulacją: - A co do dzienników... Hmm, spróbuję je znaleźć... Mam pomysł, gdzie ich szukać. - Podejrzewał, że znajdują się w jednym z magazynów szpitala, bo gdzie indziej mogłyby być...? - Tylko nie spodziewaj się nie wiadomo czego. Nigdy nie byłem namiętnym pisarzem, wiec, jeśli pamiętam, zapisywałem tylko suche fakty...

Widelec wypadł z ręki Rosapelo i brzęknął o talerz, kiedy chłopiec wbił w niego takie spojrzenie, jakby Lawowi nagle wyrosła druga głowa. Jego oczy zrobiły się okrągłe jak dwie piłki i na dłuższą chwilę zaniemówił, zapominając nawet o zamknięciu ust. Z jakiegoś powodu był w zupełnym szoku.

- Co? - spytał Law z konsternacją, gdy cisza się przedłużała.

- To twoje dzienniki? - spytał jego syn słabo.

- No... tak. A czyje?

- Byłeś kapitanem?!

Teraz dla odmiany to Law wpatrywał się w chłopca z osłupieniem, marszcząc brwi.

- Nigdy o tym nie mówiłem? - wykrztusił wreszcie, gorączkowo przebiegając w myślach ich rozmowy z ostatnich miesięcy.

Rosapelo pokręcił głową, a jego wzrok stał się jeszcze bardziej przepełniony zachwytem niż przed chwilą. Law jęknął.

- Niemożliwe... To o czym my rozmawialiśmy przez cały ten czas?

Rosapelo jednak nie wydawał się tym przeoczeniem wyprowadzony z równowagi tak mocno jak on, gdyż wzruszył ramionami.

- Powiedziałeś mi, że należałeś do załogi Piratów Serca - poinformował z uśmiechem. - Ace też o tym nie wspomniał - dodał z pewnym wyrzutem. - Mówił tylko, że byłeś sprzymierzeńcem i przyjacielem jego ojca i że pomogłeś mu dotrzeć na Raftel i zdobyć One Piece. I że byłeś jednym z najpotężniejszych piratów z tamtych czasów. A w książkach do historii o tobie nie piszą...

- I dzięki za to wszystkim morskim bóstwom. Wystarczy mi w zupełności, że piszą w podręcznikach medycznych - stwierdził Law, szybko odzyskując rezon.

- W sumie to logiczne, że byłeś kapitanem - stwierdził Rosapelo, jakby go nie słyszał, a w jego głosie wciąż było natchnienie. - Kto inny mógłby być? Nie wiem, czemu sam na to nie wpadłem, aż mi głupio...

- Pelo, to naprawdę stare czasy... Takie rzeczy nie mają już żadnego znaczenia - mruknął Law, pocierając czoło, gdyż czuł się wyjątkowo niezręcznie pod tym pełnym admiracji spojrzeniem chłopca. - Ach, muszę uciekać do pracy - przypomniał sobie i chyba nigdy wcześniej nie czuł z tego powodu takiej ulgi.

Rosapelo kiwnął głową, nie przestając się uśmiechać. Wciąż znajdował się w transie zawierającym elementy egzaltacji i ekscytacji, którego przynajmniej na razie nic nie mogło zakłócić. Law stłumił westchnienie i wstał od stołu, choć jakąś częścią siebie zdawał sobie sprawę, że cała ta sytuacja jest komiczna... nawet jeśli wynikła ze znacznie mniej wesołych przyczyn, co właśnie sobie uświadomił.

- A niech to, zagadaliśmy się, a przecież miałem cię poprawić po bójce. Chodź no tutaj... Wytrzymasz bez znieczulenia?

- Pewnie.

Zgodnie z zapowiedzią Rosapelo ani pisnął, kiedy Law zajął się jego siniakami i stłuczeniami, i już po chwili wyglądał, jakby nic mu się nigdy nie stało. Poczynione przy okazji oględziny jego szkieletu dostarczyły dowodów na to, że chłopiec istotnie nie odniósł żadnych złamań. To naprawdę dawało nadzieję, że wzmacnianie kości przyniosło spodziewany efekt. Law nie pragnął niczego innego.

- To znikam - powiedział, dezaktywując Ope Ope no Mi i zakładając buty.

- Tylko nie zapomnij o dziennikach - przypomniał Rosapelo mimochodem, sprzątając ze stołu.

- Co? Myślisz, że już dzisiaj ci je przyniosę? - rzucił Law z udawaną rozpaczą.

- Nie mogę się doczekać - odparł chłopiec z promiennym uśmiechem.



Zaczął się lipiec, a z nim letnie wakacje. Lawowi zdarzyło się rozważać coś takiego jak urlop, którego ideę niejako od niechcenia podsunął mu Bepo, jednak koniec końców nie zdecydował się na tak wstrząsający krok. Wystarczało, że już i tak pracował znacznie mniej niż wcześniej, i prawie odczuwał z tego powodu wyrzuty sumienia. Co było jednak dziwne, jego współpracownicy nie wydawali się mieć mu tego za złe, a wręcz przeciwnie - dawali mu do zrozumienia, że założenie rodziny było jedną z najlepszych decyzji w jego życiu, lepszą nawet od założenia Szpitala Pamięci Corazona...

Darzyli też Rosapelo niekłamaną sympatią. Bepo często o niego pytał i czasem nawet wpadał do nich w odwiedziny, podobnie jak Shachi i Penguin, którzy - jak tylko dowiedzieli się, że go to interesuje - bardziej niż chętnie opowiadali chłopcu o przygodach z czasów, gdy byli Piratami Serca. Ikkaku i Kaya, jakby się zmówiły, usiłowały na przerwach lunchowych wciągać Lawa w rozmowy na temat wychowywania dzieci, zaś od czasu do czasu wręczały mu drobne prezenty dla jego syna. Tylko Clione trzymał się obecnie z dala; widywali się tylko wtedy, gdy Law miał raz w miesiącu "dzień psychiatryczny" - porzucili jednak zwyczaj jedzenia wspólnego obiadu na zakończenie pracy. Law czasem zastanawiał się, dlaczego ich relacja uległa takiej zmianie - cichy, lecz wyraźny głosik w jego głowie pytał: "Może ma cię już dość...?" - jednak zaraz potem przypominał sobie, że przecież tak właśnie wyglądały ich kontakty przez całe lata, a jedynie wydarzenia ostatniej zimy doprowadziły do nietypowej ich intensyfikacji. Podejrzewał, że w innej sytuacji byłby tym zaniepokojony, obecnie jednak miał zbyt dobry humor, by się tym przejmować.

