Rozdział 27




Czas nigdy dotąd nie przelatywał Lawowi jak teraz, choć działo się tyle, że w ogóle nie zastanawiał się nad tym, jak szybko mijają kolejne tygodnie i miesiące. Ani się obejrzał, upłynął rok od wydarzeń, które tak bardzo zmieniły jego życie. Pod sam koniec stycznia Rosapelo i on znów poszli na cmentarz - wypadła pierwsza rocznica śmierci pani Irmy. Pogoda była zupełnie inna niż wtedy, gdy huragan pozbawił życia matkę chłopca: było bezwietrznie i świeciło słońce, temperatura wynosiła nieco ponad zero, zaś śnieg leżał jedynie w wyższych partiach wyspy. Rosapelo zaniósł na grób dobrze znoszące zimno kwiaty, a potem tylko stał i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w milczeniu w tablicę z imieniem matki, w czym Law mu towarzyszył.

Law wiedział, że nigdy nie mógłby zdradzić chłopcu wszystkich uczuć, które go teraz przepełniały. Wciąż uważał śmierć za największe nieszczęście i wciąż chciał z nią walczyć. Wciąż współczuł Rosapelo jego straty... jednak patrząc na czarne litery w jaśniejszym kamieniu, nie mógł nie być świadomy tego, że gdyby pani Irma nie zginęła, wówczas jego życie nie wyglądałoby tak jak teraz. Nie doświadczyłby tego szczęścia, które chłopiec mu przyniósł i którego nie zamierzał się nigdy wyrzec. Wiedział, że ta myśl była bardziej niż podła, jednak nic nie mógł na nią poradzić. Jego sumienie trochę łagodził fakt, że nie miał żadnego wpływu na przeszłość - i to nie on doprowadził do śmierci kobiety - ale była to mizerna pociecha. Najwyraźniej do końca życia miał pozostać egoistą.

Kiedy co jakiś czas zerkał na profil chłopca, dręczyło go też inne pytanie, którego nie ośmieliłby się zadać i którego rozważanie także nie wystawiało mu dobrego świadectwa: czy udało mu się choć trochę wypełnić pustkę i żal, które odejście matki pozostawiło w Rosapelo? Miał gorącą nadzieję, że tak. Rozsądek mówił, że śmierci rodzica nic nie mogło zrekompensować... ale serce pamiętało, że nowa miłość była w stanie zastąpić utraconą. Jednak czy Trafalgar Law miał w sobie to, co miał Rosinante? Czy mógł się stać dla Rosapelo tym, czym dla niego stał się Corazon? Zupełnie nie był pewny, czy na coś takiego może w ogóle liczyć.

Te zagadnienia dręczyły Lawa, gdy po wizycie na cmentarzu udali się do All Baratie, ale nie miał odwagi, by ubrać je w słowa. Rosapelo wciąż był milczący, jednak przy posiłku sam zaczął rozmowę.

- Wiesz, Law-san... To okropne wiedzieć, że ktoś zginął w następstwie... pomyłki, której można było uniknąć - powiedział ostrożnym, pozbawionym emocji głosem, ze wzrokiem wbitym w talerz przed sobą.

- Co masz na myśli? - spytał Law dokładnie takim samym tonem.

- My... nie powinniśmy byli w ogóle znaleźć się na tamtym statku - odparł Rosapelo, a Law w duchu przyznał mu rację. - To był przypadek, błąd... który skończył się katastrofą - dodał ciszej.

Law milczał przez chwilę, przyglądając mu się uważnie. Skoro chłopiec sam podjął temat, uznał, że wolno mu było go kontynuować.

- Dlaczego na niego wsiedliście?

Rosapelo jakby się zgarbił i Law pomyślał, że może jednak nie powinien był pytać. Wtedy jednak chłopiec złapał za szklankę, by napić się wody, a w jego ruchach nie było znać wahania.

- Mieliśmy iść do szpitala, bo miałem złamaną rękę. Kiedy wracałem ze szkoły, wiatr tak mocno pchnął drzwi, że przykleszczyło mi się ramię - powiedział zupełnie spokojnie.

Law poczuł, że na te słowa ścierpła mu skóra. Zatrzaskujące się z siłą huraganu drzwi mogły przecież urwać człowiekowi kończynę. Poza tym... Wiedział, że chłopiec jest odporny na ból, ale od czegoś takiego można było stracić przytomność, a Rosapelo mówił, że szli do szpitala? Nijak jednak nie skomentował, tylko słuchał dalej.

- Mama chciała mnie zabrać do szpitala, ale ktoś nam powiedział, że w szpitalu doszło do awarii i że pacjenci będą płynąć na Raftel specjalnym promem. Więc zamiast tego poszliśmy do portu, gdzie rzeczywiście stał statek, na który wnoszono chorych. Dopiero na pokładzie, kiedy już odbiliśmy, mama zdała sobie sprawę z pomyłki... ale wtedy już nie mogliśmy wrócić...

Zamilkł. Jakby machinalnie nabrał na widelec jedzenia i wsadził sobie do ust. Przez moment jadł w milczeniu - podobnie jak Law, który gorączkowo zastanawiał się, jak powinien skomentować to, co usłyszał, i czy w ogóle. Z jednej strony cieszył się, że chłopiec był w stanie wreszcie rozmawiać o tragicznych wydarzeniach... ale z drugiej odzywała się jego niechęć do obcowania z cierpieniem psychicznym. A może to dlatego, że odczuwał wyrzuty sumienia, że śmierć pani Irmy napełniała go nie tylko smutkiem...?

Koniec końców nic nie powiedział, ale wtedy Rosapelo znów podjął rozmowę.

- Nie pamiętam wiele z tego, co się zdarzyło później. Tylko że prom się przechylił i zaczął nabierać wody - wyznał ciszej. - Mama do końca starała się mnie zapewnić, że wszystko będzie dobrze, że nas uratują... Na pewno sama bardzo się bała, jednak chciała dodać mi odwagi. A potem... Następne, co pamiętam, to że obudziłem się tutaj, w szpitalu. Nie wiem, co się stało, kiedy statek zatonął. Nic nie pamiętam.

- Cokolwiek się wydarzyło, twoja mama uratowała ci życie - stwierdził Law z powagą. - Na to, co się stało, nic nie możemy poradzić... jedynie wziąć z przeszłości to, co najlepsze, zapamiętać te najlepsze chwile.

- Wiem, ale i tak... - Rosapelo spuścił głowę jeszcze niżej. - I tak nie mogę się pozbyć myśli, że o wszystkim zadecydowało nieporozumienie, jakiś błąd...

Law go rozumiał. Najgorsze zawsze były te nieszczęścia, których można było uniknąć... Jednak coś innego w słowach nastolatka zwróciło jego uwagę.

- A ja się cieszę - mruknął, a kiedy chłopiec popatrzył na niego ze zmarszczonym czołem, wyjaśnił szybko: - Cieszę się, że winisz błąd, a nie siebie, Pelo. Pamiętam, że rok temu... wydawało ci się, że ponosisz winę za śmierć swojej mamy. Dobrze, że już tak nie uważasz... naprawdę bardzo dobrze.

Rosapelo znów wbił wzrok w jedzenie i nic nie powiedział. Kiwnął jednak głową, co Law przyjął z ulgą.

- Na pewno za nią bardzo tęsknisz - mówił dalej, a chłopiec znów potaknął. - I minie jeszcze wiele czasu, pewnie całe lata, zanim jej brak przestanie być tak bolesny. Jednak jestem z ciebie... - Urwał. Chciał powiedzieć "dumny", ale czy właściwie mógł w tej sytuacji? Użył zatem frazy sprzed chwili, która wydawała się bardziej naturalna, bardziej szczera. - Cieszę się, że wtedy... rok temu postanowiłeś walczyć z rozpaczą... postanowiłeś żyć dalej. Myślę, że to był lepszy wybór. I jestem pewien, że spotka cię jeszcze wiele dobrych rzeczy - powiedział z naciskiem.

Rosapelo zerknął na niego znad talerza.

- Przecież już mnie spotkało - wymamrotał tak cicho, że Law ledwo go usłyszał. Nie mógł się jednak mylić i jego serce uderzyło szybciej, zwłaszcza że chłopiec mówił dalej i teraz jego głos był znacznie wyraźniejszy, choć wciąż cichy. - Dzięki tobie, Law-san... Gdyby nie ty, nie byłoby mnie tutaj.

Serce Lawa przyspieszyło jeszcze bardziej.

- Nie masz mi już za złe, że cię uratowałem? - spytał spontanicznie, a potem poczuł, że coś ściska go w gardle.

Rosapelo pokręcił głową, znów spuszczając wzrok. W następnej jednak chwili podniósł głowę i przeszył go intensywnie niebieskim spojrzeniem, które w przytłumionym świetle restauracji wydawało się jeszcze ostrzejsze niż zazwyczaj.

- A ty, Law-san? Nie żałujesz tego? - spytał niemal wyzywająco, choć zaraz na jego twarzy odbiła się skrucha, słyszalna też w jego następnych słowach: - Znaczy się... sprawiam tyle kłopotów...

- Nie - odpowiedział Law ze spokojem, który nagle go wypełnił. - Nie żałuję i nie sprawiasz kłopotów. Przeciwnie, jestem z twojego powodu tak szczęśliwy, że sam się dziwię, że to możliwe... - Pokręcił głową. - W każdym razie nie wyobrażam sobie, by miało cię nie być, Pelo.

Była to prawda, która ubrana w mniej ładne słowa brzmiała: "Gdyby cię zabrakło, oszalałbym"... Rosapelo jednak nie musiał znać rozmiarów jego obsesji.

Chłopiec znów spuścił wzrok i zajął się jedzeniem.