Głównym problemem, który go obecnie nurtował, było to, że media na dobre zainteresowały się Rosapelo. Początkowo byli to tylko miejscowi dziennikarze, jednak z upływem czasu na Raftel zaczęli pojawiać się reporterzy gazet światowych. W ciągu paru tygodni Law przyuważył kilku nieznajomych typów z aparatami i notatnikami, czających się za płotem, jeden natomiast posunął się do bezczelności wejścia na rosnące tuż poza granicami ich działki drzewo, skąd mógł zajrzeć do okien na piętrze. "Obserwatorzy specjalni" byli każdorazowo shamblesowani do fontanny na głównym placu Roger Bay i wkrótce nauczyli się przynamniej tego, że nie warto przychodzić w okolice domu Trafalgara Lawa. Law nie miał jednak żadnego wpływu na to, co dzieje się w czasie, gdy jest w szpitalu - i jak bardzo reporterzy napraszają się Rosapelo.

Okazało się, że jego syn nie był jednak zahukanym dzieckiem, które pozwalało sobie wleźć na głowę, zaś kwestia radzenia sobie z dziennikarzami zdawała się sprawiać mu wręcz zadowolenie.

- Zwykle to wygląda w ten sposób, że przychodzi taki człowiek, przedstawia się z imienia i mówi, dla kogo pracuje - opowiedział któregoś razu, gdy Law go o to zaindagował. - Potem pyta, czy to prawda, że z tobą mieszkam. Odpowiadam, że prawda, i dodaję, że zakazałeś mi rozmawiać z dziennikarzami. Zwykle wtedy mój rozmówca jest rozczarowany, ale próbuje mnie namówić, żebym jednak odpowiedział mu na kilka pytań... przekonuje, dlaczego akurat jemu powinienem zaufać. Wtedy pokazuję, że jestem zaszokowany samą propozycją i że nie mogę przecież sprzeciwić się poleceniu człowieka, który się mną zajmuje. Przeważnie dziennikarze uznają to za słuszny argument, choć obawiam się, Law-san, że przez to twoja osoba zostanie ukazana jako srogi i wymagający rodzic... - dodał tonem zmartwienia, które na tle całej wypowiedzi nie wydawało się zupełnie szczere.

- Tak powinno być - stwierdził Law, który w gruncie rzeczy nie miał nic przeciwko temu. - Chyba nikt nie spodziewa się, by dawny "Chirurg Śmierci" miał być łagodny i wyrozumiały...?

- "Chirurg Śmierci"? - podchwycił Rosapelo, a jego oczy znów zabłysły zaciekawieniem. - Tak cię nazywano?

Law jęknął w duchu. Z jednej strony cieszył się, że jego dziecko jest w stanie wykazywać zainteresowanie innymi ludźmi, ale z drugiej obawiał się, że Rosapelo może wpadać w jakąś obsesję... I chyba miał rację, bo kiedy mruknął: "Mhm", w odpowiedzi, chłopiec powiedział powoli:

- I mówisz, że w książkach medycznych o tobie piszą...? A w których?

- Pelo, czyżbyś jednak postanowił zamiast piratem zostać lekarzem?

- Wciąż mam czas, żeby rozważyć różne opcje kariery zawodowej - odparł Rosapelo z udawaną powagą.

Law parsknął śmiechem. To, że chłopiec miał poczucie humoru, cieszyło go bardziej niż wszystko inne.

Ponieważ wolnego ostatecznie sobie nie zrobił, a nie miało sensu, by Rosapelo siedział sam w domu, udało się tak załatwić, że chłopiec spędzał po kilka dni u zaprzyjaźnionych rodzin w miarę ich urlopów. Zaczęło się chyba od Kayi i Usoppa, potem przejął go Shachi, potem Penguin, a na końcu Ikkaku. Początkowo Rosapelo nie bardzo chciał opuszczać dom, posunął się nawet do niemal bezczelnej uwagi: "Kto ci będzie gotował, Law-san, jak mnie nie będzie?", która z pewnością wynikała z jego troski, jednak w końcu zgodził się na ten układ, zwłaszcza że na weekendy miał wracać. Law nie martwił się o niego, gdyż chłopiec zdążył już przyzwyczaić się do kontaktów z innymi ludźmi, nawet jeśli wciąż zachowywał w nich pewną rezerwę i z pełną otwartością podchodził jedynie do Lawa. Łatwo jednak odnajdywał wspólny język z dziećmi, był bardziej niż chętny, żeby z nimi grać w piłkę, a że miał "aż" trzynaście lat, był dla młodszych prawdziwym autorytetem. Law szczególnie o to nie podpytywał, ale jego współpracownicy sami chętnie opowiadali, że ich pociechy za Rosapelo wprost przepadają. Oczywiście nikomu nie przyznawał, że miło mu było słyszeć takie rzeczy.

Korzystając z tego, że jego dziecko było gdzie indziej, Law ochotniczo pełnił dyżury w szpitalu. Miał to w zwyczaju robić każdego lata, gdy jego pracownicy masowo brali urlopy. Co prawda Szpital Pamięci Corazona jako wymarzone miejsce pracy był niekwestionowanym liderem - już od dawna okupował pierwszą pozycję we wszystkich światowych rankingach, tworzonych zarówno przez ludzi już zatrudnionych w służbie zdrowia, jak i tych, którzy wykształcenie medyczne dopiero zdobywali - wobec czego chętnych na zastępstwo nigdy nie brakowało, jednak Law był zdania, że pracownicy sezonowi wymagają trochę więcej uwagi niż stały personel. Poza tym lato było okresem, w którym na oddziałach nie było wielu specjalistów i specjalizanci musieli sobie radzić mniej lub bardziej samodzielnie, więc było dobrym pomysłem, że dyrektor oferował im więcej wsparcia. Z nastaniem lata pacjentów bynajmniej nie ubywało, co oznaczało dokładnie taką samą ilość pracy jak przez całą resztę roku.