- Nigdy bym nie pomyślał, że coś takiego... że najwybitniejszy lekarz pod słońcem mógłby być szczęśliwy z takiego powodu... - mruknął, a potem raz jeszcze zerknął na niego i wydawało się Lawowi, że w jego wzroku coś mignęło. - Chyba że trzymasz mnie tylko dlatego, że stanowię ciekawe wyzwanie medyczne... Law-san? - spytał, odkładając widelec z cichym brzękiem.

Law zagryzł wargi, żeby się nie uśmiechnąć, ale ciepło w jego piersi wzmogło się jeszcze bardziej. Jeśli Rosapelo był w stanie żartować w tej sytuacji - przecież ta rozmowa zaczęła się w znacznie poważniejszym nastroju, który wynikał z przykrej rocznicy - było to najwspanialszą rzeczą na świecie.

- Oczywiście - odparł w podobnym tonie. - Muszę przecież utrzymywać Ope Ope no Mi w dobrej formie. Świetnie się do tego nadajesz.

Chłopiec parsknął śmiechem, jednocześnie ocierając palcem kąciki oczu. Odsunął pusty już talerz i wypił resztę wody ze szklanki, a potem wytarł usta serwetką. Law przyglądał mu się, teraz już nie powstrzymując uśmiechu.

- Wiesz, zastanawiałem się nad tym... - podjął Rosapelo na nowo, a jego wzrok stał się zamyślony, nieostry. - Dlaczego tylko twój głos słyszałem... wtedy, kiedy prawie zwariowałem.

Law poczuł, że jego puls znów skoczył w górę.

- I do jakich wniosków doszedłeś? - spytał ostrożnym tonem.

- Do żadnych - odparł nastolatek z pewną frustracją, wzruszając ramionami, a Law starał się nie być rozczarowany. - Ale podejrzewam, że... - mówił chłopiec dalej, co ponownie wzmogło nadzieję - pamiętałem, jak ze mną rozmawiałeś, kiedy się pierwszy raz widzieliśmy. Zostało mi po tym takie wrażenie, że traktujesz mnie poważnie. Tak to zapamiętałem. A inni dorośli traktowali mnie jak dziecko. Dobra, miałem dwanaście lat, ale... - Potrząsnął głową, bawiąc się zmiętą serwetką. - W każdym razie z jakiegoś powodu ciebie chciałem słuchać, a ich nie - stwierdził rezolutnie. - I kiedy znów tutaj byłem, kiedy dowiedziałem się... o mamie... oni wszyscy byli tacy dobrzy, chcieli mnie pocieszyć, współczuli mi... I wiem, że chcieli dobrze, ale... Ty jeden, Law-san, mówiłeś to, co myślisz. Nie było w tym żadnej przesady. Chyba czegoś takiego potrzebowałem... choć może nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Law słuchał tego ze sprzecznymi emocjami.

- Ale przecież... moje słowa były okrutne...? - zauważył. - Przynajmniej na początku... kiedy...

Rosapelo zerknął na niego, a potem ponownie pokręcił głową.

- Ale to było szczere. Byłeś sobą. Nie udawałeś nikogo.

- No... Fakt. Tak już mam, że nie dopasowuję się do innych i czasami walę prosto z mostu - mruknął Law. - Wiele osób ma mi to za złe.

- A dla mnie to było ważne - powiedział chłopiec. - Dzięki temu chciałem cię słuchać. Czułem, że twoje słowa mają znaczenie... że nie są tylko pustymi formułkami. Dlatego wtedy, kiedy nic innego do mnie nie docierało, mogłem słyszeć ciebie. Tak myślę... Inne wytłumaczenie nie przychodzi mi na myśl.

Law powoli kiwnął głową.

- A ja byłem pewny, że to dlatego, że śmiertelnie cię wystraszyłem, kiedy na ciebie nawrzeszczałem i jeszcze złamałem ci rękę... Pamiętasz to? - Rosapelo kiwnął głową, patrząc na niego bacznym wzrokiem. - To było straszne. Nigdy nie przestałem sobie tego wyrzucać - wyznał Law, przeciągając ręką przez włosy. - To był pierwszy raz, kiedy w ten sposób potraktowałem pacjenta we własnym szpitalu.

- Law-san... to mnie zatrzymało - powiedział chłopiec z naciskiem. - I po tym przynajmniej nie próbowałem więcej wyskoczyć przez okno - dodał sucho.

- To nie jest śmieszne, Pelo - odparł Law, marszcząc brwi.

- Wiem, ale mówię prawdę... Naprawdę mnie wtedy uratowałeś - zapewnił Rosapelo, patrząc mu prosto w oczy. - Więc nie musisz się czuć winny.

Law odwzajemnił spojrzenie i przez moment mierzyli się wzrokiem w milczeniu. Czuł, że chciałby powiedzieć bardzo wiele rzeczy - o winie i o przebaczeniu, o stracie i o szczęściu - ale ostatecznie mruknął tylko:

- Dzięki.

A Rosapelo uśmiechnął się przelotnie.

- To może teraz deserek? - spytał Sanji, który zmaterializował się przy ich stoliku i zebrał talerze. - Dziś polecam puchar lodowy z czekoladą, bakaliami i bitą śmietaną w zestawie z rozgrzewającą herbatą z goździkami. A do tego...



Styczeń, choć przywodził na pamięć przykre wydarzenia, był także miesiącem urodzin Rosapelo. Law nie sądził, by chłopiec kiedykolwiek był w stanie bez skrępowania cieszyć się swoim świętem, mając w perspektywie wspomnienie największej tragedii, jaka go spotkała, zaledwie półtora tygodnia później. Mógł jednak mieć nadzieję chociaż na to, że z czasem zderzenie tych dwóch - jakże przeciwstawnych - treści zaowocuje po prostu przekazem, że radość i smutek należą do życia i że samo życie idzie ze śmiercią ręka w rękę. Pewnie na nic więcej nie mógł liczyć, ale tyle wystarczało, gdyż naprawdę nie chciał, by ten miesiąc każdorazowo powodował u chłopca jedynie przygnębienie - tak jak w jego przypadku zwykł to robić listopad.

Dziewiętnasty stycznia, który akurat wypadał w niedzielę, spędzili w większości w New Piece pośród najróżniejszych rozrywek (i nieustannego wpadania na bliższych oraz dalszych znajomych, bo najwyraźniej większość populacji Raftel, o przyjezdnych nie mówiąc, miała zwyczaj bywać w weekendy w tym najwspanialszym pod słońcem centrum handlowo-rozrywkowym). Pokaz w planetarium, wystawa minerałów z Grand Line oraz inna, o tematyce technicznej. Film podróżniczy w kinie, koncert skrzypcowy w hali muzycznej oraz występ szermierki. A na koniec oczywiście niezrównana uczta w All Baratie. Law bardzo pilnował się, by nie kupić Rosapelo żadnego prezentu - po tym, jak wstawił w jego kości diamentowe włókna, chłopiec wręcz wymógł na nim obietnicę, że to naprawdę będzie jedyny "prezent". Atrakcje się jednak nie liczyły, gdyż Law miał do New Piece dożywotnio wstęp wolny i obejmowało to także jego towarzystwo. Law rzecz jasna kupiłby Rosapelo wszystko, o co ten by go poprosił, choć w głębi ducha zawsze był zdania, że bardziej liczą się wrażenia niż przedmioty. Cieszyło go, że Rosapelo najwidoczniej nie był materialistą, podobnie jak on sam.

Operacja wzmocnienia kości nietypową metodą, na którą niewielu mogłoby sobie pozwolić, została przeprowadzona w połowie stycznia i udała się bez powikłań. Szkielet Rosapelo został impregnowany włóknami z najmocniejszego materiału, jaki występował w naturze. Sam zabieg był o wiele prostszy od wcześniejszej stymulacji tkanki kostnej, gdyż praktycznie polegał jedynie na umieszczeniu jednego przedmiotu w drugim. Wymagało to rzecz jasna precyzji, jednak było w gruncie rzeczy czynnością fizyczną typu zabierz-wstaw. Chłopiec zniósł leczenie bez problemu i nawet powiedział - po wybudzeniu z narkozy - że zupełnie nie czuje różnicy. Miał trochę żal, że nie zobaczył włókien przed operacją, ale było to działanie z pełną premedytacją. Law nie chciał pokazywać Rosapelo wartego kilkaset milionów beli materiału, który zdeponował w jego organizmie, żeby nie wywoływać u niego nowej fali wyrzutów sumienia za takie "marnowanie" pieniędzy. Jeśli o niego chodziło, Law uważał to za najlepszą inwestycję.

Po miesiącu wyglądało na to, że miał rację, gdyż złamania skończyły się jak nożem uciął, mimo że Rosapelo zdarzyły się w tym czasie trzy upadki. Było za wcześnie, by ogłosić zwycięstwo i odetchnąć z ulgą, jednak optymizm nie dawał się poskromić, gdyż wcześniej takie upadki zawsze powodowały pęknięcia kości. Diament był najmocniejszą substancją, jaką znali ludzie - to do czegoś zobowiązywało.

Kiedy luty miał się ku końcowi i zima odeszła do przeszłości - a przynajmniej nie zanosiło się już na jej powrót - Rosapelo wrócił do treningów piłki i Law widział, jak bardzo go to cieszyło po wielu miesiącach przerwy. Kiedy chłopiec z ożywieniem opowiadał o drużynie szkolnej, o meczach i o nowych zagraniach, jego oczy błyszczały entuzjazmem, a z jego twarzy nie schodził uśmiech. Och, jaki był szczęśliwy, że wreszcie może znów robić to, co sprawiało mu taką przyjemność - i że może się temu oddawać bez skrępowania, bez obawy, że następny krok może przyczynić się do urazu. W rozmowach wielokrotnie wspominał, że przewrócił się czy został sfaulowany, jednak nic z tego więcej nie wynikło - jego szkielet był mocny i jak nigdy wcześniej wytrzymywał siłę uderzeń. Law podejrzewał, że Rosapelo może obecnie grać znacznie bardziej ryzykownie - upajając się świadomością, że jest chroniony przed urazem, albo po prostu odbijając sobie długie miesiące, podczas których piłka była dla niego zakazana - jednak nie widział powodu, by o tym wspominać. Jego syn był wystarczająco rozsądny, by nie przekraczać pewnej granicy, a to go w zupełności zadowalało.