Lato na Raftel było zazwyczaj piękne, choć lipiec odznaczał się największą ilością opadów. Także w tym roku pogoda nie poskąpiła im kilkudniowej gwałtownej ulewy, która wywołała miejscowe podtopienia i nawet niewielkie powodzie. Jak zawsze przy takich okazjach mieszkańcy zastanawiali się na głos, dlaczego ich wyspa - bądź co bądź, wyspa Króla Piratów - jest tak jak inne narażona na działanie żywiołów, skoro dawna nawigator Słomkowych posiadała zdolność kontrolowania pogody. Nami jednak już wiele lat temu przedstawiła swoje zdanie na ten temat, a mianowicie że manipulacje z naturą zawsze obracają się przeciw człowiekowi. Ludzie musieli pocieszyć się tym, że przynajmniej mają do dyspozycji genialnego inżyniera i budowniczego, który zawsze bardziej niż chętnie pomagał w usuwaniu skutków katastrof.

Law dopiero po fakcie dowiedział się, że w tym roku jednym z pomocników Franky'ego został Rosapelo, który w czasie ulewy przebywał akurat u Kayi i Usoppa. W pierwszym odruchu chciał go skarcić za zajmowanie się rzeczami, na których się nie znał, i narażanie się na ewentualną szkodę, ponieważ jednak chłopcu nie stało się nic złego - przeciwnie, naładowało go wyraźnie pozytywnymi wrażeniami - odpuścił sobie kazanie. Rosapelo zresztą z tak wielką dumą opowiadał o tym, jak cyborg pochwalił jego zdolności techniczne, że Law nie miał serca psuć jego radości. Skomentował jedynie ironicznym tonem, że może Rosapelo rozważa teraz karierę majstra, na co nieznośny chłopak odparł, że nigdy nie wiadomo, a potem zaczął go wypytywać o działanie łodzi podwodnych Piratów Serca. Law powiedział sobie, że będzie swojego syna wspierał w każdym wyborze drogi życiowej, jakakolwiek by ona nie było. Za najważniejsze jednak uważał to, by chłopiec był zdrowy, co niestety w jego przypadku wcale nie było takie oczywiste - mimo posiadania za ojca człowieka, który uważany był za najwybitniejszego lekarza świata.

Także lipiec minął bez wypadków i złamań, mimo że Rosapelo spędzał wakacje aktywnie - pomijając gimnastyki u Franky'ego, oddawał się też ochoczo grze w piłkę - i powoli wyglądało na to, że metoda wzmacniania szkieletu przyniosła efekty. Chłopcu zdarzyły się dwa niespodziewane upadki, jednak skończyło się tylko na siniakach, co oznaczało, że jego kości naprawdę są mocniejsze. Law bardzo chciał wierzyć, że etap złamań Rosapelo ma za sobą, jednak wciąż nie był w stanie oddać się radości ani nie gratulował sobie sukcesu. Niestety, miało się okazać, że była to słuszna metoda.

W sierpniu Rosapelo zaczął rosnąć. Buty do gry, których używał przez dłuższy czas, nagle stały się na niego za ciasne, a potem spodnie zrobiły się za krótkie, podobnie jak rękawy koszul i swetrów. W ciągu trzech miesięcy urósł osiem centymetrów i wyglądało na to, że takie tempo wzrostu utrzyma się przez dłuższy okres. W dodatku Law odkrył, że Rosapelo prawdopodobnie wyrośnie na wysokiego mężczyznę - w albumie ze zdjęciami znaleźli jedną fotografię, która dokładnie pokazywała wzrost jego ojca. Zrobiono ją niedługo po urodzeniu chłopca: oboje rodzice stali, a matka trzymała niemowlę na rękach. Law pamiętał, że pani Irma miała około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu - wobec czego ten skurczybyk jej małżonek musiał mieć dobrze ponad dwa metry, oceniając po różnicy, jaka między nimi była. To nie wróżyło dobrze dla Rosapelo na następne kilka lat, ale co tu było mówić o latach, skoro problemy zwaliły się na głowę już teraz.

Nagłe przyspieszenie wzrostu okazało się wielkim nieszczęściem dla szkieletu chłopca. Po pierwsze, mimo dotychczasowej świetnej koordynacji, tak gwałtowna akceleracja sprawiło, że o wiele trudniej było mu zachować kontrolę nad ruchami własnego ciała, co z kolei spowodowało częstsze utraty równowagi i upadki. Po drugie zaś wyglądało na to, że gęstość jego kości - dopiero co wzmocniona poprzez zabiegi Lawa - uległa ponownemu spadkowi, kiedy tkanka znów została rozciągnięta. Jedno z drugim doprowadziło do tego, że złamania nawróciły, a Law miał ochotę kląć w żywy kamień.

Kiedy wakacje się skończyły, nie było tygodnia, by Rosapelo nie wrócił do domu ze złamaną ręką - albo by Law nie został wezwany do szkoły w środku dnia, by zaleczyć złamanie nogi. Dwa razy zdarzyło się też, że chłopiec trafił na izbę przyjęć szpitala - jak wtedy, gdy z powodu złamania żeber doszło u niego do urazu płuca i odmy. Law akurat operował i dowiedział się o wszystkim dopiero po dwóch godzinach. Nie stało się nic poważnego, Bepo natychmiast się Rosapelo zajął i kiedy Law teleportował się na oddział ratunkowy, zastał tam swojego syna w stanie dobrym i emanującego postawę: "Nic mi nie jest".

Rosapelo zawsze mówił, że nic mu nie jest i żeby się nim nie przejmować, a Law każdorazowo odpowiadał, że jednak dobrze trafił z wyborem profesji, ale tak naprawdę żadnemu z nich nie było do śmiechu. Obaj czuli się okropnie i obwiniali o obecny stan rzeczy.

Nauczyciel wychowania fizycznego zwrócił się do dyrektora szkoły z żądaniem, by Rosapelo został wykluczony z zajęć ruchowych, o drużynie piłkarskiej nie mówiąc, i uzyskał poparcie. Szkoła obawiała się - całkiem zresztą słusznie - że prędzej czy później dojdzie do nieodwracalnej tragedii, i nie chciała za to odpowiadać. Dla Rosapelo, który uwielbiał ruch, decyzja dyrekcji była wielkim ciosem. W dodatku do przygnębienia, które wynikało z ciągłego - we własnym pojęciu - sprawiania Lawowi kłopotu, został pozbawiony możliwości gry w ukochaną piłkę. Ponadto dzieciaki znów zaczęły mu dokuczać - tym razem wyśmiewając się z tego, że jego ojciec, rzekomo najlepszy lekarz na świecie, nie potrafi go wyleczyć na dobre - co w żaden sposób nie poprawiało mu humoru. Law obawiał się, że Rosapelo może znów popaść w depresję, i robił wszystko, by dodać mu otuchy i podtrzymać wiarę w to, że kiedyś zaradzi na jego kłopot. I nie pokazywał nic z tego, co kłębiło się w jego wnętrzu.

W głębi duszy był wściekły, rozczarowany i bezsilny. Był wściekły na samego siebie, że nie potrafi pomóc własnemu dziecku i naraża go na cierpienia. Nawet jeśli Rosapelo znosił to bardzo dzielnie i wręcz lekceważył swoje dolegliwości, to Law wiedział, że złamanie boli jak diabli. Czuł się bez dwóch zdań podle, jednak nieważne ile badał chłopca, wciąż nie mógł znaleźć w jego organizmie żadnej patologii, którą mógłby wyleczyć za pomocą swojego diabelskiego owocu.

Jednak uczucia wściekłości, wstydu i przygnębienia bladły w porównaniu z przerażeniem, który coraz częściej ogarniało go na myśl, że Rosapelo naprawdę może sobie zrobić poważną krzywdę, a jego nie będzie pod ręką, by go uratować. Ope Ope no Mi nie był w stanie wskrzesić martwych, mógł pomóc jedynie żywym. Kiedykolwiek Law uświadamiał sobie, że z powodu jakiegoś wypadku może stracić Rosapelo, robiło mu się potwornie zimno i miał wrażenie, że jego płucom brakuje powietrza. Trwało dobrą chwilę, zanim udawało mu się uspokoić szalone bicie serca i opanować chaotycznie rozbiegane myśli, zanim zdołał przekuć ten strach na chłodną determinację. Nie, nie pozwoli znów odebrać sobie ukochanego człowieka, choćby miał go zamknąć w czterech ścianach i nigdy nie puszczać od swojego boku. Przede wszystkim jednak musiał znaleźć medyczny sposób, by mu pomóc. Pozostało mu powtarzanie zabiegów sprzed kilku miesięcy, choć wiedział, że tym razem jest to tylko działanie doraźne. Rosapelo przestał się łamać co tydzień, ale wciąż mu się to zdarzało - wystarczająco często, by wprawiać Lawa w rozstrój nerwowy. Taka była cena za przywiązanie.

Mimo wszystko pozytywnych chwil było znacznie więcej niż tych smutnych i Law ani razu nie żałował swojej decyzji, by zająć się Rosapelo. Mieszkanie i dzielenie codzienności z chłopcem napełniało go nieustającym szczęściem. Pół roku upłynęło jak z bicza strzelił i jesienią Law zastanawiał się, jak zdołał wcześniej żyć w pojedynkę. Obecność Rosapelo była niczym dopełnienie i powodowała wrażenie zadowolenia - jakby wypełniło się miejsce, które przez wcześniejsze lata było puste, a Law nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Jeśli zaś chodziło o Rosapelo jako człowieka, to dostarczał on samej radości i spędzanie z nim czasu było czystą przyjemnością. Chłopiec miał coraz więcej śmiałości do innych ludzi i był bardziej otwarty w kontaktach z nimi. Był dobrym partnerem do dyskusji na różne tematy, choć bardziej nawet lubił słuchać. Dobrze się uczył i nie brakowało mu ciekawości świata, wiedzę chłonął jak gąbka. Nie brakowało mu też poczucia humoru i dystansu do samego siebie, choć potrafił się upierać przy własnym zdaniu, zawsze jednak słuchał się Lawa i nie sprzeciwiał się jego woli. Zajmował się ich wspólnym domem, jakby robił to od zawsze, i rozwijał zdolności kulinarne.

Na urodziny Lawa chłopiec przygotował wyborny, wielodaniowy posiłek, czym wzruszył swojego opiekuna niemal do łez. Co prawda ciasto wyszło nie do końca jadalne, gdyż młody kucharz pomylił proporcje mąki i sody, zaś ryba okazała się składać głównie z ości i nie nadawała się do jedzenia, chyba że człowiek zdecydował się narazić na uszkodzenie przełyku, jednak przysmaków było tyle, że te drobne niedociągnięcia można było bardzo łatwo zignorować. Rosapelo zarzekał się, że w gotowaniu i pieczeniu nikt mu nie pomagał, choć wyznał, że przepis na deser - dwuwarstwową galaretkę ze śmietaną - dostał od Sanjiego, co w gruncie rzeczy wywołało u Lawa jeszcze większy podziw. Skoro trzynastolatek potrafił przyrządzać potrawy według przepisu najznamienitszego mistrza kuchni świata, bezsprzecznie zasługiwało to na uznanie.

Choć miał tu może jakieś znaczenie fakt, że w tym roku szósty października wypadł w niedzielę - w związku z czym została mu oszczędzona cała szopka szpitalna - Law pierwszy raz od czasów wczesnego dzieciństwa uznał dzień urodzin za znośny i spędził go wręcz przyjemnie. Pomyślał nawet z rzadkim u siebie sentymentem, że warto było przeżyć te czterdzieści lat, by doczekać czegoś takiego.

- Mam nadzieję, że za czterdzieści lat też będziemy tak świętować - powiedział na głos i niemal od razu zawstydził się tych słów.

Rosapelo jednak rozpromienił się jak małe słoneczko.

- Myślę, że do tego czasu, Law-san, na pewno podszkolę umiejętności tak, by przygotować ci doskonałą ucztę - odparł z humorem.

A Law już dla siebie zachował uwagę, że w jego mniemaniu dzisiejsza uczta jak najbardziej zasługiwała na to określenie.