Może dzięki tej świadomości udało mu się jakoś przetrwać ten jeden niedzielny mecz, na który się wybrał incognito. Skóra mu cierpła - jemu, który swego czasu był jedną z centralnych figur w Wielkiej Wojnie Piratów! - gdy widział, co te dzieciaki wyrabiają na boisku, ale powtarzał sobie, że nic poważnego nie może się tu wydarzyć. Przekonał się natomiast - i napełniło go to głęboko skrywaną dumą - że jego syn był jednym z trzech najlepszych zawodników i taki choćby Ace od Luffy'ego nie dorastał mu do pięt. Poza świetną koordynacją ruchową Rosapelo miał także instynkt do gry i praktycznie budował każdą akcję swojej drużyny. Choć do tego Law przyznałby się jeszcze mniej chętnie, zawsze z wielką radością witał dowody na inteligencję swojego dziecka.

- Zrobili mnie kapitanem - oświadczył Rosapelo, wróciwszy po meczu do domu.

Law zdążył się ulotnić z trybun szkolnych przez nikogo niezauważony i teraz siedział na kanapie w salonie, popijając herbatę i czytając gazetę oraz robiąc wrażenie, jakby nigdzie się przez ostatnie dwie godziny nie ruszał. Zwinięty obok w kłębek Tygrys z całą pewnością dodawał tej wersji wiarygodności.

- Tak powinno być - stwierdził Law, unosząc w górę kciuk. - Teraz jesteśmy kapitan i kapitan.

- Ale na tym samym pokładzie? - mruknął chłopiec.

- Cóż, czasem nie jest tak źle... Mogę ci opowiedzieć, jak to wyglądało, kiedy zdarzyło mi się podróżować ze Słomkowymi na ich statku...



Wiosna miała się w najlepsze, a życie wydawało się płynąć bez najmniejszych zakłóceń. Rosapelo wciąż był zdrowy i kontynuował rośnięcie. Sengoku-san wyleczył złamaną nogę i poważnie rozmyślał nad wizytą na Raftel. Tygrys urządzał nocami koncerty i najpewniej przyczynił się już do rozrostu populacji kotów na wyspie. W szpitalu obywało się bez większych katastrof, zaś nowe skrzydło zostało ukończone i podjęło działalność. Liczba personelu uległa powiększeniu, podobnie jak ilość pracy. (Law musiał sobie sporadycznie przypominać, że to wszystko na jego własne życzenie, gdyż w przeciwieństwie do sytuacji sprzed ponad roku fakt ten nie wzbudzał obecnie jego zachwytu). Wyspa Króla Piratów znów cudem uniknęła zagłady przy okazji imprezy urodzinowej Shachiego i Penguina, zaś Law po raz kolejny znalazł się w Top 5 światowego rankingu "najlepsza partia" prowadzonego przez największy światowy magazyn dla kobiet.

Rosapelo początkowo tylko wytrzeszczał na niego oczy ("Nie wiedziałem, że jesteś tak popularny... Wiesz, moja mama nie czytała takich gazet..."), potem chichotał za każdym razem, gdy go widział, i proponował, żeby Law właściwie wykorzystał tę sprzyjającą okoliczność. Później się mocno zamyślił i przez kilka dni tylko mu się przyglądał badawczo, czym niemal wprawił Lawa w rozstrój nerwowy. "Powinienem się ożenić...? Brakuje ci w domu kobiety...?", spytał Law wreszcie, co z kolei wywołało u Rosapelo napad histerycznego śmiechu, ale też zakończyło tę dziwną sytuację, która panowała od tygodnia. Law nigdy nie pojął przyczyn reakcji dzieciaka, więc może po prostu chodziło o to, że Rosapelo miał już czternaście lat, a to był wiek, w którym chłopców zaczynały interesować też inne sprawy niż piłka nożna. Poza tym była wiosna. Ostatecznie uznał, że powinien się chyba przygotować na to, że jego syn któregoś dnia przyprowadzi do domu dziewczynę... Miał nadzieję, że będzie to jedyny szok, jakiego przyjdzie mu doświadczyć w związku z dojrzewaniem swojego dziecka.

W marcu jednak - po kilku miesiącach przerwy - Law dostał wezwanie do szkoły. Teleportował się wprost z konsultacji, odpędzając nieprzyjemne wrażenie, że to by było na tyle, jeśli chodzi o powodzenie terapii... Ale przecież Rosapelo nie mógł sobie niczego złamać z tymi diamentowymi włóknami we wszystkich kościach, to było niemożliwe...! Co się jednak mogło wydarzyć?

Kiedy otworzył drzwi do gabinetu pielęgniarki szkolnej, zdrętwiał. Uderzył go płaczliwy jęk, w którym dopiero po sekundzie poznał Rosapelo. Chłopiec musiał bardzo cierpieć, gdyż zwykle znosił ból bez słowa skargi. Co się stało?! Szybkim krokiem, zaciskając pięści, Law podszedł do przylegającego pomieszczenia. Jego syn leżał na łóżku z zaciśniętymi powiekami. Wyraźnie starał się powstrzymać krzyk, jednak twarz miał mokrą od łez, gdyż ewidentnie płakał z bólu. Pielęgniarka podawała mu właśnie zastrzyk, prawdopodobnie analgetyk.

- ROOM.

Rosapelo otworzył opuchnięte oczy i popatrzył na niego przez łzy, zanim jednak zdążył coś powiedzieć, Law uśpił go i znieczulił. Jęki chłopca wbijały się w niego jak noże i chciał je jak najszybciej uciszyć. Podszedł do łóżka, na którym jego dziecko leżało bezwładnie - i już bez bólu - i otarł mu łzy, a potem zajrzał w jego organizm.

Rosapelo miał zwichnięcia w stawie barkowym i łokciowym - coś, co w medycynie praktycznie się nie zdarzało. Wyjaśniało to cierpienia chłopca - zwichnięcie prawie zawsze bolało bardziej niż złamanie - jednak co wyjaśniało sam uraz?

- Jak to się stało? - spytał pielęgniarkę, poinformowawszy ją o diagnozie.

- Został potrącony na korytarzu. Ktoś w biegu na niego wpadł z całą siłą i przewrócił. Odruchowo musiał się podeprzeć ręką... Ale dwa zwichnięcia? - spytała zdumiona. - Jak to możliwe?

Law zacisnął zęby. Sam chciałby to wiedzieć. Oczywiście jeśli siła uderzenia była naprawdę duża, a ręka wyprostowana całkowicie, można było od biedy uznać sobie taki scenariusz. Przynajmniej niczego sobie nie złamał, pomyślał, choć z jakiejś przyczyny myśl ta, zamiast sprawiać ulgę, powodowała niepokój... Nie, wyobrażał sobie zbyt wiele. Zwichnięcia zdarzały się każdemu człowiekowi w podobnych sytuacjach.

Przy pomocy Ope Ope no Mi nastawił oba stawy i zaleczył urazy torebek stawowych. Miał nadzieję, że kiedy Rosapelo się obudzi, nie będzie już odczuwał bólu. Potem zabrał wciąż uśpionego chłopca do domu, przedłużył narkozę i wrócił do pracy. Na wszelki wypadek zostawił na nocnym stoliku opakowanie środka przeciwbólowego i szklankę wody oraz kartkę, żeby zamówić obiad do domu.

Kiedy ponownie zjawił się o siódmej, Rosapelo już był przytomny i zajęty w kuchni. Powiedział, że nic go nie boli, oraz przedstawił wersję wydarzeń, która zgadzała się z tą, którą Law usłyszał od pielęgniarki.

- Dobrze, że to było tylko zwichnięcie - stwierdził z bladym uśmiechem, rozkładając na talerze dostarczony chwilę wcześniej obiad. - Ale widać nie będę już sobie niczego łamał, ten diament naprawdę działa.

Law nic nie powiedział. W zestawieniu z potwornym bólem, którego Rosapelo doświadczył, fraza "tylko zwichnięcie" brzmiała jak poważne nieporozumienie. Law nigdy wcześniej nie widział go tak cierpiącego - i miał nadzieję, że nigdy więcej nie zobaczy.

Złe przeczucie opuściło go jednak dopiero po dłuższej chwili.



W kwietniu minął rok, odkąd zamieszali razem. Upłynął on bardzo szybko, choć jednocześnie Law miał wrażenie, że w ciągu zaledwie dwunastu miesięcy doświadczył znacznie więcej niż przez wcześniejsze dwanaście lat. W przeważającej większości były to dobre rzeczy, choć zdarzały się także chwile smutku, które jednak zdawały się Lawowi tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę i które nie było ciężko znieść, a potem zapomnieć. Bycie z kimś dodawało sił i hartu ducha, samo w sobie było wartością dodatnią, a poza tym... Po burzliwym początku ich relacji wszystko późniejsze wydawało się zupełną łatwizną, więc naprawdę nie było na co narzekać. Law wiedział, że nie zamieniłby żadnego dnia, który spędził razem z Rosapelo.

Gdy w ich ogródku znów zakwitły polne kwiaty, zdał sobie sprawę, że obaj przyzwyczaili się już do wspólnego życia. Nie chodziło nawet o dzielenie rodzinnej codzienności, tylko raczej o wiarę, o przekonanie, że to będzie naprawdę trwać, a nie prędzej czy później się skończy. Law podejrzewał, że na początku był w tej kwestii równie niepewny jak chłopiec... Jednak minął cały rok i wciąż tu byli, nieniepokojeni przez żadne większe problemy. Rosapelo chodził do szkoły, grał w piłkę i dojrzewał, i nic mu nie dolegało. Law chodził do pracy, leczył i kierował szpitalem, a pod wieczór wracał do domu na wspólny obiad. Nie było kataklizmów, nie było wojen, były za to stabilność i bezpieczeństwo, które pomagały wierzyć, że tym razem będzie w stanie utrzymać swoje szczęście. Mimo to nawet teraz Lawowi zdarzało się czasem wejść w nocy do pokoju chłopca, by spojrzeć na jego uśpioną twarz i posłuchać jego spokojnego oddechu - by przekonać się, że nic mu nie jest... i że wciąż tam jest.

Jego przywiązanie do Rosapelo wydawało się wzmagać z każdym dniem, choć Law nie miał pojęcia, jak to było możliwe. Uwielbiał go w całości i obsesyjnie. Jego widok sprawiał mu radość, a jego sposób bycia napełniał dumą. Wspólne dyskusje były przyjemnością, podobnie jak wszystkie chwile spędzane razem. Nawet jeśli czasem różnili się w opiniach, to prawie nigdy się nie kłócili. Może obaj uważali, że nie warto tracić czasu na kłótnie - że żadna sprawa nie jest na tyle ważna, by z jej powodu psuć sobie dobry nastrój wywołany wzajemnym towarzystwem. A kiedy Rosapelo żartował i śmiał się, wówczas Law miał poczucie, że jest najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem... i że jakimś cudem udało mu się dokonać czegoś dobrego poza polem medycznym.

Przez zimę Rosapelo urósł o kolejne kilka centymetrów i sięgał już Lawowi do ramienia. Włosy nosił standardowo przydługie, z grzywką spadającą na oczy. Jego głos zaczął się zmieniać i przy niektórych okazjach skrzypiał. Jego twarz wciąż była po dziecięcemu okrągła, jednak pod względem psychicznym bardzo się w ciągu tego roku rozwinął. Cechy jego charakteru coraz mocniej wychodziły na pierwszy plan: zdecydowanie, ale też rozwaga, cierpliwość i wytrzymałość, poczucie sprawiedliwości i uczciwość. Był rozsądny, ufał własnej ocenie. Trzymał się swoich decyzji i konsekwentnie realizował swoje plany, także te długofalowe. Pomagał innym i zwracał przysługi. Potrafił ciężko pracować, gdy było trzeba; w szkole z niektórych przedmiotów radził sobie świetnie, a z innych co najmniej dostatecznie. Ogólnie rzecz ujmując, doskonale wpisywał się w typ człowieka, z którym Law chciał się zadawać... choć zupełnie możliwe, że nawet gdyby był okropnym łobuzem, Law kochałby go równie mocno.

Jakże chciał, by chłopiec był zdrowy i nic mu nie dolegało...! Pomijając fakt, że jego cierpienie sprawiało ból jemu, po prostu pragnął dla swojego dziecka szczęśliwego, pozbawionego większych trosk życia. Miał gorącą nadzieję, że najnowsza metoda wreszcie odniesie skutek i położy kres złamaniom.

Pod koniec kwietnia Rosapelo jednak wrócił do domu z niedzielnego treningu, trzymając się za prawą rękę. Był bardzo blady, zaciskał mocno wargi, a w oczach miał łzy. Law zerwał się z kanapy i złapał go w sam raz, zanim chłopiec upadł na podłogę, przekroczywszy próg mieszkania.

- Nic mi nie jest... - usiłował protestować i pociągnął nosem.

- Jasne, tylko z bólu mi tu mdlejesz - burknął Law, aktywując Ope Ope no Mi. - Znów sobie zwichnąłeś staw barkowy. Czemu mi nie dałeś znać?

- Bo to się stało tylko kawałek od domu, w drodze powrotnej... więc pomyślałem, że już sam dojdę - powiedział słabym głosem Rosapelo.

- Skoro tak blisko, to mogłeś krzyknąć, usłyszałbym cię... Wiesz, Pelo, czasem naprawdę wolałbym, żebyś nie był taki bohaterski - odparł Law z dezaprobatą. - Teraz się prześpisz - zakomunikował i wprowadził chłopca w narkozę, żeby wyleczyć jego uraz.

Trochę później, kiedy już jedli posiłek, nie mógł nie zauważyć, że Rosapelo jest przygnębiony. Chłopiec siedział bez słowa, a wzrok miał wbity w talerz, na którym tylko rozgrzebał dostarczone z All Baratie: Roger Bay jedzenie.

- Pelo...? Dobrze się czujesz? Wciąż cię boli?

Rosapelo pokręcił głową. Trzymał ją tak nisko, że grzywka prawie wpadała mu do obiadu.

- Znów sprawiam ci kłopoty - powiedział cicho.

- Przestań, nie sprawiasz mi żadnego kłopotu - odparł z miejsca Law.

- Dlaczego tak się dzieje? Myślałem, że już wszystko będzie dobrze. Złamania się skończyły... dlaczego teraz dla odmiany zaczęły się te zwichnięcia? To jest... nie w porządku - powiedział Rosapelo łamiącym się głosem. - Nie chcę do końca życia być twoim pacjentem...

Law odłożył widelec z brzękiem na talerz. Rosapelo drgnął i uniósł na niego spojrzenie, a potem trochę się wyprostował na krześle.

- Znaczy się... Law-san... Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Jesteś najlepszym lekarzem na świecie, każdy chciałby być twoim pacjentem... - Próbował się uśmiechnąć, ale wyszło to bardzo mizernie. - Sprawiam ci kłopot - powtórzył swoje słowa sprzed chwili, jakby nie słyszał odpowiedzi Lawa.

- Pelo, jeśli do końca życia to ja będę mógł być twoim lekarzem, tak będzie najlepiej - odpowiedział spokojnie Law. - Tym się nie przejmuj, proszę cię bardzo.

- Wiesz, że nie o to mi chodzi - odparł chłopiec z frustracją.

- Wiem - przyznał Law. - Ja też się marnie czuję... jak zawsze, kiedy robisz sobie jakąś krzywdę.

- Ja po prostu chciałbym być w końcu... zdrowy...! - powiedział Rosapelo zduszonym szeptem, opierając łokieć na stole, a czoło na dłoni. - Ale mam wrażenie, że to nigdy nie nastąpi...

Serce Lawa ścisnęło się współczuciem, ale jednocześnie ogarnął go gniew - jak zawsze, gdy widział, że jego dziecko źle się czuje. Pomyślał, że chyba nigdy nie pozbędzie się tej skłonności do wpadania w poczucie winy z powodu rzeczy, które w jakiś sposób od niego zależały...

- Oczywiście, że nastąpi - odparł z przekonaniem, którego tak naprawdę nie czuł. - Po prostu cały czas rośniesz, a to naraża cię na urazy. A zwichnięcia... Zdarzają się każdemu, zwłaszcza młodym ludziom aktywnym ruchowo - dodał, choć miał wrażenie, że w pierwszej kolejności usiłuje przekonać samego siebie.

- Nigdy wcześniej ich nie miałem.

- Bo wcześniej miałeś w takich sytuacjach złamania - stwierdził Law i uśmiechnął się przelotnie.

- Czy to dlatego, że moje kości się teraz nie łamią? - spytał Rosapelo cicho, twarz miał wciąż ukrytą. - I dlatego siła uderzenia powoduje zwichnięcia?

Law nic nie powiedział. Czuł się paskudnie ze świadomością, że jego dziecko było już na tyle mądre, by dedukować w taki sposób - wyciągać te same wnioski i budować te same przerażające teorie co on - choć jednocześnie, jak zawsze, cieszyła go inteligencja Rosapelo i jego zdolność logicznego myślenia. Chłopak miał już czternaście lat i powoli przestawał był dzieckiem, które bez zastrzeżeń łyka to, co starsi powiedzą, i nie zastanawia się nad tym więcej. Jednak Law musiał go teraz uspokoić, a nie wzmagać jego obawy.

- Myślę, że za wcześnie, żeby coś takiego stwierdzić - odparł ostrożnym tonem, ale Rosapelo i tak zadrżał na tę odpowiedź... czyli pewnie spodziewał się albo miał nadzieję, że usłyszy zaprzeczenie. Law stłumił westchnięcie i powtórzył tylko swoje wcześniejsze słowa: - Zwichnięcia się zdarzają.

Chłopiec kiwnął głową, a potem mruknął:

- Przepraszam - po czym wstał od stołu i zaniósł swój talerz z ledwo tylko napoczętym jedzeniem do kuchni.

- Nie masz za co mnie przepraszać - powiedział Law, odprowadzając go wzrokiem. "To ja powinienem przepraszać za to, że wciąż, wciąż, nie mogę ci pomóc... wyleczyć cię raz a dobrze", pomyślał i zacisnął wargi w cienką linię. "Mam nadzieję, że mnie kiedyś za to nie znienawidzisz, Pelo..."



Następne dwa miesiące upłynęły jednak bez żadnych urazów i Rosapelo znów był po swojemu pogodny. Nawet jeśli dręczyła go niepewność, nie dawał po sobie nic poznać. Krzątał się po mieszkaniu jak wcześniej, chodził na treningi - teraz rzadsze, bo wraz z końcem roku szkolnego miał więcej nauki, podobnie jak jego drużyna - i normalnie z Lawem rozmawiał. Uśmiechał się aż po same oczy, w których często lśnił entuzjazm. Ponad wszelką wątpliwość czuł się dobrze i Law rozpaczliwie pragnął, by tak już zostało, choć rozsądek tylko wyśmiewał taką nadzieję.