W połowie listopada nieoczekiwanie zadzwonił Sengoku-san... a Law złapał się na tym, że po raz pierwszy od dwudziestu sześciu lat zupełnie zapomniał o tym, co listopad dla niego znaczył.

- Coś się stało? - spytał, usiłując poradzić sobie z nagłym poczuciem winy i skupić się na rozmowie.

- Właściwie tak... Głupia sprawa, ale nie będę mógł w tym roku przyjechać - oświadczył dawny admirał, a jego głos wskazywał, iż istotnie nie jest sytuacją zachwycony. - Złamałem przedwczoraj nogę - poinformował mrukliwie.

- Ty też? - rzucił w pierwszym odruchu Law, ale zaraz się zreflektował. - Znaczy się... Wszystko z tobą w porządku, Sengoku-san? - spytał, choć przecież sam fakt, że Sengoku zadzwonił, świadczył, że nic groźniejszego się nie zdarzyło.

- Jasne, że tak - uspokoił go staruszek. - Ale co miało znaczyć to pytanie? Ty chyba nie jesteś połamany?

- Nie, po prostu... mam pewnego pacjenta z nawracającymi złamaniami i wydaje mi się, że od kilku miesięcy nie robię nic innego, tylko składam i spajam kości - mruknął Law. - Jak to się stało? Chyba nie przewróciłeś się o swoją kozę?

- Jeszcze nie posunąłem się tak bardzo w starości - odparł ponad dziewięćdziesięcioletni admirał z oburzeniem. - Spadłem w spiżarni ze stołka, i tyle. Koza nie ma z tym nic wspólnego - dodał udawanie groźnym tonem.

- Okej, zrozumiałem, przykro mi, że ją podejrzewałem - zapewnił Law, tłumiąc uśmiech. - To jakiś poważny uraz? Musiałeś przejść operację? - dopytywał się, podejrzewając, że tak właśnie jest. U osób starszych złamania goiły się o wiele trudniej i wolniej, nawet jeśli Sengoku różnił się nieco od normalnych ludzi.

- Coś mi tam w nogę wstawili... I zakazali ruchu do końca roku - wyznał ów. - Powiedziałem, że takie zalecenia mogą wystawiać innym... ale jak spróbowałem chodzić, to coś trzasnęło... więc chyba jednak mieli rację.

- Oczywiście, że mieli rację, Sengoku-san! Nawet dziecko wie, że leczenie złamań wymaga czasu - zganił go Law, powstrzymując się od dodania: "a co dopiero w twoim wieku". - Musisz o siebie dbać.

- No już dobrze, dobrze. Bardzo mi się nie podoba pomysł, że nie odwiedzę Raftel... ale chyba lepiej będzie tę nogę najpierw wygoić... - przyznał starszy pan.

- Taka podróż bez wątpienia naraziłaby cię na komplikacje - zgodził się Law, a potem dodał impulsywnie: - Przykro mi, że nie mogę tam pojechać i cię uleczyć.

- Och, daj spokój, zagoi się przecież i bez Ope Ope no Mi. Poradzę sobie. Nie mam w zwyczaju się nudzić, zawsze znajdę sobie jakieś zajęcie.

- To mną się tym bardziej nie przejmuj - zapewnił go Law. - Twoje zdrowie ma priorytet. Nic się przecież nie stanie, jak ten jeden raz się nie spotkamy - stwierdził, a potem coś kazało mu dodać ciszej: - Nawet jeśli zawsze cieszę się z tych spotkań... W każdym razie zobaczymy się za rok, czas szybko zleci. Chociaż... Dlaczego właściwie nie miałbyś tutaj przyjechać wcześniej? - zaproponował niespodziewanie. - Może wiosną?

- To nie brzmi źle - zgodził się Sengoku. - Rozważę to zaproszenie. Miło będzie zobaczyć Raftel w innej porze niż listopad.

Law uśmiechnął się do słuchawki.

- Zapraszałem cię wiele razy, ale nigdy nie chciałeś przyjechać w innym miesiącu - zauważył.

- Prawda, prawda...

Na chwilę zapadła cisza, a potem stary admirał zapytał ostrożnie:

- U ciebie wszystko w porządku? Nie przemęczasz się?

- Bynajmniej. Zacząłem częściej brać wolne, przeprowadziłem się nawet do własnego domu, już nie mieszkam w szpitalu. I...

Law urwał. Jak grom z jasnego nieba uderzyła go świadomość, że nigdy nie powiedział Sengoku o zmianie, jaka dokonała się w jego życiu. Teraz nie miał pojęcia, jak w ogóle zacząć tę rozmowę, a wiedział, że była zbyt ważna, by jej uniknąć. Ogarnęły go wyrzuty sumienia, niepewność, nawet jakiś gniew na samego siebie. Co zrobić...?

- W gazetach pisali, że twoja sytuacja trochę się zmieniła - powiedział Sengoku powoli. Jego ton był neutralnie przyjazny, zupełnie jakby nie chciał się wtrącać w nieswoje sprawy... nie chciał przekroczyć jakiejś granicy, i z jakiegoś powodu Law poczuł się przez to jeszcze gorzej. - Kiedy będziesz gotowy o tym porozmawiać, z chęcią posłucham. Kiedy będziesz chciał o coś... zapytać, postaram się jak najlepiej ci doradzić.

- Sengoku-san, ja-...

- A niech to, idzie pielęgniarka z kaczką. Muszę się żegnać. Mam nadzieję, że następnym razem będę mógł poznać twojego dzieciaka. Do zobaczenia! - zawołał Sengoku i rozłączył się.

Law siedział przez moment bez ruchu, w dłoni wciąż trzymał słuchawkę, w której nie słychać już było żadnego dźwięku. Potem odłożył ją na aparat, odchylił się na krześle i popatrzył w sufit. Nie był w stanie skupić się na pracy. Wciąż czuł się marnie na myśl o tym, że nie był z Sengoku-san szczery - nie, że w ogóle zignorował jego osobę i nic mu nie powiedział - ale inna rzecz gnębiła go jeszcze mocniej. Z kwestiami interpersonalnymi i wynikłymi z nich stanami emocjonalnymi potrafił sobie radzić - zwykle narażał się na nie z własnej woli - jednak to...