Wiosna była ciepła i pogodna, zaś w maju praktycznie nastało lato. Sengoku-san ostatecznie nie przyjechał, gdyż wygrał wycieczkę na South Blue w konkursie zorganizowanym przez producenta jego ulubionych krakersów ryżowych, obiecał jednak, że na pewno pojawi się jesienią. W światowym brukowcu ukazał się artykuł o tym, że Rosapelo jest tak naprawdę nieślubnym synem Trafalgara Lawa, a nie żadną spotkaną przypadkowo sierotą. Rewelację tę poparły wywiady z kilkoma kobietami, zgodnie przedstawiające najwybitniejszego lekarza na świecie jako playboya, który w młodości nieźle sobie poczynał z płcią piękną. "Marynarz ma żonę w każdym mieście", powtarzało się często w tych artykułach, dodając do tej wyświechtanej frazy: "oraz dziecko". Redakcja zapewniała, że dotarła do kilku osób, które "z dużym prawdopodobieństwem są potomkami Chirurga Śmierci i zamierzają dochodzić swoich praw"... temat jednak urwał się jak nożem uciął, kiedy konkurencyjny magazyn zamieścił na swoich łamach list Lawa, który dało się streścić mniej więcej tak: "Domniemane potomstwo zapraszam na Raftel na przeprowadzenie badań genetycznych, które rozwieją wszelkie wątpliwości co do pokrewieństwa". Nie trzeba wspominać, że żaden pretendent do nazwiska Trafalgar się nie pokazał.

W ostatnim tygodniu czerwca szkoła zorganizowała jednodniową wycieczkę na Wulbel, jedną z sąsiednich wysp, gdzie Nico Robin odkryła lepiej niż na Raftel zachowane ruiny starożytnej cywilizacji. Z czasem wykopaliska archeologiczne zaczęły dostarczać także innych materiałów, co stało się pretekstem, by otworzyć tam muzeum historii naturalnej. Ze wszystkich pięciu wysp Wulbel cechowała się najłagodniejszym krajobrazem, na który w większości składały się obszerne równiny i niewysokie wzgórza w miejsce stromych gór jak na Raftel i Vokzel czy stratowulkanu jak na Tihxel. Plan wycieczki zawierał wizytę w muzeum oraz ruinach, a także - co dzieciaki kręciło może najbardziej - wejście do stojącego niedaleko plaży niewielkiego parku rozrywki o tematyce prehistorycznej. Rosapelo, którego interesował szeroko pojęty świat, za nic nie chciał przegapić okazji, by zobaczyć inną wyspę, wiec Law oczywiście pozwolił mu jechać. Upomniał go jedynie - tak z dziesięć razy - by nie właził na wysokie miejsca i w żadne inne, z których groził mu upadek, a chłopiec solennie obiecał, że nie będzie tego robił. "Nie jestem już małym dzieckiem, żeby mnie ekscytowało włażenie na gumowe dinozaury", dodał z godnością, a Law miał takie dziwnie nieprzyjemne uczucie, w którym kołatało się coś na kształt słodko-gorzkiej konstatacji: "Moje dziecko nie jest już dzieckiem".

Po wspólnym śniadaniu przepełniony entuzjazmem nastolatek pobiegł do szkoły, gdzie uczniowie mieli zbiórkę, a Law wrócił do szpitala. Pogoda panowała piękna, na niebie nie było ani jednej chmurki i wyglądało na to, że tak jak wczoraj będzie upał. Do przedwczoraj padało, jednak jeden gorący i słoneczny dzień wyprawił przeważającą część wilgoci z powrotem w atmosferę. Law w myślach dokonał przeglądu bied, których mógł sobie napytać Rosapelo, a że miał bogatą wyobraźnię, lista była długa i zawierała między innymi: potknięcie o kamień albo własne nogi, pośliźnięcie na błocie, niewidocznej w trawie kałuży albo na gradzie (mogła przyjść burza z gradobiciem), spadnięcie z klifu albo z dinozaura (wbrew deklaracjom), no i oczywiście potrącenie przez kolegów i uderzenie w ścianę czy inną barierę. Potem zrobiło mu się od rozważania tych ewentualności niedobrze i zmusił się do skupienia na pracy, jednak z każdą upływającą minutą czuł się gorzej i w porze lunchowej wiedział, że wyrażenie zgody na wyjazd było najgorszą decyzją w jego życiu oraz wyrazem głupoty, o jaką siebie nigdy nie podejrzewał (przynajmniej od czasu, gdy postanowił sprzymierzyć się ze Słomkowym Kapeluszem Luffym). Musiał z całych sił opierać się pragnieniu, by wskoczyć w łódź podwodną i popłynąć na Wulbel. Na stołówce prawie go zemdliło i koniec końców wrócił do swojego gabinetu - z myślą, że zaraz wyshamblesuje całe szpitalne jedzenie do oceanu.

Siedział przy biurku, zaciskając dłonie tak mocno, że czuł ból w knykciach, i usiłował odgonić napad paniki. "Przecież ma wzmocnione kości", powtarzał sobie niczym mantrę. "Nic sobie nie złamie. A ewentualne zwichnięcie... cóż, nie zabije go." Oczywiście myśl o tym, że Rosapelo mógłby cierpieć - gdzieś daleko... w każdym razie poza zasięgiem Ope Ope no Mi - powodowała, że jego serce wykonywało bardzo niezdrowe ewolucje w jego klatce piersiowej. Rosapelo już wystarczająco wiele wycierpiał, więcej, niż było to akceptowalne... a tymczasem Law być może znów naraził go na ból. Był ponad wszelką wątpliwość najgorszym rodzicem na świecie i w tym momencie czuł do siebie tylko odrazę. Powinien był zakazać mu wyjazdu, powiedzieć, że kiedyś tam pojadą we dwóch. Och, dlaczego do tej pory nie odwiedzili Wulbel? Dlaczego zawsze tylko siedzieli na Raftel, zamiast pozwolić Rosapelo zobaczyć kawałek świata - pod bezpiecznym okiem najlepszego lekarza? Miałby wymówkę, żeby odmówić chłopcu zgody na udział w wycieczce...! "Jesteś dupkiem i idiotą, Trafalgarze Law", powiedział sobie i miał wielką ochotę uderzać czołem o biurko.

- Hej... Wszystko w porządku? - dobiegł od drzwi znajomy głos. Law popatrzył w tamtą stronę i ujrzał Bepo z ręką na futrynie. Teraz sobie przypomniał, że rzeczywiście słyszał przed chwilą pukanie. - Gdyby chodziło o kogoś innego, pomyślałabym, że chodzi o rozstrój żołądka - dodał mink. - Co się stało? Dlaczego wyglądasz, jakbyś szedł na ścięcie?

- Rosapelo... Pozwoliłem mu jechać na wycieczkę szkolną na Wulbel - odparł Law głuchym szeptem, czując, że jego twarz już zastygła w maskę przerażenia.

- O?

Law ściągnął brwi.

- Co za "o?"...? - spytał z niezadowoleniem.

- To chyba dobrze, że pozwoliłeś mu jechać...? - zasugerował Bepo uprzejmie. - Jest na tyle duży, że nie musi trzymać cię cały czas za rękę.

Law zmarszczył się jeszcze bardziej.

- Nie rozumiesz? Przecież może sobie zrobić krzywdę. Ten chłopak jest jak szklana figurka. Wystarczy jedno pchnięcie i się rozsypie...

Urwał. Znów miał uczucie, że zaraz sam się rozsypie.

- Nawet po tej twojej specjalnej kuracji, o której nikomu nie zgodziłeś się powiedzieć? - podpytał Bepo.

Law znów podparł głowę rękami.

- Nawet. Znaczy się... Przestał się łamać, ale teraz dla odmiany zaczęły go męczyć zwichnięcia... - wydusił.

- Cóż, na zwichnięcia się nie umiera - stwierdził kierownik oddziału ratunkowego, podchodząc bliżej. - A jeśli wzmocniłeś mu szkielet, to nie powinien się łamać. Oczywiście jest jak każde dziecko narażony na wszystkie inne nieszczęścia... ale po co je przepowiadać...?

- Żeby być przygotowanym...? - rzucił Law półgębkiem.

- Zniszczysz sobie zdrowie - mruknął Bepo, opierając się o kant biurko.

Law jęknął i poczochrał sobie włosy... ale zdał sobie sprawę, że obecność przyjaciela choć trochę uspokaja jego nerwy.

- Pewnie myślisz, że jestem przewrażliwionym rodzicem...? - wymamrotał po chwili, podnosząc na niego błędny wzrok... i poczuł się głupio już w momencie, gdy wypowiadał te słowa.

- Cóż... - odparł mink dyplomatycznie. - Powiedzmy, że twój dzieciak rzeczywiście jest nieco specjalny pod względem medycznym, więc... hmm, masz prawo czuć większe zaniepokojenie niż przeciętny ojciec. Poza tym jesteś ojcem dopiero od roku... no, trochę dłużej... więc stoisz na przegranej pozycji względem innych rodziców, którzy do tego czasu już daaaaawno zdążyli się przyzwyczaić... oswoić z obawą o dziecko.

Law znów jęknął.

- Nie powinienem był pozwolić mu jechać - mruknął z rozpaczą. - Zwariuję zaraz, naprawdę...

- Mam zawołać Clione...? - spytał Bepo niewinnym tonem, a Law aż się zatrząsł na tę propozycję.

- Ani się waż. Tylko jego tu brakuje...