Jakimś cudem zupełnie, całkowicie, zapomniał o listopadzie. Jego pierwszą reakcją było poczucie winy - zapominając o rocznicy śmierci Corazona, czuł, jakby go zdradził, a sama ta myśl jeżyła mu swoją potwornością włosy na głowie. Tymczasem tego roku miał na rzeczonej głowie całkiem inne rzeczy, które ostatecznie zaabsorbowały go bez reszty. Przez dwadzieścia sześć lat listopad był dla niego okresem umartwiania się, a potem nastał ten rok, który zmienił wszystko, także to. W tym roku Trafalgar Law najwyraźniej wreszcie zaczął wychodzić z żałoby... i było to dobrą sprawą.

Wiedział, że Corazon nie życzyłby sobie takiego żalu. Corazon chciał dla niego tylko dobrze... chciał, by Law zapamiętał jego uśmiech, a uśmiech był wszystkim innym niż smutkiem. Law jednak potrzebował żalu, gdyż było to ostatnie uczucie, do jakiego był jeszcze zdolny. Gdyby nie ten żal, wówczas prawdopodobnie nie odczuwałby zupełnie nic, a to byłoby jeszcze gorsze. Żal w jakiś sposób go chronił, choć jednocześnie był jego największym nieprzyjacielem.

Rosapelo sprawił, że ten żal zniknął, wreszcie się wypalił. Teraz Rosapelo - i wszystko, co się z nim wiązało - stał się tym, co chroniło Lawa. To nie było tak, że Law zamienił Corazona na Rosapelo, że sprzeniewierzył się jego pamięci, nawet jeśli jego nadpobudliwe sumienie mogło mieć na ten temat inne zdanie... Corazona od dawna nie było i nigdy nie miał powrócić, zostawił pustkę, której nie dało się wypełnić - aż do teraz. Lojalność wobec niego nie oznaczała, że Law musiał przez resztę życia pozostać nieszczęśliwy... prawda?

Wydawało mu się, że wie, co powiedziałby mu Corazon. To byłoby coś w stylu: "Że też chce ci się tak rok w rok obchodzić dzień mojej śmierci, kiedy ja już dawno o nim zapomniałem", albo: "Życie należy do żywych, ciesz się z nimi, zamiast płakać po mnie". Po raz pierwszy zrozumiał, że czyniąc w ten sposób, spełni to, czego Corazon dla niego tak naprawdę pragnął. Nie było za późno, by wreszcie zacząć. Od pół roku był na dobrej drodze.



Pod koniec roku Rosapelo zwolnił z rośnięciem, choć nie ulegało wątpliwości, że to tylko chwilowy przestój. Dało mu to jednak trochę czasu na oswojenie się z nowym rozmiarem, na odzyskanie kontroli nad własnymi rękami i nogami. Law wiedział, że chłopiec - tak jak pół roku wcześniej - z całych sił stara się ponownie zapanować nad ruchami ciała, w czym pomagał mu świetny zmysł koordynacji. Kiedy w grudniu minęły całe trzy tygodnie bez złamania, przynajmniej humor Rosapelo nieco się polepszył, bo Law podświadomie czekał, aż stanie się coś strasznego, i obawa ta rosła z każdym dniem. Nie przestawał jednak myśleć nad metodami, które mogłyby permanentnie wzmocnić kości chłopca, i wreszcie podzielił się tą, która wydawała mu się najbardziej sensowna i do której poczynił już pewne przygotowania.

- Wstawię ci w szkielet impregnat - poinformował pewnego wieczoru, gdy spożywali obiad w przyjemnie ciepłym salonie. - Wcześniej zwiększałem gęstość kości za pomocą materiału naturalnego, to znaczy twojej własnej tkanki, ale tym razem użyję obcej substancji. Będzie to trochę coś innego niż przy poprzednich zabiegach. Ponieważ wciąż rośniesz, nie da się tą metodą wzmocnić całej kości, ale dzięki temu zabezpieczymy te okolice, które są najbardziej narażone na złamanie, czyli trzony.

Rosapelo słuchał i kiwał głową. Pokładał niezachwianą ufność w jego zdolności medyczne - nawet gdy sam Law podawał je w wątpliwości - i godził się na wszystkie wysuwane propozycje. Law nawet nie zastanawiał się, jak bardzo chłopiec musi być zmęczony całą tą sprawą i nieustannymi urazami; takie rozważania jedynie pogarszały jego nastrój.

- Pewnie będę musiał znów przenieść się na dół? - zapytał nastolatek markotnie.

- To cię najbardziej martwi? - spytał Law ze zdziwieniem.

Rosapelo wzruszył ramionami.

- Na górze jest fajniej - odparł po prostu. - Ale wytrzymam, nie ma obawy - zapewnił zaraz dziarskim tonem.

- W to nie wątpię - zgodził się Law, odpędzając nagłą myśl, że nie chciałby zobaczyć sytuacji, w której Rosapelo nie wytrzyma.

- A jak to dokładnie zrobisz? - podpytywał chłopiec. - To będą jakieś płytki czy co...? Złamania leczy się często płytkami... chyba tytanowymi, prawda?

Law uśmiechnął się. Zainteresowanie jego dziecka kwestiami medycznymi było urocze, choć na razie ograniczało się do czytania książek o tej tematyce, w które regularnie zaopatrywał go Bepo. Cóż, biorąc pod uwagę pierwotną motywację Rosapelo, należało się cieszyć, że z lektury zostaje mu w głowie coś więcej niż tylko tyle, że taką a taką metodę leczenia wynalazł jego ojciec.

- Zgadza się, płytki tytanowe to standardowy sposób leczenia złamań złożonych - odpowiedział. - Ale w tym wypadku nie myślałem o płytkach, tylko o włóknach. Wyobraź sobie takie bardzo długie i cienkie, ale jednocześnie twarde i wytrzymałe włókna, które będą przebiegać przez twoje kości i tym samym umacniać je. Od wewnątrz. Oczywiście zrobię to tak, żeby nic cię nie bolało - podkreślił. - Nie musisz się tego obawiać.