- No to nie wiem, może weź łódź i popłyń tam - zaproponował mink. - Przekonaj się, że wszystko jest okej. Zastąpię cię na konsultacjach, akurat mam na dole spokój. Co prawda spotka się to pewnie z wielkim zawodem publiczności, ale poświęcę się dla ciebie. Przynajmniej chirurgom i ortopedom będę mógł doradzić.

Law raz jeszcze popatrzył na niego.

- Jak raz popłynę, wtedy zawsze będę to robił - wyksztusił, szeroko otwierając oczy. - Nie powinienem...

- Do takich rzeczy to naprawdę potrzeba ci Clione, nie mnie - odparł Bepo z nutą niecierpliwości. - Zdecyduj się.

Zanim jednak Law się zdecydował, dźwięk ślimakofonu w kieszeni fartucha sprawił, że prawie podskoczył. W następnej jednak sekundzie, zanim jeszcze odebrał, poczuł, jak spływa na niego zupełny spokój - jakby na to właśnie czekał. Słuchając komunikatu, wydawało mu się, jakby znajdował się w przyjemnie chłodnej wodzie, która niwelowała każde poruszenie. "Wiadomość ze szpitala na Wulbel... pański syn... wypadek... proszą o wysłanie transportu..."

- Mówiłem ci - powiedział do minka głosem całkowicie pozbawionym emocji, a potem, nie czekając na odpowiedź, teleportował się do przystani.

Skontaktował się ze szpitalem na Wulbel, poinformował, że jest w drodze, i dowiedział się, że Rosapelo doznał licznych złamań, ale jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Następne pół godziny - tyle trwała podróż na sąsiednią wyspę - spędził ze wzrokiem wbitym w ciemną toń wody przed sobą. Patrząc na niego, nikt by nie przypuszczał, że zaledwie przed kilkoma minutami ten mężczyzna znajdował się na granicy paniki albo już poza nią. Siedział w kokpicie w jednej pozycji, wyprostowany, trzymając ster pewnie w obu rękach. Wiedział, że twarz ma spokojną, bez wyrazu, a jego oczy w tym przytłumionym świetle łodzi podwodnej błyskają żółcią. W jego ciele nie drgał żaden mięsień - poza tymi, których używał do kierowania łodzią, ale to były tylko szybkie, precyzyjne ruchy, po których znów zamieniał się w zastygły posąg. Jego serce biło mocno i nieco szybciej niż normalnie. Oddychał przez nos, ale głęboko, prawie całą objętością płuc. To był stan, który wyzwalało w nim zagrożenie - dawno temu tak reagował na walkę, a w ostatnich latach na sytuacje kryzysową, w której musiał ratować cudze życie.

Law był typem człowieka, u którego nagły wypadek powodował maksymalne skupienie na tym, co powinien robić - i uspokajał. Było to cudowne uczucie, w którym znikało absolutnie wszystko poza celem i dążącym do niego działaniem. Jego cała energia szła na leczenie, nie mógł jej używać do niczego innego. W tej chwili już osiągnął komponent fizyczny tego stanu, choć jeszcze nie psychiczny - jego myśli wciąż biegały własnym torem, jednak nie mogły już wpływać na jego organizm i zachowanie. A kiedy znajdzie się w bezpośrednim kontakcie z tym, co wymagało jego akcji, wówczas umysł i ciało zsynchronizują się w pełni i będą działać jako całość.

Rosapelo doznał licznych złamań? Przecież jego kości zostały wzmocnione najtwardszym znanym materiałem i nie miały prawa się łamać - tak pomyślałby laik. Law jednak wiedział, że nawet ta metoda nie gwarantowała chłopcu życia pozbawionego ciągłych urazów szkieletu. Miał nadzieję, łudził się, chciał coś zrobić... jednak wszystko na próżno. Ponieważ Rosapelo wciąż rósł, przeważająca część diamentowych włókien została wprowadzona jedynie w trzony kości, a nie nasady. Pomiędzy trzonem a nasadą znajdowała się chrząstka, która wytwarzała tkankę kostną, a chrząstek pod żadnym pozorem nie wolno było uszkodzić, gdyż spowodowałoby to zaburzenie wzrostu. Law odważył się zaryzykować ingerencję w chrząstki i umieścił kilka włókien na całej długości kości - tak że przecinały one chrząstkę - jednak wraz ze wzrostem kości zostały one naturalnie "przesunięte" jedynie do trzonu, który cały czas się wydłużał.

Kości przeważnie łamały się właśnie w trzonie, który był anatomicznie najwęższy, zaś w przekroju posiadał najmniejszą gęstość, dlatego wzmocnienie trzonów na pierwszy rzut oka wydawało się sensowną opcją. Jednak taka operacja niosła z sobą oczywiste ryzyko: skoro trzon został utwardzony poza granicę złamania, wówczas cała destruktywna siła uderzenia szła na miejsce, w którym wzmocniona struktura tkankowa stykała się z niewzmocnioną. Początkowo mogło to powodować jedynie zwichnięcia, jednak Rosapelo znów urósł o kilka centymetrów, wiec włókna "wysunęły" się już z nasad. Law spodziewał się, że na Wulbel zastanie swoje dziecko z licznymi złamaniami właśnie nasad kostnych. Innej opcji po prostu nie było.

Świadomość, że własnym działaniem naraził Rosapelo na cierpienia - a przecież największym przykazaniem każdego lekarza jest: "po pierwsze nie szkodzić" - jak również wynikające z niej wyrzuty sumienia, w innej sytuacji wprawiłaby go w obłęd, jednak teraz, gdy miał wszystko pod kontrolą, mógł analizować tę kwestię na chłodno i spokojnie. Wiedział, że użył tej metody, ponieważ nie było lepszych. Wiedział, że lepsze efekty dałoby poczekanie na to, aż chłopiec skończy rosnąć, jednak mogło to jeszcze potrwać nawet i dziesięć lat. Podczas dziesięciu lat mogło się zdarzyć wiele nieszczęść i wypadków, łącznie z najgorszą ewentualnością, której nawet nie chciał dopuszczać. Jedyną możliwością, by tego uniknąć, byłoby całkowite zakazanie Rosapelo ruchu - ale jak można było coś takiego w ogóle rozważać w przypadku nastolatka? Unieruchomić na całą dekadę? Zamknąć w czterech ścianach, nie pozwalać się spotykać z przyjaciółmi ani uprawiać sportu? Młodemu człowiekowi, który zostałby do tego zmuszony, takie zniewolenie prawdopodobnie wydawałoby się gorsze niż sama śmierć... a na pewno gorsze niż sporadyczne złamania, które Ope Ope no Mi mógł wyleczyć w ciągu kilku minut.

Law jednak wiedział, że tych złamań będzie coraz więcej, bo w ciągu ostatnich dwóch lat widział na własne oczy, jak zwiększa się ich częstotliwość. Kości Rosapelo stawały się coraz bardziej kruche i to był proces, którego nie dawało się cofnąć. I nawet jeśli teraz łamał sobie głównie nogi i ręce, to prędzej czy później dojdzie do złamania, które zagrozi jego życiu, na przykład kręgosłupa. Law musiał - musiał! - znaleźć sposób, by temu zapobiec. Tylko on mógł to zrobić. A do tego czasu naprawdę lepiej będzie wyeliminować wszystkie zagrożenia, nieważne jak mocno Rosapelo mógł przeciw temu protestować.

Radar poinformował, że łódź zbliża się do wyspy, więc Law zmniejszył prędkość i po chwili przybił do portu. Nie był na Wulbel od czasu, gdy wizytował tutejszą klinikę przed ponad dekadą, jednak dzięki doskonałej pamięci, która przechowywała mapę każdego odwiedzonego przez niego miejsca, wiedział, dokąd musi się kierować. Teleportował się na teren szpitala, a potem udał wprost na izbę przyjęć. Siedząca na recepcji pielęgniarka wypadła zza biurka i próbowała go zatrzymać, jednak nawet nie zwolnił kroku. Spojrzał na nią jedynie i powiedział pozbawionym emocji głosem:

- Jestem Trafalgar Law ze Szpitala Pamięci Corazona na Raftel. Przyjechałem po swojego syna, który trafił do was jakąś godzinę temu z licznymi złamaniami.

Pielęgniarka wyraźnie się zmieszała.

- Doktor Law, oczywiście... - odparła. - Zaprowadzę pana, proszę tędy.

W korytarzu siedziała kobieta, w której Law rozpoznał jedną z nauczycielek Rosapelo. Na jego widok podniosła się z ławki i ze łzami w oczach zaczęła chaotycznie relacjonować przebieg wydarzeń i przepraszać. Dał jej jednak znać, żeby się uciszyła, nawet się przy niej nie zatrzymując. Nie miał czasu zajmować się rzeczami, które nie miały żadnego znaczenia. Nie chciał słyszeć głosów ludzi, którzy go nie obchodzili.

Chciał słyszeć tylko Rosapelo... ale idąc korytarzem, poczuł ulgę, że jednak nie słyszał. Ponad wszystko nie chciał być świadkiem jego cierpienia. Trochę za późno, powiedział głos w jego głowie, ale zignorował go. Rosapelo prawdopodobnie dostał zastrzyk przeciwbólowy... albo był nieprzytomny. Kiedy pielęgniarka zaprowadziła go do sali przyjęć, zobaczył, że chodziło o to drugie. Rosapelo leżał nieruchomo na stole do badań, bardzo blady, z zamkniętymi oczami i śladami łez na policzkach. Obok stało dwóch lekarzy - jeden łysiejący w średnim wieku, drugi młodszy i wysoki - którzy oglądali zdjęcia rentgenowskie. Odwrócili się, gdy wszedł.