Rosapelo w zamyśleniu pokiwał głową - najwyraźniej istotnie wyobrażał sobie ten proces - a potem znów skupił na nim spojrzenie. Jego wargi drgnęły.

- Może jednak powinieneś zrobić tak, żebym już więcej nie rósł? - spytał z błyskiem w oczach.

- Żebyś został takim kurduplem na resztę życia? - rzucił Law. - Nie mówisz poważnie. Przecież masz ledwo metr sześćdziesiąt... Co z ciebie będzie za piłkarz?

- Oj wiem, żartowałem tylko. To był głupi żart - odparł zaraz Rosapelo. - Ale wtedy być może skończyłby się ten problem... - dodał ciszej, spuszczając głowę.

- Daj spokój, Pelo, poradzimy sobie z tym. Prędzej czy później te złamania się skończą. A do tego czasu będę robić wszystko, żeby zdarzały się jak najrzadziej, o ile w ogóle - zapewnił Law.

Jego syn milczał.

- Pelo...? Wierzysz w to, prawda?

Chłopiec poderwał głowę i popatrzył na niego.

- Co...? Jasne, że tak. Kiedy zamierzasz zacząć?

Law przyglądał mu się przez chwilę badawczo. Odpowiedź Rosapelo zupełnie go nie przekonała i poczuł się źle ze świadomością, że - wbrew temu, co do tej pory mu się wydawało - chłopiec mógł stracić wiarę, że uda mu się wyzdrowieć z przypadłości, która, jak Law właśnie sobie uświadomił, dręczyła go już dwa lata. Z jednej strony dało się to w pełni zrozumieć, ale z drugiej... to by była tragedia. Pacjent musiał wierzyć w to, że wyzdrowieje, gdyż wiara wzmacniała organizm i bezsprzecznie pomagała w leczeniu. Badania naukowe udowadniały, że chorzy, którzy stracili nadzieję w powodzenie terapii, zdecydowanie rzadziej wracali do zdrowia.

W następnym momencie Law zdał sobie sprawę, że myśli tutaj w kategoriach medycyny konwencjonalnej, czego w ostatnich latach praktycznie nie robił, gdyż dzięki Ope Ope no Mi był w stanie wyleczyć każdego człowieka, niezależnie od jego wiary. Ale, naszła go kolejna refleksja, do tej sytuacji pasowało to bardziej niż do jakiejkolwiek innej - przecież Rosapelo był właśnie przypadkiem, którego nie był w stanie wyleczyć za pomocą swojego diabelskiego owocu, nieważne jak mocno sobą za to pogardzał...

Wziął się w garść. Nawet jeśli chwilowo nie był w stanie wyeliminować przyczyny złamań, to wciąż mógł je leczyć czy starać się im zapobiegać. Jak teraz. Nie wolno było mu pokazywać swojej niepewności, gdyż Rosapelo wyraźnie ją wyczuwał. Poza tym, uświadomił sobie, w kwestii wiary w skuteczność terapii pacjent i lekarz niczym się nie różnili - była ona równie istotna dla obu stron. Przywołał na pamięć ostatnie słowa chłopca.

- Zaczniemy, jak tylko dostarczą mi te włókna, już złożyłem zamówienie.

- O włóknach nic nie pisali w książkach... To pewnie jakaś nowatorska metoda? - domyślił się Rosapelo.

- Zdecydowanie. Nie wymyślono jeszcze takiej techniki, która pozwalałby na umieszczanie cienkich włókien w trzonach kości. Na szczęście z Ope Ope no Mi coś takiego jest możliwe i zupełnie nietrudne.

Chłopiec kiwnął głową.

- Będę mieć włóka tytanowe w kościach... - powiedział w zamyśleniu.

- Właściwie... To nie będą włókna tytanowe - poprawił Law.

Rosapelo popatrzył na niego z zaskoczeniem.

- A jakie? Myślałem, że to jest główny materiał, z którego wykonuje się implanty ortopedyczne...?

Law powstrzymał uśmiech i zignorował uczucie dumy, które nagle połaskotało go w piersi - jego dziecko w zupełnie poprawny sposób używało fachowej terminologii - a w zamian kontynuował spokojnym tonem.

- Użyjemy lżejszego, ale jeszcze twardszego materiału - odparł.

- Co jest twardsze od tytanu? - spytał Rosapelo. - Chyba tylko diament...?

- Bingo.

Na twarzy chłopca odbił się wyraz kompletnego osłupienia i dopiero po kilku sekundach Rosapelo pokręcił głową z niedowierzaniem.

- Żartujesz sobie...

- Nie żartuję.

- Zamierzasz mi wstawić w szkielet włókna diamentowe?

- Tak. Diament to najtwardsza substancja, jaką znamy.

- Tytan by nie wystarczył?

- Powiedzmy, że chcę dla mojego dziecka absolutnie najlepszego materiału.

Rosapelo znów zamilkł na dłuższą chwilę i tylko wpatrywał się w niego, mrugając od czasu do czasu. Na jego twarzy odbijały się wstrząs, niedowierzanie, niepewność, poczucie winy i wiele, wiele innych emocji... Law czekał, która z nich zwycięży, choć zamierzał przeprowadzić swój plan niezależnie od ewentualnych protestów chłopca. Nie, po prostu wierzył, że Rosapelo, tak jak zawsze do tej pory, zgodzi się na leczenie, które Law mu proponował - musiał mu tylko dać czas na zaakceptowanie tej propozycji, pozwolić mu spokojnie ją przemyśleć, nie poganiać go...

W ciszy, która zapadła ponad stołem, słychać było tykanie zegara na komodzie, szum wody w rurach oraz świst wiatru na zewnątrz. Na zewnątrz trwał nieprzyjemnie zimny grudniowy wieczór, w którym wilgotne powietrze wciskało się pod ubranie i wbijało igły mrozu w skórę twarzy. Nie było już słychać mew, które, wyczuwając sztorm, uciekły, by schronić się w głębi wyspy. Law był odporny na temperaturę, jednak w dzisiejszej pogodzie było coś odpychającego - może zapowiedź pierwszego tej zimy śniegu - co sprawiało, że perspektywa ponownego wyjścia nie napełniała radością. O wiele lepiej było siedzieć tutaj, w ciepłym salonie, z bliskim człowiekiem - we własnym domu.