- Doktor Law - zaczął starszy, a na jego twarzy odbiła się ulga pomieszana z obawą, co było normalną reakcją większości lekarzy, którym zdarzyło się przy pracy spotkać Trafalgara Lawa. - Jak dobrze, że pan jest. To naprawdę...

- Zajmę się nim - przerwał mu Law tym samym tonem, którym odezwał się do pielęgniarki, i zbliżył się do łóżka. - Proszę się odsunąć. ROOM.

Ponieważ był już przygotowany, a poza tym znajdował się w tym szczególnym stanie odcięcia emocjonalnego, widok ten nie mógł nim wstrząsnąć. Wszystkie kości długie kończyn Rosapelo były złamane na wysokości nasad, tuż poza strefą umocnioną przez włókna, niektóre wieloodłamowo. Na szczęście żebra, miednica, kręgosłup i czaszka nie odniosły obrażeń... Cóż, gdyby tak było, Rosapelo znajdowałby się teraz prawdopodobnie na bloku operacyjnym albo na intensywnej terapii. Albo nawet...

Zakazał sobie dalszych rozważań i zajął się leczeniem, wprowadzając chłopca w głęboką anestezję. Odbudował tkankę kostną i chrzęstną nasad tak dokładnie, że nikt nie byłby w stanie powiedzieć, gdzie przebiegały linie złamań. Naprawił torebki stawowe uszkodzone przez odłamy kostne, zerwane naczynia krwionośne i nerwy. Zlikwidował stan zapalny przylegających tkanek. Kiedy skończył, organizm Rosapelo był jak nowy, jakby nigdy nic mu nie dolegało...

"Do następnego razu", wpełzło do jego umysłu niczym lodowaty wąż.

- Zabieram go ze sobą - oznajmił lekarzom, którzy przez cały ten czas stali w milczeniu po drugiej stronie pomieszczenia.

- Tak po prostu? - spytał młodszy lekarz, na co starszy obrzucił go zszokowanym spojrzeniem i próbował uciszyć, ale bez powodzenia. - Bez słowa wyjaśnienia? I naprawdę nie zasłużyliśmy, żeby na nas tak patrzeć... Jakby chciał doktor zmieść ten szpital z powierzchni ziemi.

W twarzy Lawa nie drgnął ani jeden mięsień, gdy patrzył na mężczyznę, który przyglądał mu się urażonym i jednocześnie wyzywającym wzrokiem.

- Nie zrobiliście nic złego - odpowiedział ze spokojem. - O nic was nie obwiniam. - "Poza tym, że znajdujecie się na wyspie, gdzie mój syn doznał krzywdy."

- Doktorze Martin, proszę przestać. Jest pan niegrzeczny - odezwał się starszy lekarz, a potem podszedł bliżej. - Po prostu... Nie spodziewaliśmy się... Pański syn... Takie okropne złamania...?

- Rosapelo ma bardzo kruche kości, jego leczenie wciąż trwa - powiedział Law, choć wcale nie zamierzał.

- A te... druty? Co to jest? Nigdy czegoś takiego nie widziałem - dopytywał się mężczyzna. - Chciałbym...

- To część leczenia - odparł Law, opierając się ochocie zgrzytania zębami. - Muszę wracać na Raftel. - Odwrócił się do pogrążonego w narkozie Rosapelo, ale potem jeszcze zerknął przez ramię i mruknął: - Dziękuję - choć wcale nie musiał.

Nie czekając na reakcję, która i tak go nie obchodziła, teleportował się z chłopcem do łodzi podwodnej, a potem spędził pół godziny zastanawiając się nad następnym posunięciem. Kiedy już byli tylko we dwóch, stan nienaturalnej koncentracji powoli zaczął ustępować i powróciły emocje. Ulga, że z Rosapelo wszystko w porządku, nie mogła przesłonić głębokiej obawy o jego dalszy los. Nawet jeśli teraz chłopcu już nic nie dolegało, podstawowy problem pozostał nierozwiązany i Rosapelo był narażony na kolejne urazy. Każda metoda jak dotąd zawiodła... i lepiej będzie usunąć włókna diamentowe przynajmniej z kości kończyn. Law musiał wymyślić jakiś nowy sposób na wzmocnienie szkieletu nastolatka. Dobrze, że były wakacje i chłopiec mógł zostać w domu. Oczywiście nie będzie tym zachwycony, ale na pewno zrozumie, że nie powinien się narażać na wypadek - przynajmniej do czasu opracowania nowego planu postępowania.

Law czuł się fatalnie - ze względu na Rosapelo, ale też na siebie. Dlaczego nie mógł go wyleczyć? Dlaczego Ope Ope no Mi nic nie mógł tutaj zdziałać? Dlaczego to musiało się przytrafić akurat człowiekowi, który był mu najdroższy? Zignorował głosik przypominający, że gdyby nie te złamania, oni dwaj prawdopodobnie nigdy by się nie spotkali i na pewno nie staliby się dla siebie tym, czym byli teraz... To się już wydarzyło i nie miało sensu wracanie do tego - sens miało jedynie skupienie się na teraźniejszości. Dlaczego nie mógł znaleźć żadnej przyczyny złamań? Dlaczego nie mógł wzmocnić kości? Po raz tysięczny zapytał samego siebie, co z niego był za najlepszy lekarz na świecie, skoro w tej sytuacji nijak nie mógł pomóc?

A Rosapelo... Jak mógł mu ufać, skoro Law raz po raz jego zaufanie zawodził? Obiecywał, że go uzdrowi, że zakończy te złamania raz na zawsze - a tymczasem wciąż się z tego nie wywiązywał. Rosapelo mu wierzył, podchodził do każdego pomysłu otwarcie, z chęcią, z optymizmem. Podporządkowywał się wszystkim zaleceniom, nawet jeśli oznaczały rezygnację z aktywności ruchowej albo stałą czujność przy chodzeniu. Bez słowa skargi znosił wszystkie ograniczenia i wykonywał tę pracę, która w procesie leczenia należała do niego. I wszystko na nic. Law chciał być człowiekiem, na którym można było polegać - nawet nie tylko dla Rosapelo, ale w ogóle - a jednak teraz ponosił na tym polu całkowitą porażkę.

To było frustrujące, uwłaczające i bardzo bolesne. Miał ochotę wrzeszczeć, tłuc pięścią o ster łodzi, zgrzytać zębami i płakać. Nienawidził kłopotów i zawsze szukał rozwiązania, wyjścia z niekomfortowego położenia. Szczycił się swoją inteligencją - niektórzy uważali go za geniusza - która pozwalała mu opracowywać najlepsze plany. Jego umiejętności - albo sama pozycja - pozwalały mu następnie wprowadzać je w życie. Przyzwyczaił się do świadomości, że było naprawdę bardzo niewiele rzeczy, których Trafalgar Law nie byłby w stanie osiągnąć, jeśli tego pragnął - nie tylko na polu medycznym, ale i każdym innym. Nie bez powodu wciąż uważano go za jedną z najbardziej wpływowych osób na świecie, choć przecież od kilkunastu lat nie ruszył się z Raftel dalej niż na sąsiednie wyspy. Dlatego wypełniające go teraz wrażenie zupełnej bezsilności było tak bardzo nie do zniesienia... Uderzało w jego poczucie własnej wartości, wywoływało potężne wyrzuty sumienia i przygnębiało - a do tego rezonowało z cierpieniem Rosapelo, chłopca, który stał się dla niego jedyną ważną istotą na świecie.

Ale nie mógł się poddawać. Musiał się wziąć w garść. Musiał dalej myśleć i szukać, i próbować, ucząc się na popełnionych błędach i porażkach. Im większy miał dług zaufania wobec Rosapelo, tym większą musiał przywołać determinację, by go spłacić. Rozwiązanie na pewno się znajdzie. Nie był już tym słabym człowiekiem, który musiał złożyć swój los w cudze ręce - jak wtedy, gdy potrzebował pomocy Corazona, a później Słomkowego. Był potężny, miał siłę, by iść przed siebie i nie ustawać, nie zatrzymywać się w pół drogi, aż zdobędzie to, czego potrzebował. Nie, nie zamierzał mówić sobie: "Tyle wystarczy, więcej nie dam rady". Jeśli będzie trzeba, przekroczy granice niemożliwego i sprawi cud - tak jak kiedyś to właśnie sprawiony cud uratował jego.

Teleportował się z Rosapelo do domu i ułożył chłopca w jego łóżku. Stał przez chwilę, przyglądając się jego uśpionej twarzy i dziwiąc się temu, że jest w stanie z każdym dniem kochać go mocniej. Ale przecież... nie uznawał półśrodków - i to było dobre. Wiedział z doświadczenia, że tylko taka szalona i nieuznająca barier miłość ma zdolność ocalenia.

Po trzech godzinach przyjmowania pacjentów został jeszcze na chwilę w gabinecie, by przygotować się na ponowne spotkanie z Rosapelo. Wiedział, że chłopiec będzie przygnębiony - i to z wielu powodów. Był nieostrożny i nabawił się nowych urazów. Wycieczka nie udała się i musiał ją przerwać, narobił stracha kolegom oraz opiekunom i sprawił kłopot Lawowi. A w dodatku znów się połamał, co ponad wszelką wątpliwość kładło kres marzeniom o zdrowiu i sprawności. Już jedno by wystarczyło, by wprawić nastolatka w depresję, a co dopiero wszystkie naraz... Jak Law miał go pocieszyć? Jak wesprzeć jego wiarę w to, że wszystko będzie dobrze? Jak poprawić mu nastrój?

Zabrać go na lody? Kupić nową książkę? Spróbować popatrzeć na sytuację z humorem, a potem zagadać na wszystkie inne tematy? Nie, wiedział, że jedyne wyjście to być po prostu sobą - i pozwolić Rosapelo być sobą. Chłopiec powiedział, że potrzebuje jego słów i chce ich słuchać, gdyż zawsze były szczere. Był za mądry, by przyjąć płytkie zapewnienia - ale nie oczekiwał też, że Law powie, że nie wie, co robić. Trzeba więc było znaleźć złoty środek, w którym prawda będzie spleciona z wiarą i nadzieją, a wszystko wzmocnione niezachwianą miłością. Kiedy to postanowił, był gotów spojrzeć Rosapelo w oczy.

Zastał chłopca na kanapie, z Tygrysem zwiniętym w kłębek na kolanach. Wiedział, że w ten sposób Rosapelo chciał mu pokazać, że wszystko z nim okej - przecież gdyby został w łóżku, wrażenie byłoby inne. Uderzyła go świadomość - wzmagając w piersi uczucie ciepła - że skoro chłopiec nie chciał go martwić, znaczyło to, że przejmował się i dbał o niego. Uśmiechnął się.

- Jestem - powiedział od progu. - Mamy coś do jedzenia?

- Zamówiłem obiad - odparł Rosapelo neutralnym tonem i wstał, wcześniej zdejmując z nóg Tygrysa. - Nałożę.

Law umył ręce w łazience, a potem w kuchni nalał wody do dzbanka i zabrał wraz ze sztućcami do stołu, na którym Rosapelo postawił dwa talerze. Posiłek przebiegał w ciszy, ale znali się już na tyle dobrze, że ta cisza nie wydawała się wrogiem. Kiedy Law opróżnił swój talerz i odsunął go na bok, położył obie ręce na blacie i pochylił się w przód, przyglądając się chłopcu uważnie.

- Pelo, chcę cię przeprosić - powiedział, a Rosapelo popatrzył na niego niepewnie. - Miałem nadzieję, że ta ostatnia metoda wreszcie pomoże na twoje złamania, jednak stało się inaczej. Ponieważ wciąż rośniesz, także ten sposób nie był doskonały i chcę, żebyś wiedział, że jest mi z tego powodu naprawdę przykro. Domyśliłeś się jakiś czas temu, że wzmocnienie kości spowodowało inny rozkład sił działających na jej strukturę i ostatecznie sprowokowało inne urazy niż wcześniejsze... tak jak dzisiaj. Muszę wymyślić coś nowego - stwierdził spokojnie, nie za lekko, ale też nie w tonie wskazującym, że jest to coś trudnego.

Chłopiec milczał przez chwilę.

- Czyli dopiero gdy przestanę rosnąć, takie metody będą miały szanse powodzenia? - spytał trzeźwym tonem, ale zanim doczekał odpowiedzi, mówił dalej: - Więc może powinieneś sprawić, żebym już nie rósł, Law-san.

- To nie wchodzi w grę. Jesteś za niski - odparł Law, kręcąc głową.

- Wierz mi, wolę być niski i sprawny ruchowo niż narażony na ciągłe złamania, zwichnięcia i inne uszkodzenia - powiedział Rosapelo z naciskiem.

- Daj mi szansę - poprosił Law. - Nie możemy się poddawać już teraz. Na pewno znajdę jakąś metodę.

Chłopiec otworzył usta, a potem je zamknął. Law miał paskudne uczucie, że Rosapelo chciał powiedzieć: "Czy nie wystarczy już tych eksperymentów na moim ciele?".

- Wiem, że to dla ciebie trudne... - mówił dalej. - Nie, to nieporozumienie - poprawił się zaraz. - Jesteś w koszmarnej sytuacji, której nikt nie mógłby ci zazdrościć. A ja, zamiast ci pomóc, jedynie dokładam się do twojego cierpienia...

- Przestań - przerwał mu chłopiec. - Zdaję sobie sprawę, że każde leczenie obarczone jest ryzykiem... działaniami niepożądanymi...

- Pelo, wielokrotnych złamań nie można traktować jako działania niepożądane - stwierdził Law cicho.

- Chodzi mi o to, że... Rozumiem, że tak mogło się stać - odparł Rosapelo mocnym głosem. - Więc nie obwiniaj się, dobrze?

Law milczał, patrzył tylko na niego, lekko marszcząc czoło. Rosapelo oparł się o krawędź stołu.

- Law-san... Zawdzięczam ci życie - powiedział, gdy Law wciąż nic nie mówił. - Straciłem już rachubę ile razy. Przecież wiem, że nie zrobiłbyś mi krzywdy. Wiem to! Nie chcę, żebyś z mojego powodu miał wyrzuty sumienia.

- Pelo... Jestem lekarzem... i jestem twoim opiekunem - odparł Law spokojnie, choć w środku cały się trząsł. - Przynajmniej z tych dwóch powodów masz prawo mnie... masz prawo mieć do mnie żal.

- Nie mam do ciebie żalu! - zawołał Rosapelo z irytacją. - Nie słyszałeś, co powiedziałem? Zawdzięczam. Ci. Życie. A może masz mnie za kogoś, kto zapomina o czymś takim przy pierwszej okazji...? Kiedy sprawy przestają się układać...?

- Wolę, żebyś mnie winił niż siebie.

Rosapelo siedział przez moment z otwartymi ustami i tylko mrugał, wpatrując się w niego. Potem spuścił głowę i zgarbił ramiona, cofając się na krześle. Law czuł, jak szybko bije jego serce, ale wciąż panował nad nerwami i cieszyło go to - tak samo jak to, że chłopiec wciąż tutaj był i chciał prowadzić tę rozmowę.

- Czy musimy się cały czas o coś obwiniać? - mruknął Rosapelo ze wzrokiem wbitym we własne kolana. - Czy nie możemy po prostu godzić się z tym, co... co przynosi nam życie? Skupić się na tym, co jest dobre, zamiast ciągle widzieć te gorsze strony?

- To by było świetne - przyznał Law - ale ja muszę być zawsze przygotowany także na te gorsze strony.

- Wiesz, że nie o to mi chodzi - burknął chłopiec. - Rety... Nie wiem, jak z tobą rozmawiać, Law-san...

- Dobrze ci idzie - stwierdził Law półgębkiem, choć wcale nie zamierzał.

Rosapelo obrzucił go zirytowanym spojrzeniem, jakby chciał potwierdzić, że Law się z niego nabija... ale przynajmniej nastrój nie był już tak ciężki. Chłopiec wyprostował się na krześle i odgarnął przydługą grzywkę z oczu.

- Zamierzasz mi usunąć wszystkie włókna z kości? - spytał w końcu, bo pewnie uznał za głupie to, że tylko tak siedzą w ciszy.

- Nie, tylko z rąk i nóg. W żebrach i kręgach zostawię, one rosną znacznie wolniej.

- Myślisz, że uda ci się je sprzedać po lepszej cenie, niż kupiłeś? - padło kolejne nieoczekiwane pytanie. - Dobrze by było mieć z całej tej sprawy jakąś korzyść - stwierdził nastolatek pragmatycznie.

Law mrugnął.

- Nie mam pojęcia - odparł z krzywym uśmiechem, na który mógł sobie teraz pozwolić. - Akurat to mnie najmniej zajmuje. W każdym razie chwilowo wrócimy do wzmacniania kości metodą numer jeden, czyli zwiększania ich gęstości.

Rosapelo oparł czoło na splecionych dłoniach.

- To dlatego, że cię nie posłuchałem, Law-san - powiedział cicho. - Obiecałem ci, że będę unikać miejsc, w których mogę się narazić na upadek, ale... Jeden z dzieciaków, trzy klasy niżej, wlazł na dinozaura i się zaczepił ubraniem, nie mógł zejść. A ja akurat byłem obok, więc chciałem mu pomóc, zanim spadnie. To nie było zbyt mądre, ale nie mogłem nic poradzić - przyznał z zażenowaniem, choć też jakimś wyzwaniem. - Tylko że on wpadł w jeszcze większą panikę i zaczął się szarpać, i tak mnie pchnął, że koniec końców to ja spadłem... na szczęście na ręce i nogi... Znaczy się... - Urwał, zdając sobie sprawę, że to jednak nie było szczęście.

- Czyli następnym razem może raczej powinienem ci przykazać, żebyś pod żadnym pozorem nie udawał bohatera - skomentował Law kwaśno.

- Będzie następny raz? - spytał Rosapelo, unosząc na niego wzrok, w którym jaśniała taka nadzieja, że Law spojrzał w bok.

- Kiedyś na pewno - mruknął.

Siedzieli przy stole w atmosferze, jak mu się wydawało, spokoju, wzajemnej troski i szacunku. I znów się nie pokłócili, choć było po temu aż za wiele powodów. Law pomyślał, że z nich dwóch Rosapelo może być mądrzejszy, pragnąc skupiać się na pozytywach, na nadziei, zamiast w pierwszej kolejności dostrzegać te mniej radosne sprawy i popadać w przygnębienie, obwiniać się i ciągle przepraszać.

- Naprawdę nie masz mi za złe? - odważył się wreszcie spytać.

Rosapelo wzruszył ramionami.

- Dopóki tu jesteś, nic mi nie grozi - odpowiedział, choć właściwie to nie była żadna odpowiedź, czego Law nie omieszkał mu wytknąć. - Po prostu... podoba mi się moje życie... więc jak długo mogę żyć, tak długo nie zamierzam narzekać - wyjaśnił, patrząc na niego z przekonaniem. - Nawet jeśli czasem coś mi dolega, coś mnie boli... to mam wrażenie, że są ważniejsze... większe rzeczy niż ta choroba.

A Law uciszył głos rozsądku, który skrzywił się okrutnie na taką sugestię, gdyż - powodowany jednym wspomnieniem sprzed ponad ćwierci wieku - wiedział, że jest to w stanie zrozumieć.



rozdział 26 | główna | rozdział 28