- Ale... Law-san... - powiedział wreszcie słabo Rosapelo, spuszczając oczy. - Przecież to będzie kosztować fortunę...

- To akurat jest najmniejszy problem - odparł Law lekko, już od dawna przygotowany na ten argument. - Poza tym mam fortunę. A nawet więcej.

- Ale... - chłopiec zaczął i zagryzł wargi.

Wyglądał tak nieszczęśliwie, że serce Lawa ścisnęło się współczuciem, które jednak szybko zatonęło w wypełniającej go głębokiej miłości. Zdziwił się, że jest w stanie kochać tego chłopca z każdym dniem bardziej i bardziej, i zastanowił się z roztargnieniem, czy kiedyś jego uczucia osiągną swoją granicę.

- Pelo, spójrz na mnie - poprosił cicho, a kiedy jego prośba została spełniona, mówił dalej: - W porównaniu z twoim zdrowiem i dobrym samopoczuciem - "i życiem", dodał w myślach - nie ma najmniejszego znaczenia, ile to będzie kosztować. Chętnie zapłacę każdą sumę, żeby zagwarantować ci życie pozbawione bólu, i nie ma w tym nic dziwnego. Przeciwnie, to jest normalne i nie powinieneś tym sobie zawracać głowy. Wiesz, że strasznie się czuję za każdym razem, kiedy robisz sobie krzywdę. Oddałbym wszystko, naprawdę wszystko, żeby cię przed tym uchronić - powiedział z naciskiem, choć jego głos wciąż był spokojny. Potem jednak dodał impulsywnie: - Przepraszam, że jestem tak beznadziejny i nie potrafię ci pomóc raz a dobrze...

- Law-san, to nie twoja wina - przerwał mu chłopiec zduszonym szeptem i znów wbił wzrok w stół. - To ja... i moje głupie kości...

- Przestań, nie jesteś odpowiedzialny za swoją chorobę - stwierdził Law oczywistość. - Ja natomiast jestem lekarzem, który musi jej zaradzić.

- Tak, ale... diament?

- Uznaj to za prezent na twoje zbliżające się czternaste urodziny - zaproponował Law, gdy nagle przyszło mu to do głowy.

- Od kiedy to czternaste urodziny są powodem do takich prezentów? - spytał chłopiec, ocierając oczy i pociągając nosem. - Nigdy o tym nie słyszałem.

- To pierwsze urodziny, które spędzasz ze mną - wskazał Law i miał niespodziewaną ochotę się uśmiechnąć. - Trzeba to uczcić.

- Ale nie będziesz mi takich prezentów sprawiać co roku...? - upewnił się Rosapelo, zerkając na niego nieśmiało.

- Nie - odparł Law ciepło, choć w gruncie rzeczy nie miałby nic przeciwko temu. - Ale jeśli tak bardzo ci to przeszkadza - dodał pod wpływem nagłej inspiracji - możemy zrobić tak, że jak już kiedyś wyleczysz się ze złamań... co niewątpliwie nastąpi... wyciągniemy cały ten diament z twoich kości i sprzedamy. W takim wypadku to będzie tylko... no, pożyczka, nie uważasz?

Chłopiec wyprostował się na krześle i odważniej popatrzył mu w oczy. Najwyraźniej ten pomysł był dla niego do przyjęcia. Law wiedział, że jego dziecko nie chciało zawsze tylko przyjmować - nawet jeśli w tej sytuacji coś takiego było naturalne. W duchu pogratulował sobie pomysłu.

- To brzmi lepiej - stwierdził Rosapelo, choć jego głos wciąż był zachrypnięty, a potem kiwnął głową. - To takie tymczasowe rozwiązanie, rozumiem. Kiedyś oddam ci cały ten skarb.

"Pelo, to ty jesteś skarbem", pomyślał Law, wypełniony bezbrzeżną czułością, ale nie powiedział tego na głos, a w zamian rzucił z krzywym uśmiechem:

- Taka wręcz... lokata. - A kiedy chłopiec spojrzał na niego z pytaniem, wyjaśnił: - Cena diamentów na pewno będzie rosnąć, więc wszystko się zwróci z procentem i będziemy jeszcze bogatsi. Czyli same korzyści, musisz się zgodzić - dodał teatralnie poważnym tonem. - No i pod każdym względem twoje kości to bezpieczniejsze miejsce przechowania niż choćby bank.

Z ulgą spostrzegł, że wargi Rosapelo nareszcie drgnęły, a do jego spojrzenia zaczęła wracać wcześniejsza wesołość. Chłopiec raz jeszcze pociągnął nosem.

- Tylko... skoro o tym mowa... Nikomu nie powiesz, że zostałem impregnowany diamentem od stóp do głów, prawda? - wymamrotał, zerkając na niego. - W przeciwnym razie istnieje ryzyko, że ktoś będzie chciał ten diament dostać w swoje ręce... a to, obawiam się, raczej źle by się dla mnie skończyło...

Law parsknął śmiechem.

- Oczywiście, że nie powiem. Miałbym komuś zdradzać, gdzie jest mój skarb? - spytał z udawanym wyrzutem. - A niech to, chyba jednak coś we mnie jeszcze pozostało z pirata - dodał tonem, jakby nie był tym odkryciem uszczęśliwiony. - Uznajmy więc, że chodzi raczej o tajemnicę lekarską - to mówiąc, mrugnął do niego.

Teraz Rosapelo już musiał się uśmiechnąć i choć jego oczy wciąż były wilgotne, uśmiech ten wzruszył Lawa bardziej niż wszystkie wcześniejsze.

- Dziękuję - szepnął chłopiec.

- Podziękujesz mi, jak będzie po wszystkim - mruknął Law.

Rosapelo jednak potrząsnął głową i nic więcej nie powiedział. Może to był jego drżący uśmiech, a może ciepło w jego oczach - Law nie wiedział, ale coś sprawiło, że impulsywnie dodał:

- Cieszę się, że już nie pytasz mnie dlaczego.

I tym razem Rosapelo w odpowiedzi pokiwał głową. Tak samo jak Law zaakceptował już, że są rodziną.



rozdział 25 | główna | rozdział 27